wtorek, 21 sierpnia 2012

Misja ratunkowa

   Rower odstał swoje w piwnicy. Po wyprawie do Przemyśla, jakoś nie miałem ochoty nawet na krótkie wycieczki. Aż nadeszła niedziela. Wstałem rano i w mej głowie narodził się plan, by po południu wybrać się na małą przejażdżkę. A okazja była ku temu doskonała, bo jakiś czas temu dostałem informację , że jeden z moich keszy jest w tragicznym stanie. A dokładnie "Przystanek kolejowy Kuriany" OP38F3. Daleko do niego nie miałem. Parę kilometrów asfaltem i może z dwa przez las. I jestem w miejscu gdzie ostatni raz byłem trochę ponad rok temu. Po tych torach pociąg towarowy przejeżdża może z dwa razy w tygodniu. Widać że na torowisko próbuje coraz śmielej wedrzeć się przyroda. Między szynami coraz więcej traw. Z jednej strony ładnie to wygląda z drugiej jakoś smutno. A przecież po tej linii jeździły kiedyś expresy międzynarodowe.



   Skrzynka rzeczywiście była w tragicznym stanie. Dziurawe wieczko, przez które dostawała się wilgoć. Na smyczy reklamowej po części zrobionej z metalu zaczęła pojawiać się gruba rdza. Od tego cała skrzynka pokryła się lekko brązowym nalotem od środka. Ciekawy mikroklimat musiał tam panować. Starą skrzynkę zabrałem ze sobą, co by ją do śmieci wyrzucić. Z fantów nic nie wywalałem. Nawet tej smyczy. Wyczyściłem, wysuszyłem i z powrotem w miejsce schowania. Niech służy ku szczęściu i pożytkowi keszerów :)
   Po śladach do domu wracać jakoś tak nudnawo. Podjechałem więc do Majówki i skręciłem w dobrze znaną drogę na Supraśl. Tym razem jednak do miasteczka nie dojechałem. Postanowiłem na skróty dojechać do jeziora Komosa. Miałem nie najlepszą mapę, ale kierunek mniej więcej znałem. Nawet specjalnie zabłądzić na dłużej nie ma gdzie. Początkowo leśna dróżka była nawet niezła. Ale z czasem robiła się coraz bardziej zarośnięta. I tak dojechałem do płotu w lesie. Takiego jakim się otacza młodniak. Nawet mnie to rozbawiło. Wróciłem do rozjazdu i w drugą drogę która poprowadziła mnie do celu. Jadąc spotkałem dwie wiewiórki. Ganiały się po drzewie na wysokości jakiegoś metra w ogóle mnie nie zauważając. Wydawały przy tym jakieś śmieszne dźwięki. Stałem tak i się przyglądałem, aż jakiś gawron zakrakał. Dopiero wtedy się rozejrzały i jak mnie zobaczyły uciekły wysoko na drzewo. Jedna zniknęła pośród gałęzi, za to druga przysiadła i mnie obserwowała. Przedstawienie zakończone, więc co tak będę sam stał.
   Okazało się że od wiewiórek zupełnie niedaleko było już jezioro Komosa, które wyłoniło się niespodziewanie zza drzew. Będące tak naprawdę dużym stawem ładnie się komponuje z otaczającym lasem. Jest też wyspa ze skarbem, który najlepiej zdobywać zimą przy dużych mrozach. Jest też kesz "Dwaj bracia" OP56B3. Ale jak tu go szukać, gdy GPS szwankuje?Dopiero w domu bliżej przyglądając się mapie wypatrzyłem że i GPS free da się go zdobyć, mimo że to środek lasu. Posiedziałem sobie za to na brzegu, podziwiając przyrodę.



   Z nad jeziorka już całkiem blisko do domu. Taka mała, powolna przejażdżka w niedzielne popołudnie. Ech, gdyby GPS był sprawny można by na kilka keszy do Czarnej Białostockiej wyskoczyć. Ale jeszcze nic straconego.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Przemyśl to sam

   Doczekałem się w końcu dwutygodniowego urlopu. Szkoda że nie mam wakacji przez dwa miesiące, albo jak studenci przez trzy. Tak, to były piękne czasy. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. A że nie lubię długiego przesiadywania w jednym miejscu, plan na urlop był prosty. Z Białegostoku dojechać rowerem do Przemyśla. Przez dziewięć dni tylko ja i rower. A było tak.

Dzień I      02.08.2012 Białystok - Białowieża 
    Była godzina piąta rano. Budzik wyrwał mnie ze snu. Rower już przygotowany do drogi, w sakwach upchane to co ma starczyć na kilka najbliższych dni. Śniadanie, toaleta i w drogę. Wyjeżdżam punkt szósta. Co tak wcześnie? Zobaczę jak się jedzie. To taki dzień testowy.  Pogoda jest super. Ciepło, ale nie upalnie. Początek drogi wypada mi krajową 65-tką na wschód. Ruch spory, ale głównie w stronę Białegostoku, więc nie jest źle. Tym bardziej że na tzw "widłach" odbijam w drogę wojewódzką 686. Przez kilkanaście kilometrów mijam tylko jedną wieś, Żednię. A tak cały czas lasami Puszczy Knyszyńskiej. Droga niedawno była remontowana. Równy asfalt kończy się dopiero kilka kilometrów przed Michałowem. I w tym mieście robię pierwszy postój. Oczywiście przy sklepie. Jakieś słodkie wafelki i napój energetyczny i można jechać dalej.
   Zaraz za Michałowem, w Nowej Woli, zjeżdżam z drogi wojewódzkiej i jadę lokalnymi. Ale wciąż asfaltem. Mijam wieś Suszcza i przecinam Narew.  Zaraz za mostem stoi tabliczka "strefa nadgraniczna". Dobrze że trochę się ucywilizowaliśmy i do przebywania w strefie nad i przygranicznej nigdzie nie trzeba się wcześniej meldować. I jadę sobie tak przez znajome tereny, by zaraz za Lewkowem zrobić sobie kolejny popas. Z domu zabrałem kilka ogórków, takich gruntowych. Okazuje się że na pragnienie działają lepiej niż woda, której trzeba przyznać, sporo wypijam. Normalnie przełomowe odkrycie. Pić się nie chce i jest co pochrupać.
   Jest parę minut po jedenastej, a ja już jestem w Narewce. Dużo wcześniej niż przewidywałem. Cóż robić? Restauracja w której miałem zjeść obiad jeszcze zamknięta. Trochę odświeżyłem się w rzece i podjechałem do drugiej restauracji. Takiej bardziej ekskluzywnej. Kiedyś patrzyłem już na ceny dań, więc tym razem nie sprawdzałem, jedynie zamówiłem kawę i ciasto.  Przyszło do płacenia i mały szok. 18 zł. to może niedużo, ale nie za to co dają. Przebitkę mają z pewnością trzycyfrową. Zadumany nad współczesnym kapitalizmem podjechałem do restauracji "właściwej", którą otworzyli w międzyczasie. I za taką samą cenę zjadłem dwudaniowy obiad.   
    Wypoczęty i najedzony mogłem ruszać dalej. Gruntową drogą przez Puszczę Białowieską. Jak to droga gruntowa, lekko wyboista, ale w gruncie rzeczy dobrze utrzymana. No i ogromny plus za jazdę w miłym cieniu. Do tego niepowtarzalny zapach lasu. Tak można jechać i jechać.



   Docieram do "Dębów Królewskich". Tylko krótka przerwa na ławce przy wejściu na ścieżkę. Stąd już tylko kilka kilometrów do Białowieży. Jest i dzisiejszy cel podróży. jeszcze tylko znaleźć nocleg. Początkowo w planie był camping "Grudki" jakieś 1-2km. od Białowieży. Dojeżdżam, a na miejscu zastaję ruinę. Chyba to już nie pierwszy rok, jak już go nie ma. A w internecie wciąż zaprasza. Na szczęście znajduję alternatywę. Camping przy wylocie na Hajnówkę. 20zł. za nocleg. I co najważniejsze jest ciepła woda. Rozbijam namiot, trochę posiedziałem i pojechałem zobaczyć co słychać w Białowieży. Godzina już trochę późna, więc w parku pałacowym nie było zbyt wielu ludzi. I bardzo dobrze. Mogłem się po nim pokręcić, nie wpadając bez przerwy na innych turystów. Tylko trochę szkoda że muzeum było już zamknięte. Ale do Białowieży wrócę jeszcze nie raz. A tym czasem wróciłem na nocleg, po drodze zahaczając o sklep, bo trzeba coś zjeść na kolację, a potem na obiad.

Dzień II     Białowieża - Mielnik
   Pobudka znów o piątej rano. Ale jak się odpływa gdzieś przed 22 to i pora na wstawanie odpowiednia. Razem ze mną wstaje słońce, a Białowieża powoli budzi się do życia. O tej porze słychać, że to nie tylko miejscowość turystyczna. Koguty pieją, rolnicy jadą już na pola. Czas i na mnie. Jadę w stronę Hajnówki, ale zaraz odbijam w lewo na szlak który ma mnie doprowadzić do wsi Wiluki. Przejeżdżam przez tory Hajnówka - Białowieża i zaraz za nimi, drugi raz w tym roku spotykam żubra na wolności. Tym razem to samotnik. Popatrzył trochę na mnie i czmychnął w las, by zza drzew patrzeć jak przejeżdżam. Droga przez puszczę jest wspaniała jak dnia poprzedniego. Tym bardziej że jest dość wcześnie i jeszcze utrzymuje się świeżość poranka.   Dojeżdżam do skrzyżowania, na którym skręcam w prawo. Teraz droga nie jest tak dobra. Dwa wąskie ślady z zaroślami przy samej drodze. Może nie byłby to duży problem, ale jest jeszcze poranna rosa i co raz obrywam mokrą gałązką.


  Docieram do rzeki Leśnej. Zastanawia mnie czy ona w ogóle płynie. Narew wolno toczy swoje wody, ale takiej rzeki jeszcze nie widziałem. Zaraz za rzeką jest wieś Topiło. Jej nazwa wzięła się od topienia drewna w pobliskim jeziorku. Tutaj kończy swój bieg kolejka wąskotorowa, która była częścią większej sieci. Pamiątką po tym jest ustawiona ciuchcia z węglarką i wagonem. Opuszczam wieś i dalej przez puszczę. Spotykam mniejsze zwierzaki, jakieś ptaszki. Tylko ja i las. W końcu docieram do końca szlaku, który przeprowadził mnie przez puszczę. Mała wieś Wiluki, położona na skraju lasu, sprowadza mnie z powrotem do cywilizacji. Spory kawałek asfaltem i niestety wjeżdżam na szutrówkę na której jest "tarka". Można jechać sypkim piaskiem, albo wybojami. Nie wiem co gorsze. Dobrze że to tylko kilka kilometrów. Bo za wsią Opaka Duża, co prawda dalej jest szuter, ale nie tak wybity. Za tą wsią droga wiedzie przez pewien czas przy samej granicy. Tablice z zakazem przejścia, drut kolczasty i pas zaoranej ziemi. A za tym Białoruś się zaczyna.



Odbijam od granicy i widzę że z naprzeciwka jedzie dwójka rowerzystów. sakwy na bagażnikach, ale niezbyt wypchane. Ot, parka na całodziennym wypadzie na rowerze. Zatrzymują się. Przystaję i ja. Luźna rozmowa, ale pan jakoś strasznie ciekawy, czy nie wchodziłem na zaorany pas. Po chwili wszystko się wyjaśnia. To patrol straży granicznej po cywilnemu. Patrolować granicę na rowerze. Tak to i ja mógłbym pracować. Spokojnie jadę sobie dalej, bo oczywiście w domu poczytałem gdzie na granicy wchodzić nie można i dla świętego spokoju trzymam się tego. A przede mną Czeremcha. Głównie to spora stacja kolejowa. I niewiele brakowało bym zapakował się tu w pociąg i wrócił do Białegostoku. W miasteczku z przedniego koła zaczęły dochodzić jakieś szmery. Oglądam dokładnie i widzę że dętka wyparła oponę w której z kolei widać druty i szoruje o hamulec. W jednym sklepie opon 26x1.90 nie mają. Do Wigier, Ukrainy, tak. Drugi zamknięty. No i w końcu mieszkańcy wskazali mi drogę do ostatniego. W którym kupuję ostatnią oponę na stanie. Wywalam starą oponę. Widzę że z dętką też coś jest nie tak. Wymieniam na nową. Pompuję i okazuje się że nowa jest dziurawa. No ku..rczę blade. Z powrotem starą dętkę, ale już przedniego koła nie pompuję zbyt mocno, bo jednak coś złego dzieje się z gumami przy wentylu. Hamulca przedniego już nie zaczepiam. Co ma być to będzie. Na samym tylnym i bez zapasu dętki jadę dalej. Ahoj przygodo.
   W Zubaczach mijam drewnianą cerkiew z końca XIXw. Charakterystyczny widok na podlaskiej ziemi. Z kolei w Tokarach drewniany kościół z 1935r. co już na tych terenach nie jest tak częste. Zaraz za Tokarami, przy samej granicy, stoi sobie cerkiew z 1912r. Bije przy niej cudowne źródełko. Samo miejsce urzeka swoim pięknem i ciszą. I jest nawet kesz "Wszystkim Strapionym radość" OP2A34. Niestety obok stał patrol straży granicznej i nie chciałem szperać po lesie pod ich okiem. Bo jak bym się wytłumaczył? Posiedziałem za to chwilę przed cerkwią, ładując baterie.



Odbijam na zachód. W stronę Mielnika. Pierwsza wieś jaką mijam to Adamowo. Jest tu  wielka przepompownia ropy. Gigantyczne zbiorniki robią niesamowite wrażenie. Tym bardziej że ten przemysłowy krajobraz mocno kontrastuje z otaczającą go przyrodą.
   Jeszcze niewielki kawałek przez lasy i pola i jestem w Mielniku. Do centrum zjeżdżam ulicą Białą. Już wiem czemu tak się nazywa. Wożą tędy urobek z kopalni kresy. Cała ulica i krzaki przy niej pokryta jest białym proszkiem. Niestety ulica jest z kocich łbów i trzeba jechać poboczem. A tam o zetknięcie z krzaczkiem łatwo, przez co zaraz jestem trochę pobrudzony kredą, która nie zmywa się łatwo z ciuchów czy z sakwy.



   Pierwszą rzeczą było zajechanie na obiad. Knajpa na świeżym powietrzu tuż nad brzegiem Bugu. Zmęczony, a tu jeszcze dobija mnie muzyka o pieczonej świni na weselu. Na szczęście repertuar zaraz się zmienił i zaczęło się od "Za ostatni grosz" Budki Suflera. Odprężony i najedzony pojechałem obejrzeć Mielnik i poszukać keszy. Samo miasto położone jest na wysokiej skarpie z której rozciąga się wspaniały widok na Bug. Pierwszy kesz "kopalnia kredy" OP0740. Z tego miejsca lepszy jest widok na rzekę niż na kopalnię. Jak ktoś chce obejrzeć kopalnię niech podjedzie kilkadziesiąt metrów na zachód gdzie jest specjalna wiata widokowa. Po znalezieniu tego kesza rozpadał się silny deszcz. Całe szczęście że trwał tylko dziesięć minut. Przeczekałem pod wiatą przystankową i podjechałem po kolejnego kesza, ukrytego na wzgórzu zamkowym. Doczytałem że ukryty jest w ruinach, ale nie że na samej górze. Najpierw bardzo dokładnie obszukałem wszystkie miejsca przy ruinach kościoła pasujące do spojlera. Bardzo malowniczych ruin, lecz gdzie wchodzenie nie jest zbyt bezpieczne. I kiedy miałem już odpuścić wspiąłem się jeszcze wyżej, by  tam odkryć resztki zamku. I tym samym odszukać skrzynkę. A widok z góry naprawdę zapierał dech w piersiach.


   W Mielniku warto jeszcze zobaczyć kościół neobarokowy z początku XXw. i cerkiew z początków XIXw. Ja pojechałem jeszcze po jednego kesza "Mielnik - wieża widokowa" OP1FF6. Niestety kesza chyba nie ma. Jednak tradycyjnie nie loguje tego przy keszach teda bo jeszcze zarchiwizuje. Sam podjazd do wieży widokowej to istna mordęga. Bardzo ostry podjazd sprawił, że wolałem kawałek podprowadzić rower. To był ostatni punkt w Mielniku. Zjechałem na miejsce noclegu w uroczysku Topolina. Gmina zapewnia tu jedynie tylko wiaty, gdzie można w miarę normalnych warunkach usiąść i zjeść. Rozbiłem namiot i zaraz przyjechała spora grupa, która następnego dnia miała wyruszać na spływ kajakowy. Nawet się ucieszyłem. Bo w takim miejscu więcej ludzi to większe bezpieczeństwo. Co prawda dzieciaki robiły niezły hałas, ale byłem tak zmęczony, że zasnąłem natychmiast. W nocy obudził mnie grzmot i deszcz uderzający o namiot. Błysnęło i nie zdążyłem doliczyć do trzech, a grzmot się powtórzył. Całkiem blisko był ten piorun. Trudno. Przewróciłem się na drugi bok i głębiej schowałem w śpiwór. Szkoda że nie miałem zatyczek do uszu, pewnie lepiej bym się wyspał.

Dzień III     Mielnik - Bohukały
   Znów wstaję wcześnie rano. Powoli wchodzi mi to w krew. Śniadanie, poranna toaleta w Bugu, zwinięcie obozowiska i w drogę. Kiedyś w Mielniku był prom, co skróciłoby drogę. Teraz jedynie są plany na jego reaktywację. Ponoć w Niemirowie jest czynny, ale wolałem nie ryzykować, bo kiedyś tak się naciąłem na prom na Wiśle, który teoretycznie był, a praktycznie nie działał bo woda była za wysoka. I w ten sposób jadę dalej na zachód mając bug po lewej. Dojeżdżam do wsi Maćkowicze, gdzie jest most kolejowy. W ten sposób postanawiam skrócić trasę. Widzę po śladach że ludzie jeżdżą rowerami po moście. Mam nadzieję że kładka z desek i mnie utrzyma. Tym bardziej że jestem z tych chudszych. Nigdy nie jeździłem po tak długim. Niesamowite uczucie, gdy daleko w dole, widzisz dużą rzekę. Szczęśliwie żadna z desek to nie stare próchno i ląduję po drugiej stronie. Już w województwie mazowieckim. Pod mostem miała być skrzynka "Most kolejowy nad Bugiem" OP1FAD. Może i była, ale jakoś nie chciało mi się łazić po krzakach. Tyle że zszedłem pod most i po stwierdzeniu że nie ma jej w miejscu łatwo dostępnym, odpuściłem.



  Kawałeczek podjechałem wzdłuż linii kolejowej i odbiłem na wschód. Droga przez las, prawie cały czas po górkę. Jednak jest wiatr w plecy i życie staje sie łatwiejsze. Za wsią Mierzwice natykam się na grób żołnierzy AK, którzy oddali życie by zdobyć rakietę V2. Bo właśnie tutaj dolatywały w czasie testów. A walczyli nie z byle kim, bo z zaprawionymi żołnierzami z Afrika Korps.
  Niedługo potem docieram do wsi Serpelice. Jest tu Kalwaria Podlaska wzorowana na Drodze krzyżowej z Jerozolimy. Kiedy czytałem o niej przed wyjazdem, wydawała mi się zrobiona z większym rozmachem. I mimo że poszczególne stacje zrobione są ze smakiem, całość jakoś ginie wśród drzew. Zresztą okolice Serpelic także nie przypadły mi do gustu. Prawie cały czas mija się ośrodki wypoczynkowe, w których czas zatrzymał się w PRL.
  Dość szybko opuszczam te tereny. Kolejna wieś to Borsuki. Niezwykle długa. Przy jej końcu jest hotelik stylizowany na stary dworek. Ostry podjazd i opuszczam mazowieckie i wjeżdżam w lubelskie. Dosłownie za granicą województw jest jeden z bardziej malowniczych miejsc Podlaskiego Przełomu Bugu. Oczywiście z keszem "Podlaski Przełom Bugu" OP0FA1. Niestety mój GPS prowadzi mnie na pole. Jeszcze nie wiedziałem, że na czas podróży złapała go awaria. I w ten sposób kesza nie odnajduję. Wynagradza mi za to piękny widok z wysokiej skarpy.


W najbliższej wsi jest była cerkiew, obecnie kościół. Z drugiej połowy XIXw. Tak jak na północnym Podlasiu, kościoły są kościołami, a cerkwie, cerkwiami, na południe od Bugu widać jak trudna jest historia. W Starym Bublu (ciekawa nazwa), na wzgórzu stoi dawna cerkiew unicka z 1740r. Drewniana, ale inna niż ta w okolicach Białegostoku. Oddzielnie stoi dzwonnica. Także drewniana. Za Starym Bublem kolejny ostry podjazd. Wiedziałem że nie jest tu płasko, ale nie spodziewałem się tak ostrych górek.
   I tak górą, dołem dojechałem do Janowa Podlaskiego. Znanego głównie ze stadniny koni z której co pewien czas, podczas aukcji, konia kupi sobie pałker Stonsów. Ale Janów to nie tylko stadnina. Przy wjeździe do miasta jest pałac z końca XVIIIw. Niestety w tragicznym stanie. Ktoś go wykupił, ale widocznie zabrakło pieniędzy na remont. Wejście jest zagrodzone, podobnie jak wejście do parku. A szkoda, bo gdzieś wśród drzew jest "grota", gdzie według legendy Adam Naruszewicz pisał tezy do Konstytucji 3 Maja. Zza płotu widać jedynie niszczące działanie czasu.
   Trochę dalej, już przy rynku można obejrzeć stare dystrybutory CPN-u. Na tyle stare że i ja takich już nie pamiętam w użyciu. Z jednej strony rynek zamyka kościół św. Jana z przełomu XVIII/XIXw. Prosta, ale piękna klasycystyczna architektura. Drugą stronę rynku zamyka wspaniały, barokowy kościół św. Trójcy. W środku można obejrzeć relikwie św. Wiktora.  Czaszka i kość.


     Do stadniny nie zajechałem. Pomyślałem że kiedyś tu wrócę by obejrzeć aukcję. A tak pojechałem drogą 698 w stronę Terespola. Na początku wsi Zaczopki jest cmentarz wojenny z I wojny światowej. Razem leżą tam Niemcy i Rosjanie. To była okrutna wojna, ale w jakiś sposób jeszcze cywilizowana.
   Kolejna wieś to Pratulin. Miejsce męczeństwa unitów. Doszło do niego wskutek polityki władz rosyjskich, które przeciw opornym, którzy nie chcieli przejść na prawosławie, wysyłali wojsko.  W tym miejscu powstało sanktuarium z kościołem z połowy XIXw. Warta obejrzenia jest także Droga Krzyżowa, z rzeźbami naturalnych rozmiarów, która prowadzi do miejsca gdzie rozegrała się tragedia.
   Zaraz za Pratulinem jest wieś Bohukały w której wypadł mi nocleg. Wielka tablica informuje o noclegu. I przeżyłem miłe rozczarowanie. Jednoosobowy pokój z łazienką za jedynie trzydzieści złotych. Do tego ogromny plus za długo otwarty sklepik na parterze budynku.

Dzień  IV    Bohukały - Jabłeczna
   Już nie wstałem tak wcześnie, bo nie trzeba zwijać całego obozowiska. Kiedy szedłem oddać klucze, miły właściciel otworzył mi sklepik, żebym mógł sobie coś kupić na drogę. Niby zwykłe dbanie o klienta, ale jak poprawia humor. Tylko kawałek za Bohukałami jest wieś Krzyczew. Nad samym Bugiem stoi sobie mała, drewniana cerkiew z 1811r. Przy cerkwi jest kamień z tablicą upamiętniającą rzekę Bug, a w szczególności że płynął tędy Kościuszko w drodze do Ameryki. To były podróże. A przy cerkwi po lewej stoi sobie polski słup graniczny.



  Jadę dalej. Trochę przed wsią Neple stoi sobie czołg T-34-85 na cokole. Jest to niby pierwszy czołg, który przekroczył Bug. Niestety wszystko co da się otworzyć ma zaspawane. Już w samych Neplach chciałem obejrzeć zespół parkowy w którym bywał ca Aleksander I. Niestety miejsce to zostało zdedwastowane przez lata istnienia chyba PGR-u. Znalazłem budynki, których rodowód sięgał z pewnością XIXw., ale zapomniane, ukryte w chaszczach. Za parkiem przejechałem mostem przez Krznę, jeden z głównych dopływów Bugu. Patrząc na rzekę doszedłem do wniosku, że to trochę mniejsza wersja Bugu. Za mostem po lewej jest kościół barokowy, ufundowany przez Franciszka Niemcewicza jako cerkiew unicka. Niestety był jeszcze zamknięty i nie mogłem zajrzeć do środka.
   Droga 698 wiaduktem przechodzi nad drogą do Kukuryk, gdzie jest przejście graniczne dla ciężarówek i na której stoją one w równym rządku czekając na swoja kolej. Tuż przed Terespolem, po prawej stronie miały być elementu fortu twierdzy brzeskiej. Niestety nie mogłem ich zlokalizować. Wysokie krzaki przysłaniały widok na miejsce, gdzie prawdopodobnie były umocnienia. Trochę szkoda, bo na zdjęciach które znalazłem w internecie prezentowały się dosyć ciekawie.
   Jestem w Terespolu. Małym miasteczku żyjącego z pobliskiej granicy. Po drugiej stronie Bugu jest Brześć. Oba miasteczka zostały przesunięte przez Rosjan w trakcie budowy twierdzy brzeskiej. W miasteczku warto się zatrzymać przy żeliwnym obelisku, upamiętniającym budowę traktu Warszawa - Brześć. Kiedyś dano radę zbudować w trzy lata brukowaną drogę tylko przy użyciu narzędzi ręcznych i siły pociągowej zwierząt, a dziś nie można zbudować autostrad mając cały nowoczesny sprzęt.



   Za kanałem, będącym kiedyś częścią fortyfikacji jest cerkiew z 1745r. zbudowana jako unicka. Akurat trafiłem na nabożeństwo, więc nie chciałem przeszkadzać i zaglądać do środka. Wyjechałem z Terespola i według mapy miałem przeciąć drogę krajową. Niestety brak było skrzyżowania i musiałem podjechać pod samo przejście graniczne w Terespolu i jeszcze zakaz skrętu złamać, by przeciąć krajówkę. Jadę drogą wzdłuż Bugu. Mała, lokalna droga. Mimo niedzieli na polach trwa praca. Rolnicy korzystają z pięknej pogody.  W Żukach natykam się na najdalej wysunięte umocnienia twierdzy brzeskiej. Resztki niewielkiego schronu przy drodze. Aż do Kostomłotów mija mnie może z pięć samochodów. Cała droga dla mnie.
   Docieram do Kostomłotów. We wsi jest jedyna w Polsce czynna parafia neounicka. W drewnianej cerkwi z 1631r. akurat trwało nabożeństwo. Chwilę przystanąłem by posłuchać nabożeństwa. Piękne zaśpiewy w stylu prawosławnym, a przy tym modlitwa o zdrowie papieża. Religia która stoi w połowie drogi między katolicyzmem, a prawosławiem.



W Kostomłotach jes keszyk "Kostomłoty - parafia unicka" OP0D24. GPS prowadził mnie gdzieś na manowce. Czyżby coś z nim się działo? Tren otwarty, sygnał silny i nikt nie zgłaszał by kordy były mocno przestrzelone. Odpuszczam i zobaczymy co będzie dalej. Jeszcze kawałek tą drogą lokalną i wjeżdżam na wojewódzką 816, czyli tzw. nadbużankę. Łączu ona Terespol z Zosinem, idąc cały czas wzdłuż granicy.
   Wjeżdżam do Kodnia. Na początku miasteczka, w otoczeniu parku stoi pałacyk z XVIIw. zbudowany przez Jana Sapiehę. Trochę dalej stoi barokowy kościół z cudownym obrazem Matki Boskiej Kodeńskiej. Barokowe wnętrze jak zwykle olśniewa swym bogactwem. Za kościołem, na terenie byłej siedziby Sapiehów urządzono wspaniały ogród, gdzie skorzystałem z okazji i posiedziałem w cieniu przy fontannie. W parku największe wrażenie robi była cerkiew łącząca style gotycki i renesansowy. Mało mamy takich zabytków na ścianie wschodniej. Tym bardziej ten jest wart uwagi. Po samej siedzibie Sapiehów pozostały jedynie ruiny, na których urządzono ogród polowy. Zaraz za ogrodem i pałacem płynie Bug. I między ogrodem a rzeka ukryta jest skrzynka "Kodeń - parafia rzymskokatolicka" OP0D28. Jakoś znalazłem po spojlerach, a GPS pokazuje że jeszcze 80 metrów. I mimo niedzieli podjęcie bez problemu. Sanktuarium leży na uboczu, więc nie zaglądają tu tłumy turystów. Po zwiedzaniu czas na obiad. Tuz obok kościoła jest stołówka dla pielgrzymów, gdzie za parę złotych można zjeść smaczny obiad z dwóch dań.



   Jadę dalej przez Kodeń. Po lewej mijam współczesna cerkiew, a zaraz za nią ruiny dzwonnicy z nieistniejącej świątyni. Jest to chyba główna różnica jaka zauważyłem po przekroczeniu Bugu. Dzwonnice nie są w kościołach, ale jako oddzielne niewielkie budynki, lub bramy przed wejściem na terem świątyni. Zajeżdżam jeszcze na chwilę na miejscowy cmentarz by obejrzeć kaplicę św. Wawrzyńca z XVIIw.
   Dalej nadbużanką, aż dojeżdżam do Jabłecznej. Po prawej mijam budynek dawnej, carskiej szkoły, która bardziej kojarzy się z jakimś budynkiem koszarowym. Już samym wyglądem szkoły chyba trzymano dyscyplinę. Za szkołą widać wieżę drewnianego kościoła z 1752r. W jabłecznej najważniejszym zabytkiem jest jednak klasztor prawosławny, który istniał w tym miejscu od XVw. Według legendy powstał on w miejscu gdzie zatrzymała się ikona św. Onufrego, płynąca z nurtem Bugu. Głównym budynkiem jest klasycystyczna cerkiew z połowy XIXw.  Przy klasztorze stoi jeszcze drewniana kaplica  Zaśnięcia NMP, a nad samym Bugiem św. Ducha, obie z początku XXw.  Przy drodze z klasztory nad Bug jest kesz "Jabłeczna - klasztor prawosławny" OP0D2C. I tutaj znalazłem go po spojlerach, a GPS znów pokazuje że do kesza jest 80 metrów. I w końcu mam pewność o ile się myli. Tylko nie wiem czemu. Posiedziałem trochę nad Bugiem. Może w końcu zobaczę kogoś po stronie Białoruskiej. Niestety i nie tym razem. Tylko jakiś kawałek betonu i druty kolczaste. W klasztorze jest możliwość nocowania. Nocleg bez jedzenia to tylko 20zł. A przed snem trochę posiedziałem przed domem pielgrzyma i popatrzyłem na pracę mnichów. Nawet własne krowy hodują. Mała uwaga techniczna. Niestety wypraszają osoby nieodpowiednio ubrane. Dobrze że miałem długie spodnie w sakwach.




Dzień V     Jabłeczna - Wola Uhruska
    Fajnie że w  spałem pod dachem, a nie pod namiotem, bo w nocy przeszła dość mocna burza. Raźny poranek, można ruszać w dalsza drogę. Tylko.... Trzeba odzyskać swój dowód osobisty. Poprzedniego dnia dałem go mnichowi żeby wpisał mnie w księgę meldunkową i jakoś tak się zakręciłem że zapomniałem odebrać. A tutaj niestety mnisi mają poranne nabożeństwo. U prawosławnych trwa to strasznie długo.  Nie mając nic innego do roboty poszedłem posłuchać. I tak zleciało z dwie godziny. Zauważyłem ciekawą rzecz. W trakcie nabożeństw niektórzy wychodzą na kilka minut potem wracają. Z samych śpiewów a cappella niewiele zrozumiałem poza często powtarzanym "Hospody pomiłuj", ale trzeba przyznać że śpiewają pięknie.
   W końcu doczekałem się końca i mogłem jechać dalej. Znów lokalnymi dróżkami, aż do nadbużanki. Wjeżdżam nią do Sławatycz. Kolejnego miasteczka w którym jest spore przejście graniczne. W centrum stoi cerkiew z przełomu XIX/XXw. dziś opuszczona, a naprzeciw kościół neorenesansowy. Przy rynku trzy figury brodaczy. Jest to, jak wyczytałem z tablicy, stary obyczaj kiedy na koniec roku po ulicach chodzą brodacze w baranicach i czapkach z kwiatów.



   Jadę wzdłuż Bugu. Cały czas pod wiatr. Jest to dość męczące. Odpoczywam od czasu do czasu. A to nad brzegiem Bugu, spoglądając na Białoruś, a to w jakiejś wsi. Przykładowo w Hannie, gdzie stoi kolejna drewniana cerkiew z 1742r. czy w Dołhobrodach przy kościele św. Stanisława. Mijam wielkie stado bocianów krążące wysoko na niebie. Zaczynają swoje sejmiki i naradzają się którędy najlepiej lecieć do ciepłych krajów. Na trochę dłużej przystaję w Różance. We wsi jest neogotycki kościół, przed którym urządzono skwerek, gdzie można posiedzieć na ławce. Jednak znacznie ciekawsze są ruiny po majątku rodziny Pociejów. Część zagospodarował PGR. Część popada w ruinę. Przez ruinę byłych budynków folwarcznych wiedzie mnie droga. Fajnie to wygląda, ale jak nikt nie zadba o bramę, pewnie z czasem zamkną przejazd.



  Z Różanki całkiem niedaleko jest już do Włodawy. Pierwsze miejsce, które odwiedzam to Bug. W miejscu gdzie ukryty jest kesz "Dawny most na Bugu" OP0EB5. Udało się odnaleźć bez większych problemów. Nad sama rzeką stoi jakaś blaszana budka. Może to tutaj mierzą stan Bugu we Włodawie. Ciekawe czy jeszcze nadają w radiu, gdzie ubyło, a gdzie przybyło. I mogę jechać obejrzeć miasteczko. Zwane jest miastem trzech kultur. W bliskiej odległości stoi tutaj kościół cerkiew i synagoga. Po drodze pierwszy wypadł mi kościół barokowy z połowy XVIIIw. razem z zespołem klasztornym. Prawie że naprzeciw stoi cerkiew z połowy XIXw. Niestety zamknięta i nie mogłem zajrzeć do środka. I na koniec, po drugiej stronie rynku stoi Wielka Synagoga. Przetrwała druga wojnę, bo Niemcy urządzili w niej magazyn. W takim charakterze służyła zresztą do lat 70-tych. Warto tez obejrzeć jeszcze "czworobok". Kamienice służące kupcom ustawione w zwarty kwadrat z dziedzińcem w środku. Wszedłem na dziedziniec i wyobraziłem sobie jak to kiedyś handel się odbywał. Kramy, a wokół mieszczanie, okoliczni chłopi, Żydzi.



   Za Włodawą jest mały zalew. Ale wystarczył by móc wymoczyć nogi i trochę odpocząć. W kolejnej miejscowości, czyli Orchówku przy drodze stoi barokowy kościół z drugieł połowy XVIIIw. W kościele jest cudowny obraz Matki Bożej Pocieszenia. Kiedy powstał, nie wiadomo. W miejscowości pojawił się w 1610r razem z zakonem augustianów.  Za Orchówkiem dalej trzymam się 816-tki. Jednak tuż przed nieczynna linią z Chełma do Włodawy, odbijam w prawo w las do obozu zagłady w Sobiborze. Droga idzie wzdłuż torów i kiedyś musiała być wyasfaltowana, bo spod naniesionego piasku, często się wyłania. Po obozie nie zostało zbyt wiele śladów, bo Niemcy likwidując go starali się dobrze ukryć ślady swych zbrodni.  Szacuje się że życie straciło tu 250tyś. Żydów. Obóz zlikwidowano po buncie więźniów który wybuchł w końcu lipca 1943r. Uciekło wtedy kilkuset więźniów, którym około 200 ucieczka się udała, a końca wojny doczekało kilkudziesięciu z nich. Pamięć ofiar upamiętnia pomnik i kamienny kopiec. Zaznaczona jest też droga, która w swoją ostatnią podróż ruszali Żydzi. Całość robi ogromnie przygnębiające wrażenie. I nie wiem czy to zmęczenie, czy atmosfera tego miejsca sprawiła że usiadłem na ławce i straciłem chęć na cokolwiek. Posiedziałem tak trochę i jednak ruszyłem na zwiedzanie obozu. Po drodze znalazłem keszyk "Sobibór" OP5237. Każda z tablic informacyjnych to kawałek tragicznej historii. Jeszcze do końca nie odkrytej, bo tam gdzie kiedyś zaczynał się obóz, zaraz za rampa kolejową, trwały prace archeologów. O ile mogłem zauważyć udało im się odnaleźć jakieś fundamenty.



   Kawałek przez las iz znów jestem na "nadbużance". We wsi Zbereże mała lekcja historii polskiego podziemia niepodległościowego po wojnie. Obelisk dla oficera UBP i żołnierzy KBW, a kilka metrów dalej, bardziej współczesna kapliczka dla "Żelaznego" i innych żołnierzy podziemia. W tej wsi w 1951r. dokonano obławy na "Żelaznego", który ukrywał się jeszcze z trzema innymi żołnierzami. Przeciw nim wysłano około 800 żołnierzy. A i tak początkowo udało im się przebić, a nawet zdobyć samochód terenowy. Niestety siły komunistów były zbyt wielkie i partyzanci zginęli. Przy kapliczce jest kesz "Brat z bratem" OP3808. Znalazłem bez problemu, a jak chciałem odłożyć pojawiła się jakaś parka autem. Robili zdjęcia i trochę to trwało. Nie chciałem stać jak słup, więc niby poszedłem postać trochę w cieniu pobliskich drzewek. I nawet na dobre mi to wyszło. Znalazłem śliwkę węgierkę. Owoce prawie przejrzałe. Soczyste i słodkie. Trochę ich podjadłem, a w tym czasie parka pojechała dalej, a ja mogłem odłożyć kesza.
   Podjechałem kawałek. Czas się wody napić. Niestety butelka doznała szwanku i woda wyciekła. Jak się okazało najbliższy sklep był w Woli Uhruskiej. Jak do niego dotarłem to kupiłem butelkę wody i półlitrowy sok, który wypiłem za jednym przechyleniem, aż się pokaszlałem. Pragnienie to straszna siła. Już na spokojnie zakupiłem coś na kolacje i śniadanie i można było zjeżdżać na miejsce noclegu przy starorzeczu Bugu tzw. "Pompce". Gmina zadbała tu u wydzielone miejsce do pływania i ratowników. Niby można tez rozbijać namioty, ale żadnego nie ma. Poczekałem aż plaża prawie opustoszała i gdzieś o 21 rozbiłem namiot. A już całkiem po ciemku wykąpałem się dokładnie z pyłu całego dnia jazdy. I zasnąłem chyba w pięć minut.

Dzień VI    Wola Uhruska - Hrubieszów
   Budzę się  rano, a na niebie ciężkie chmury. Czyżby miało padać? Zobaczymy co będzie po drodze. Jest też dość zimno, więc muszę założyć koszulę. Jednak po chwili pedałowania rozgrzewam się na tyle, że mogę wrócić do wakacyjnego ubioru. Pierwszy przystanek był dość szybko. Stary cmentarz unicki. Na tablicy informacyjnej było info że jest też grób lotnika z II wojny światowej, ale nie mogłem go zlokalizować.
   W Uhrusku jedną z atrakcji jest pałacyk. Należy do jakiejś agencji rolnictwa i można wejść bramą. Chyba dawno nie była otwierana, bo wydała dźwięk jak z tanich horrorów.  Jadąc przez wieś minąłem kościół z 1678r. z kaplicą grobową rodziny Dłużewskich. Przy końcu zaś stoi dawna cerkiew unicka z 1849r.
   Z drogi głównej odbijam kilkaset metrów w lewo. W byłym parku podworskim stoi jeden z najwspanialszych dębów w Polsce "Bolko". Jego wiek szcuje sie na 400 - 600 lat i ciągle jest w znakomitej formie. Potężne drzewo przy którym człowiek czuje potęgę przyrody. Jest też tam kesz "Bolko" OP522C. Schowany przy innym dębie, dużo mniejszym, ale też wspaniałym. Miałem olbrzymie szczęście, bo dosłownie minutę po ukryciu go, zjawiła się ekipa która miała zebrać skoszona trawę.



   Tak trochę z obowiązku, niż potrzeby zajechałem do kościoła we wsi Świerże. Typowy, polski neogotyk z początku XXw. Droga cały czas wiedzie wzdłuż Bugu. Od boku wieje silny wiatr i nieraz muszę przejeżdżać przez tumany podrywanego kurzu. Tyle dobrego, że słońce wyszło. Dojeżdżam do Dorohuska. Kolejna miejscowość z ogromnym przejściem granicznym. Tym razem już z Ukrainą. W miasteczku jest pałac rodziny Suchodolskich z XVIIIw. W małym parku przed pałacem jest grób 10 żołnierzy Józefa Poniatowskiego poległych w 1792r. Można tez się natknąć na rzeźby na cokołach. Naprawdę ładne miejsce. Jest tez oczywiście kościół. Znów neogotyk.
   Zaraz za wsią po prawej jest ogromny zalew. Woda co prawda strasznie zimna, ale widok przedni. Świeciło słońce, a jednocześnie wiał silny wiatr. Nie mogłem przepuścić okazji i posiedziałem chwilę na brzegu, przegryzając drugie śniadanie. Całe szczęście że wiatr wiał od boku, bo przy takiej sile daleko bym nie ujechał. A tak spokojnie sobie kręcąc dojeżdżam do Uchańki, gdzie jest kopiec upamiętniający bitwę pod Dubienką, w której dowodził Kościuszko. Jak wcześniej poczytałem, takie upamiętnianie wydarzeń historycznych było swego czasu "modne". Niestety mimo że kopiec jest dość wysoki, widoki z niego przysłaniają drzewa.
   Kolejny przystanek to Dubienka. Na początku obejrzałem neobarokowy kościół. Niestety tylko z zewnątrz. Szkoda że gospodarze części świątyń nie robią tego czego w większości. Otwierają przedsionek. Dalej nie da się już wejść, ale przynajmniej zza kraty można podziwiać wyposażenie kościoła czy cerkwi. Dojeżdżam na rynek, gdzie na cokole stoi czołg T34-85. Wciąż poluję na starszą wersję czyli T34. Ponoć w Polsce zostało ich tylko kilka sztuk. W czołgu miał być kesz "Wywindowano stary czołg na granitowy cokół..." OP26C2. Niestety mimo że i smarem się ubrudziłem skrzynki nie znalazłem. I tak mi się przypomniał inny utwór "wystygły silnik śpi pod skrzepłym smarem i od miesiąca nie siadł nikt za celownikiem". Za to przy armacie keszyk ciągle jest. Stoi sobie przy szkole, ale jakby zapomniana czekająca chyba na zezłomowanie. Mikrus "Wystrzałowa" OP2723. W czasie roku szkolnego chyba nie do zdobycia. Miał byś jeszcze kesz przy cerkwi św. Trójcy. ale jak wyjeżdżałem był już wpis o jej prawdopodobnym zaginięciu. A że miejsce ze spojlera jest bardzo charakterystyczne mogłem tylko przekonać się o tym naocznie. Przy okazji obejrzałem sobie cerkiew, która jest już bardziej ruiną. Na zewnątrz ma ciekawe malunki świętych, które jeżeli nie zostaną poddane konserwacji niedługo całkowicie wyblakną.





   Jadę wciąż 816-ką. Głownie polami. Czasami mijam kapliczki. Krzyże lub figurki na postumencie. To też dla mnie nowość. W końcu dojeżdżam do Horodła. Przed samą wsią usypany jest kopiec na pamiątke unii horodelskiej, która chyba każdy kojarzy nawet ze szkoły podstawowej. Rozciągają się z niego wspaniałe widoki. Szczególnie na Ukraińska stronę. Już w Horodle wart jest obejrzenia jest barokowy kościół z połowy XVIIIw. i stojąca po sąsiedzku cerkiew z 1932r. Obecnie kościół katolicki, ale z zachowanymi carskimi wrotami. Takiego przemieszania kultur jeszcze nie widziałem. Z kolei w parku na rynku stoją dwa posągi lwów, naturalnej wielkości. Kiedyś zdobiły dwór w Wieniawce, a możliwe że i zamek w Horodle. Podjechałem jeszcze na tzw "Wały Jagiellońskie" czyli miejsce gdzie kiedyś stał zamek. Z praktycznie pionowej skarpy nie było nawet jak zejść na brzeg Bugu. Był to także jedyny raz, gdy na drugim brzegu widziałem niebiesko żółty ukraiński słup graniczny. Po powrocie do centrum zjadłem obiad. Okazało się, że stary, dobry de volay to tutaj kotlet po zamoysku. W planach miałem nocować właśnie w Horodle. Ale że godzina była jeszcze dość wczesna pomyślałem że dobrze będzie jeszcze trochę podjechać. Pożegnałem się z "nadbużanką" i granicą i pojechałem w stronę Hrubieszowa.



   Do Hrubieszowa niestety droga wiodła prawie cały czas po górkę. Jedyny plus to taki, że im wyżej byłem tym ładniejsze miałem widoki. Kolejne wieś Szpikołosy z, cóż za niespodzianka, cerkwią unicką, przekształconą w prawosławną by teraz służyć jako kościół katolicki. Trzeba jednak przyznać że ładnie położona na wzgórzu i gruntownie wyremontowana. Przy okazji widziałem najdziwniejszy pojazd w swoim życiu. Coś jak skrzyżowanie Porsche z traktorem. Jak to wygląda, pozostawiam wyobraźni. Kolejny przystanek to Dziekanów. Wieś była siedzibą Hrubieszowskiego Towarzystwa Rolniczego, powstałego z inicjatywy Stanisława Staszica. To było coś jak samopomoc chłopska. W czymś w rodzaju zarządu zasiadała miejscowa rodzina Grothusów. Jeden z nich ma okazałą kryptę na miejscowym cmentarzu. Jak głosi tabliczka "Onufry Grothus baron żył 71 lat zm. 11.10.1851r." A obok unickie nagrobki z napisami cyrylicą. Szkoda że ta starsza część cmentarza jest niezadbana.
   Dziekanów to już prawie przedmieścia Hrubieszowa. Na chwilę odbiłem w boczną ulicę. Obejrzeć kościół z początków XXw., wybudowany jako cerkiew. Stoi on w dzielnicy gdzie kiedyś były koszary, jeszcze carskie. Po ich ogromie można się domyślić że sporo wojska tu kiedyś stacjonowało. Zaraz za główną rzeką Huczwą zaczyna się najstarsza część miasta. Stylowe kamieniczki, tylko w większości nie zadbane. Piękny dworek Du Chateau, żołnierza wojen napoleońskich. Przy nim miał być kesz "Dworek Du Chateau" OP5300. Miałem go sobie odłożyć na następny poranek. Pech sprawił jednak że byli tam wtedy sprzątacze, którzy bardzo oszczędzali swoją pracę. Tak może byłby FTF. Tego dnia zobaczyłem jeszcze kościół z połowy XVIIIw. Jednak najciekawszym zabytkiem jest stojąca po drugiej stronie ulicy cerkiew Wniebowzięcia NMP z trzynastoma kopułami. Druga z tak wielką ilość kopuł jest ponoć w Finlandii.



   W portfelu pustki, czas zacząć szukać bankomatu. Jak się tak rozglądałem zaczepił mnie pan, jak potem się dowiedziałem pan Mucha z urzędu miasta. Okazało się że także trochę podróżował po Polsce rowerem. Pokazał mi gdzie jest bankomat i dał namiar na nocleg. Jak się okazało przy Stowarzyszeniu "Kres", które jak potem przeczytałem ma przeciwdziałać patologiom.
Porozmawiałem trochę z panią przed ośrodkiem i doszliśmy do wniosku, że to nie najlepsze miejsce na nocleg dla mnie. Na szczęście w Hrubieszowie miejsc noclegowych nie brakuje. Zajechałem jeszcze do sanktuarium Matki Boskiej Sokalskiej, które jest w kościele z przełomu XVIII/XIXw. Pierwsze miejsce do którego zajechałem na nocleg to jakiś zajazd bez kategorii. Nocleg to 110zł. Za tyle to ja kiedyś nocowałem w hotelu z gwiazdkami w Ełku z widokiem na jezioro, a nie na dzielnice przemysłową i ulicę do dworca. Znalazłem tańszy zajazd za 60zł. Bez rewelacji, ale już mi nie chciało się szukać dalej. Zameldowałem się pytam co z rowerem i recepcjonistka robi wielkie oczy. Na rower nie ma miejsca. Nie byłby to jednak gościnny wschód, gdyby coś się nie poradziło. Rower pani schowała do składziku i tylko miałem odebrać przed siódmą, żeby sprzątaczki miały dojście do narzędzi w składziku. I jak tu nie kochać ludzi?

Dzień VII      Hrubieszów - Zamość
   Jak obiecałem odebrałem rower grubo przed siódmą. Śniadanko i znów w drogę.  I znów górki. Może i zjazdy są fajne, ale całą przyjemność psują podjazdy. W Trzeszczanach obejrzałem kościół z początku XXw. do którego prowadzą wysokie schody. Połozony na wysokiej górce byłby świetnym punktem widokowym na okolicę. Widok zasłaniają jednak drzewa. Przejeżdżam przez kolejne wsie. Na polach praca trwa. Mi też lekko nie jest. Zastanawiam się czy nie lepiej byłoby poleżeć brzuchem do góry gdzieś na plaży. Tylko wiem że w ten sposób wytrzymałbym może z jeden dzień. Wszystko wynagradzają mi piękne widoki. Namiastka Roztocza, które jeszcze przede mną.


  Już widzę w oddali Zamość. Jednak droga do niego wcale prosta nie jest.  Jeszcze kilka wsi i skrzyżowań na których trzeba się pilnować, bo skręcę nie tu gdzie trzeba i nadrobię niepotrzebnych kilometrów. I w końcu jest. Mój dzisiejszy cel podróży. Piękne miasto Zamość. Od razu jadę na Stare Miasto. Znajduję knajpkę, gdzie zjadam obiad i obserwuję życie na starówce. Najbardziej mnie dziwi, że turystów nie ma tak wielu. Nie żebym się zmartwił, raczej jestem zadowolony. Najedzony mogę iść obejrzeć żelazny punkt, czyli ratusz. Szczególne wrażenie robią schody. Wręcz zachęcają by na nie wejść i obejrzeć rynek z lekkiego podwyższenia. A rynek też niczego sobie. Przestronny z kamienicami jak z bajki. Pomalowane na żywe kolory nadają radości temu miejscu. Oczywiście robię zdjęcie potrzebne do virtuala "Zamość - Rynek Wielki" OP1108. Stamtąd dosłownie dwa kroki jest do pałacu zamoyskich. Trochę mnie rozczarował. Przydałoby mu się małe odświeżenie. Przed pałacem stoi jeździec, którego nazwiska nie zdradzę, a którego chyba łatwo się domyślić. Związany jest z keszem "Zamość - tajemniczy jeździec" OP110F. Otaczają mnie zabytki. Za sobą mam Akademię Zamojską, czwartą w Polsce uczelnię wyższą. Po lewej katedra renesansowa. Akurat w remoncie, który zbliża się ku końcowi. Nie mogłem odpuścić sobie obejrzenia wnętrza. Całe wnętrze warte jest uwagi, a mi szczególmie spodobała się kaplica w której spoczywa Jan Zamoyski i jego syn Tomasz. Z katedrą związany jest virtual OP. Niestety cztery z dwóch danych do hasła są niedostępne. Od katedry uliczkami, po których jest dopuszczony ruch samochodowy, pojechałem do kościoła św. Mikołaja z XVIIw. Dawna cerkiew unicka stoi na uboczu starówki, tuż przy murach twierdzy. Tutaj turyści chyba rzadko zaglądają. Ja nie spotkałem żadnego. Pozwoliło mi to podjąć w spokoju kesza "Kościół św. Mikołaja" OP411F. Nie mogłem sobie odmówić pokręcenia się po wąskich uliczkach. W ten sposób dojechałem do kościoła Zwiastowania NMP z XVIIw. Wygląda bardziej jak hala targowa, niż świątynia. I tak rzeczywiście było. Od 1774r. do 1993r. kościół służył jako magazyny, miejsce posiedzeń sejmiku powiatowego, czy kino. Przez te wszystkie lata zburzono dzwonnice i szczyty, nadając budynkowi obecny kształt.
   Już po drugiej stronie ulicy wznoszą się budynki Twierdzy Zamojskiej. Potężne nadszańce ukrywają w sobie współczesne sklepy. Jednak jak się okazuje da się połączyć historię i współczesność. Część miejsca oddano na ekspozycję muzealną, gdzie można obejrzeć mundury i wyposażenie wojsk chociażby z okresu Księstwa Warszawskiego. I nikt tego specjalnie nie pilnuje. Jak widać da się i tak. Podjechałem trochę wzdłuż murów. Fajnie że miasto remontuje fragmenty twierdzy. Szczególnie pięknie wyglądają bramy. Lwowska, Lubelska z czymś w rodzaju tarasu. I oczywiście najbardziej okazała, czyli Szczebrzeska. Ukryty w niej jest kesz "Brama Szczebrzeska" OP4121. Jak by popadało, łatwo można by było na tylnej części ciała zjechać w byłą fosę. Wart odwiedzenia jest jeszcze jeden fragment twierdzy. Rotunda Zamojska. Została zbudowana w początkach XIXw. jako działobitnia, jednak swój najtragiczniejszy epizod miała w czasie II wojny światowej. Niemcy zamienili ten obiekt na katownię. Szacuje się że zabito tu około 8tyś. ludzi. Ich prochy zrzucano do fosy otaczającej rotundę. W byłych celach można obejrzeć wystawę dotyczącą tych strasznych dni. Wąskie przejścia, gołe ceglane mury oddają trochę grozę miejsca.  Na zewnątrz dziesiątki białych krzyży. W jednym z drzew miał być ukryty kesz "Rotunda Zamojska" OP4F35. Niestety mimo dość dobrego spojlera nie udało mi się go odnaleźć.


Już  stamtąd pojechałem na miejsce noclegu. Camping tuż obok Starego Miasta. Z co najważniejsze ciepłą wodą. Rozbiłem namiot, chwilę posiedziałem i ruszyłem z powrotem na starówkę. Jest po prostu piękna, więc nie mogłem odpuścić sobie przyjemności pokręcenia się po niej. Stylowe kamieniczki z podcieniami przy rynku, zakamarki byłej twierdzy, gdzie jak się okazuje nie wszędzie da się wejść. Pewnie ze względów bezpieczeństwa. Obejrzałem jeszcze kościół  św. Katarzyny z XVIIw. i pojeździłem po miejscach w których już byłem zgodnie z zasadą że najbardziej podoba się nam to co już znamy. Powracając na nocleg natknąłem się jeszcze na zoo, gdzie przy samym ogrodzeniu mieszkają sobie niedźwiedzie. jeszcze tylko sklep, gdzie tradycyjnie robię zakupy na kolację i śniadanie i zjeżdżam na nocleg. Noc spokojna, tylko było strasznie zimno.

Dzień VIII    Zamość - Lubaczów
   Opuszczam Zamość. Przecinam jeszcze Stare Miasto i już nowymi dzielnicami wyjeżdżam z miasta. Powoli wjeżdżam na Roztocze. Piękna kraina z pięknymi widokami. I już wiem dlaczego droga zaznaczona na mapie jest taka kręta. Po prostu omija co większe górki. Chociaż te które przecina też dają się we znaki. Górki porastają lasy, bardziej w dole są pola. I takim krajobrazem, od czasu do czasu przecinając senne wioski dojeżdżam do Krasnobrodu. na początku wsi przecinam rzekę Wieprz. To jej początkowy bieg, więc i nie robi zbyt wielkiego wrażenia. Już wśród zabudowań stoi drewniana "kapliczka na wodzie" z XVIIIw. Ustawiona na palach, a pod nią biją cudowne źródełka. Nawert jak ktoś jest raczej sceptykiem co do cudowności takiej wody, to musi przyznać że jest niezwykle orzeźwiająca. I ja skorzystałem z jej dobrodziejstw. A że miejsce idealnie nadaje się na krótki postój usiadłem na chwilę na jednej z ławeczek. Nie mogłem też odpuścić sobie keszy "Krasnobród - kapliczka na wodzie" OP112D i "Kapliczka na wodzie - Krasnobród" OP4097.



   Jadąc dalej główna ulicą minąłem dwie kapliczki. Jedna murowana, druga drewniana. Malutkie, mogące pomieścić może z pięć osób. Ulicę zamyka kościół nawiedzenia NMP z 1699r.  To już kolejna świątynia z cudownym obrazem. Tym razem wiernymi opiekuje się Matka Boska Krasnobrodzka. Kościół jak i przylegający z nim klasztor ufundowała królowa Marysieńka. W budynkach klasztornych mnisi urządzili małe muzeum wsi oraz wieńców dożynkowych. Kołowrotki czy narzędzia rolnicze jak sie okazuje i na Podlasiu mniej więcej są takie same. Za to zupełnie inaczej wygląda uprząż dla konia pociągowego. Może wiąże się to z tym że u nas bardziej płasko, a tutaj nieraz strome górki i konia chociażby do fury trzeba inaczej zaprzęgać, by ta go nie wyprzedziła. Z kolei wieńce oprócz tradycyjnych, nieraz komentują ważne wydarzenia w Polsce. Oprócz tego mnisi wybudowali ptaszarnię, gdzie można oglądać różne gatunki ptactwa. Z tym miejscem związane są dwie skrzynki. "Krasnobród - kościół pod wezwaniem NMP" OP1109 i "Muzeum Wsi Krasnobrodzkiej" OP112B. Trochę żałuję że przed wyjazdem nie doczytałem, że w Krasnobrodzie jest kamieniołom z którego szczytu rozciąga się niezły widok na okolicę. Zresztą nigdy nie widziałem żadnego kamieniołomu co już byłoby dla mnie niezmiernie ciekawe.
   kawałek za miasteczkiem miałem odbić w prawo. Dojechałem do miejsca, gdzie według mapy miała być jakaś droga równorzędna. Była jakaś w las. Nieźle utrzymana, ale zwykła szutrówka, z zakazem wjazdu dla ludzi spoza ALP. na wszelki wypadek podjechałem jeszcze do przodu i nie stwierdziwszy innej drogi w prawo wjechałem w leśną. To była długa droga przez Krasnobrodzki Park Krajobrazowy. Najważniejsze to trzymać się drogi głównej. Górki porośnięte lasem wyglądały pięknie. Niestety nie spotkałem żadnego zwierza. I kiedy wyjechałem w Łuszczaczu wiedziałem że nie zabłądziłem.
   Kawałek podjechałem drogą 853, by po jakiś 1,5 km. znów skręcić w drogi lokalne. I znów góra, dół jak na diabelskim młynie. Na jednym zjeździe rozpędziłem się nawet do ponad 50km/h. Tylko trochę się bałem czy rower to wytrzyma, bo przy tej prędkości mocniej się czuje wszelkie nierówności.

   Ostro w dół i jestem we wsi Susiec. Przy miejscowym domu kultury żubr goni niedźwiedzia. ale to tylko tak ustawione rzeźby w kamieniu. Sama wieś jest typowo turystyczna z ośrodkami wypoczynkowymi i pokojami do wynajęcia w co drugiej chacie. Zatrzymałem się przy sklepie, by coś przegryźć. Za wsią wjechałem w wschodni kraniec Parku Krajobrazowego Puszczy Solskiej. Główną atrakcją jest tu rzeka Tanew, a szczególnie tzw "szumy". Są to naturalne progi skalne. Jak się okazało od drogi do szumów jest jakieś trzy kilometry, więc zadowoliłem się obejrzeniem rzeki w jej spokojniejszym odcinku przy drodze. Zaraz za rzeką wjechałem jeszcze ostrym podjazdem i zjechałem w stronę Huty Różanieckiej i teren powoli zaczął się wypłaszczać co przywitałem z nie mała ulgą. W samej Hucie Rózanieckiej jest ruina cerkwi unickiej z przyległym do nie zarośniętym cmentarzem. Całość robi piękne, lecz trochę smutne wrażenie. Do tego jedna ze ścian dośc mocno odchyla się od pionu i tylko kwestia czasu jest kiedy się zawali.
   Tuż przed Rudą Różaniecka są stawy. Jak sie okazało jeden został dość dobrze zagospodarowany. jest pomost wchodzący dość daleko w staw, alejki spacerowe, plaża  i co dla mnie najważniejsze restauracja. Akurat jest pora obiadowa, zamawiam więc danie dnia w postaci pizzy. Nawet dobra, tylko lekko przypalona. Wiatr od wody sprawia że jest mi błogo. Mógłbym tak siedzieć jeszcze długo, ale droga wzywa. W samej wsi można obejrzeć pałac z przełomu XIX/XXw. Jak się okazuje jest tam teraz DPS dla umysłowo chorych, więc wejścia nie ma, a i robienie zdjęć zza wysokiego muru jest trochę bez sensu.
   W rejonie wsi Żuków dojeżdżam do drogi 865, której póki co będę się trzymał. A we wsi warta obejrzenia jest drewniana cerkiew unicka z XVIIIw. Z daleka robi niezłe wrażenie. Przed nią murowana dzwonnica, w miarę nowa blacha na dachu. Niestety z bliska widać że deski nie są już pierwszej młodości, ale jeszcze parę lat postoi.



   Jak się okazało nowa droga była nie dość że wąska to jeszcze dość ruchliwa. Co ciekawe przy drogach można spotkać tu coś w formie kapliczek. najczęściej na słupie, kolumnie stoi jakaś figura, czy krzyż. Wynajdując z krajobrazu inne dla mnie formy kapliczek dojechałem do Cieszanowa. Główną drogę zamyka kościół św. Wojciecha z 1800r. Trochę dalej stoi murowana unicka cerkiew z początków XXw. I jak większość w tym regionie, opuszczona. najbardziej czytelny znak po akcji "Wisła", kiedy tysiące mieszkańców tych ziem przeniesiono na Pomorze czy Mazury.
   Podobnie rzecz się ma z cerkwią w Dachnowie. Tym razem drewnianą. Obok niej stoi drewniana dzwonnica. Skorzystałem z tego że kłódka była wyrwana, a drzwi uchylone. W dzwonnicy oczywiście nie ma już dzwonów, a konstrukcja na której wisiały leży zwalona na ziemi. Na piętrze pod ściana stoją osuszone butelki po piwie. Smutny epilog wiary grekokatolickiej.
   Dojeżdżam do Lubaczowa. Miasta bliźniaczego z Cieszanowem. Z tym że to jest żywe, gdy Cieszanów to senność i marazm. Nie wiem od czego to zależy. I tutaj główną ulicę zaraz za rynkiem zamyka kościół, a w tym samym kierunku jest cerkiew unicka, także murowana. Może miasteczko bardziej się rozwinęło bo mają większy ratusz i rynek? Teraz jednak ważniejsze od rozważań nad rozwijaniem się miast jest znalezienie noclegu. W pierwszym hotelu miejsc brak, ale pokazano mi drogę do drugiego. Po drodze obejrzałem płonące auto, które dostało samozapłonu na parkingu i dzielną akcję strażaków. I jeszcze raz się przekonałem że nawet kilka gaśnic samochodowych to trochę mało na ugaszenie silnika. Dotarłem do drugiego hotelu, gdzie za nocleg ze śniadaniem zapłaciłem 50zł. i mogłem sobie obejrzeć wypchaną małpę.

Dzień IX   Lubaczów - Przemyśl
   Opuszczam hotel i żegnam się z małpą. Jeszcze przy końcu miasteczka obejrzałem zalążek przyszłego muzeum ziemi krasnobrodzkiej. Z tablicy wynika że plany mają ambitne, a jak na razie mają budynek karczmy. Jak mi się wydaje najważniejsze już jest. Muzeum mieści się w byłym parku podworskim. Z dworu zostało tylko malownicze wejście do piwnicy.




   Zaraz za Lubaczowem wjeżdżam w las. Początkowo drogą lokalną, zwykłą asfaltówka jakich wiele. Mijam wieś Dąbrowa i jakiś zakład  po lewej i droga przekształca się w asfaltową ścieżkę. Na szerokość samochodu osobowego. Miejscami tak dziurawa, że lepiej było by powiedzieć że miejscami to raczej szutrówka. Po śladach widać że samochody niezwykle rzadko tędy jeżdżą. I rzeczywiście przez wiele kilometrów nie spotykam żywej duszy.  Przecinam jakąś większą drogę i jadę dalej. Z tym że teraz po nowiutkim asfalcie. I nie spotykając nikogo dojeżdżam do wsi Wielkie Oczy. jej nazwa wzięła się od dużych stawów, które były w pobliżu. Podobnie jak Włodawę i tą miejscowość można nazywać miasteczkiem trzech kultur. Jest tu barokowy kościół z końca XVIIw. Jest i cerkiew z 1925r. jedyna na ścianie wschodniej o konstrukcji szachulcowej. Kto nie wie co to za typ budowy może zajrzeć na wiki. Podpowiem tylko że taki typ budownictwa był popularny w byłych Prusach i oczywiście na Pomorzu. Cerkiew przez lata służyła jako magazyn, a teraz gdyby nie podtrzymujące ja belki pewnie by się zawaliła. Jest i synagoga. przetrwała ona wojnę tylko dlatego że jak inne tego typu budynki służyła głównie celom magazynowym. Obecnie jest wyremontowana i jeszcze jakieś prace trwają wewnątrz. Koło synagogi spotkałem innego rowerzystę. Trochę pogadaliśmy. Okazało się że jedzie dookoła Polski. tego dnia zjechał z gór I już niedaleko (dla mnie strasznie daleko) ma do końca. Wyruszył z Adamowa, który i jak mijałem. Tutaj musżę zrobić małą dygresję. Jadąc pozdrawiałem takich jak ja turystów. Ci których rowery były trochę brudne, strój niekoniecznie rowerowy uśmiechali się, odpowiadali cześć i tak się mijaliśmy. Z kolei turyści z rowerami jak z salonu, w profesjonalnych ciuchach w większości coś tam bąknęli pod nosem, lub wręcz patrzyli zdziwieni. Marzy mi się taka solidarność jak wśród motocyklistów, gdzie nie ważne czym kto jedzie, czoperem czy szlifierką, a pozdrowią się zawsze i zatrzymają jak widać że trzeba pomóc.
   W Kobylnicy Wołoskiej odwiedzam cerkiew św. Dymitra z 1924r. Ładnie położona w środku wsi na wzgórzu. Kawałek za wsią przejeżdżam przez rzekę Szkło drewnianym mostkiem. Dawno nie widziałem takiego mostu na drodze ze zwykłym samochodowym ruchem. Jak się okazało nie był to taki ostatni obiekt na trasie.



   Kręcąc się po dróżkach lokalnych, mijając wioseczki, dojeżdżam do drogi krajowej nr4. Prowadzi do przejścia granicznego w Korczowej, więc ruch dość spory. Na szczęście jadę nią może z jeden kilometr i znów zjeżdżam na lokalne. Przecinam coś co ma być autostradą, a na mapie zaznaczono oddanie do użytku na lipiec 2012. Jeszcze długo potrwa nim z tych hałd pisku wyłoni się porządna droga. I tak przez kolejne wsie. W Kalnikowie oglądam kościół i cerkiew, obie świątynie z początku XXw. Natrafiam na dwie wsie o znajomych nazwach. Nakło i Leszno. Dużo mniejsze od swych bardziej sławnych braci. W Lesznie jest kaplica unicka z 1857r.  Mała, drewniana przy końcu zabudowań. Za to w centrum jest duża drewniana z 1777r. Widać że niedawno remontowana. Podcienie ma tak nisko, że jak ktoś ma dwa metry wzrostu musi się schylać że by wejść do środka. Kolejna wieś, kolejna cerkiew. Tym razem murowana w Torkach. W Medyce wart obejrzenia jest kościół drewniany z 1607r. Pierwszy raz widzę ściany obite czymś w rodzaju większego gontu. Pewnie to mozolna robota, ale wrażenie robi. W Medyce przecinam tory, których jest tu sporo. Przejście graniczne zobowiązuje. Wjeżdżam na krajową 28-kę i trzymam się jej przez kilka kilometrów do Przemyśla. Jadę pod silny wiatr. Dobrze że to niewielki kawałek. Po lewej na horyzoncie mam już wzgórza Pogórza Przemyskiego. Jak się cieszę że jednak już tam nie jadę.



     I w końcu jest. Tablica drogowa Przemyśl. Dojechałem. Pełen zadowolenia jadę ulicą Lwowską. Za torami przechodzi ona w Mickiewicza. Jest to jakby przedsionek starówki. Otaczają mnie kamienice z XIXw. Niestety zaniedbane i brudne. od razu zajeżdżam na dworzec kolejowy i kupuję bilet do Krakowa. Jeszcze obiad w barze przy dworcu. To były chyba najgorsze pierogi jakie w życiu jadłem i gdybym nie był głodny to bym ich nie zjadł. Wełna nie wełna i tak dalej ruszam na starówkę. Pierwszy ciekawy obiekt to kościół reformatów, barokowy z XVIIw. Wejście ma dużo poniżej poziomu ulicy. Sprawia to że mimo jest przy dość ruchliwym skrzyżowaniu w środku panuje cisza. Za tym skrzyżowaniem zaczyna się Stare Miasto "właściwe". Po lewej mijam barokową wieżę zegarową. jest tam teraz muzeum dzwonów i fajek. Przytulona jest do jednej z kamienic, ale wygląda jak trochę z innej bajki. Jadę dalej na rynek. W Przemyślu jest on dość ciekawy. Klasyczny prostokąt, z tym że jakby na dwóch poziomach. Ze skarpy możemy obserwować co się dzieje na dolnym poziomie. Jest i ratusz i fontanna z niedźwiedziem, będącym symbolem miasta. Wracam się kawałeczek do barokowego kościoła franciszkanów. Monumentalna budowla z pięknym wyposażeniem w środku. Spod kościoła wąską uliczką jadę do unickiej katedry z drugiej połowy XVIIw. W środku trwało jakieś nabożeństwo, więc nie chciałem przeszkadzać i obejrzałem wnętrze jedynie z przedsionka. Przy katedrze jest dzwonnica z trzema dzwonami. Największy z nich ma jakieś inskrypcje, niestety nie potrafię czytać cyrylicy.



   Już z katedry unickiej widać katedrę katolicką Wniebowzięcia NMP. Jej rodowód sięga XVw. jednak obecnie to zlepek stylów.  Od katedry dość stromą uliczką dochodzi się do Zamku Kazimierzowskiego. Wzniesiony w 1340r góruje nad miastem. Roztacza się z niego ładny widok na miasto. Sam zamek jest teraz zamknięty z powodu remontu. Ale chyba skończą w tym roku bo widać że prace są już mocno zaangażowane. Od zamku pojechałem do kościoła karmelitów.  Kościół stojący na szczycie dość stromej uliczki. najciekawsza jest ambona w środku w kształcie morskiego okrętu. Taki symbol, setki kilometrów od morza trochę dziwi. Z tego kościoła postanowiłem pojechać na Kopiec tatarski i ruiny fortu Twierdzy Przemyskiej. Prowadzi do nich ulica Tatarska. W życiu nie jechałem tak stromą ulicą. Zazwyczaj przy takich wzgórzach drogę prowadzi się zakosami, a tut idzie prosto jak strzała. Wjechać nie dałem rady. Za to na szczycie rozpościera się piękny widok na miasto z jednej, a na Pogórze z drugiej. Ciekawe czy przy odpowiedniej pogodzie widać stąd Bieszczady? W każdym razie kawa pita w takich okolicznościach smakuje jakby lepiej. I tylko szkoda że z twierdzy zostały jakieś marne resztki.


   Zjazd Tatarską to też nie była prosta sprawa. W dużej części to płyty betonowe pełne dziur. jak się puszczę na żywioł to wywrotka murowana. Zjeżdżam powoli często używając hamulca. Zatrzymuje się na chwilę, sprawdzam obręcz koła. Jest tak gorąca, że nie da się jej dłużej dotykać. Jakoś udaje mi się bezpiecznie zjechać. Przecinam Stare Miasto i rzekę San. Na drugim brzegu do obejrzenia jest cerkiew klasztorna bazylianów. I tutaj natykam się na nabożeństwo, więc wnętrze oglądam z przedsionka. Wracam przez San i jadę do Bramy sanockiej. Jest to jeden z niewielu zachowanych elementów Twierdzy Przemyskiej. Jako że pora jeszcze niezbyt późna postanowiłem powrócić na Stare Miasto przez Park Miejski. Park zawsze kojarzył mi się z miejscem lekkiej rekreacji. A w parku w Przemyślu znów muszę prowadzić rower, bo nie ma sensu marnować sił na niektóre podjazdy. Pokręciłem sę trochę po wąskich uliczkach. Lubie tak jeździc bez większego celu. Zauważa się wtedy drobne detale, widzi jak miasto żyje. Powoli zaczynało zmierzchać. Trochę zmęczony zjeżdżam w okolice dworca. Tam już w innym barze zjadam kolację. W kiosku kupuję gazety i idę do poczekalni. Pociąg mam 02:15. Dworzec też prezentuje się wspaniale. Niedawno odnowiony, lśni nowością. Przy pomocy trzech kaw z automatu udało doczekać się odjazdu. Przypinam rower do miejsca dla niepełnosprawnych, jak się pojawi ktoś na wózku przeniosę się na koniec pociągu. Razem ze mna jedzie chłopak, który pojeździł trochę po Bieszczadach. Jednak moje główne marzenie to sen i zamieniamy tylko parę zdań. Trochę po siódmej jestem w Krakowie. Miasto wita mnie ulewą. I pada prawie do mojego odjazdu. Szkoda, bo z dworca w Płaszowie całkiem blisko jest do Kopca Kraka i do Wisły. A tak gniję w zimnej poczekalni. Jeszcze jak na złość w kasie sprzedali mi bilet, obowiązkową miejscówkę, ale już na rower nie. Rower musi być w wagonie dla rowerów, a na ten nie ma już miejscówek. Na moje pytanie czy tak dużo rowerów jedzie, pani nie umie odpowiedzieć. Może żadnego, system nic o tym nie mówi. Pan się konduktora pyta czy zabierze. W Krakowie Płaszowie zaczyna swój bieg pociąg do Białegostoku i tylko dołączają do niego wagony z Zakopanego. Podstawiają "moje" wagony. Pytam konduktora co z moim fantem zrobić. Ten wzrusza ramionami. Dla niego to żaden problem bym miał miejscówkę w jednym wagonie, a rower jechał w drugim. Jeszcze mi radzi żebym do kasy poszedł i niech mi tam napiszą że system odrzuca, to nie będę musiał przepłacać za bilet 10zł z okazji otwartej kasy na dworcu. Jednak byłem tak zmęczony, że postanowiłem się szarpnąć na te 10zł. I bez żadnego problemu dojechałem do domu.
   Można pokusić się o jakieś podsumowanie. W tym zawsze byłem słaby. Cóż taka podróż rowerem to niezła przygoda. Ale i możliwość wyciszenia się. Szczególnie jak jedziesz kilometrami  i nie ma do kogo się odezwać. Z trasy też zbytnio się nie zjedzie. Jeszcze na równinach te kilka kilometrów różnicy nie robi, ale chociażby na Roztoczu, przy tamtejszych podjazdach, czuje się każdy obrót koła. Najważniejsze że się udało, chociaż miałem chwile zwątpienia. Wsiąść w pociąg i wracać. Chyba mi jednak duma nie pozwoliła. Następna taka podróż? Nie wiem. Na razie rower od kilku dni stoi w piwnicy i nie chcę na niego patrzeć. Ale jak się zdecyduję to będą góry. Poprzeczkę trzeba stawiać sobie coraz wyżej.