sobota, 30 listopada 2013

Krzemianka

    Zaczyna się coroczna zabawa z Adwentowym Kalendarzem Quizowym, trzeba więc trochę dotlenić mózg, by mógł wejść na najwyższe obroty. Pogoda nie zachęcała do wyjścia, bo zimno i mżawka padała. Listopad przypomniał sobie w końcu jak powinien wyglądać.
    Postanowiłem wyskoczyć autem kilka kilometrów za Białystok do rezerwatu Krzemianka. Ma on głównie chronić naturalny fragment Puszczy Knyszyńskiej z zespołem sporych źródlisk. Na terenie rezerwatu odkryto też ślady prehistorycznej kopalni krzemienia. Trzeba przyznać, że nasi przodkowie wykazali się nie lada zmysłem handlowym, budując kopalnie tuż obok krajowej "ósemki". I do Jaćwingów dobra droga i do reszty Polski też niezgorsza.
    Auto zostawiłem na parkingu leśnym, na początku ścieżki przez rezerwat. Pierwszy,  świetny  odcinek ścieżki, zapowiadał miły spacer. Miękkie podłoże igieł to istny raj dla nóg, szczególnie gdy sobie przypomnę ostatni, całodzienny marsz po Warszawie. Do tego wyniosłe świerki i sosny. Może zbyt wcześnie to się skończyło, ale dalej było jeszcze lepiej.



    Jako że rezerwat chroni min. źródliska, nic dziwnego, że zaczęło robić się mokro. Przez większe obniżenia w których stała woda przeszedłem krótkimi kładkami. Z czasem jednak teren podmokły zrobił się na tyle rozległy, że kładka prowadziła mnie już bez przerwy. Przystawałem co chwilę bo okolice naprawdę piękne. Wielkie wykroty, uschnięte drzewa, jak i wciąż żywe, dywany mchów i powalone pnie. Jednym słowem wokół mnie rozciągała się prawdziwa dzicz. Jak się okazało przyroda nie odpuszcza też kładce i w niektórych miejscach próbuje się jej pozbyć.



    Wzdłuż ścieżki rozstawione są tablice. Jedne mniej, inne bardziej ciekawe. A to dowiedziałem się, że dzięcioł między dziobem a czaszką ma "amortyzatory", a to że do przyrostu o 1kg. drzewo potrzebuje do 370l. wody, czy też o której jaki ptaszek zaczyna swoje trele. Niestety nie dane mi było dostrzec żadnego zwierza. Jedynie dwa razy, w miejscach trochę bardziej suchych, w gęstwinie pomknął być może jeleń, bo strasznie hałasował łamanymi gałązkami. Za to przy samej kładce można obejrzeć żeremie bobra.



    Doszedłem do końca kładki przez mokradła i stanąłem przed dylematem. Ścieżka w prawo czy w lewo. Żadnych oznaczeń co do szlaku, a obie równie dobrze wydeptane. Wybrałem tę w lewo i jak się okazało na pewien czas zszedłem ze szlaku. Ale nie chciało mi się już wracać i nadrobiłem około kilometra. Jak wiadomo ruch to zdrowie, a i od marszu dość ciepło mi się zrobiło. W końcu dotarłem z powrotem na ścieżkę. Doszedłem nią na polanę gdzie stoi ogromna wieża o wdzięcznej nazwie dostrzegalnia przeciwpożarowa. Szkoda że nie można na nią wejść, bo schodki kuszą, oj kuszą. Przy polanie schowany był kesz "ted78_Krzemianka" OP06B5, który udało odnaleźć się bez problemu. Zajrzałem też do barci, która o tej porze roku jest już niestety pusta i nie było miodu.



    Po własnych śladach wróciłem do miejsca gdzie kończyła się kładka. Tym razem wybrałem ścieżkę w prawo, dzięki czemu dotarłem do tablicy opowiadającej o źródliskach. Spisałem co trzeba i miałem już wszystkie elementy układanki do virtuala "BURZA V3 "Kładka rezerwatu Krzemianka" OP13BA. Jej zdobycie dostarcza tylu wrażeń, że nawet brak pojemnika nie jest żadnym minusem. Nie chciało mi się jeszcze wracać, postanowiłem więc jeszcze trochę pokręcić się po lesie. Dzięki temu spotkałem dzika zaklętego w drzewo. Pewnie za życia strasznie musiał nagrzeszyć, wykopując rolnikom ziemniaki z pola.



    Po niecałych trzech godzinach uznałem, że dość już dotleniania i wróciłem do auta.  Oczywiście kładką bo inaczej prze mokradła nie się przejść. w drodze powrotnej zahaczyłem jeszcze o kesza "Tajemnice bobrow (wojtech_2)" OP0018. Tytuł jest trochę mylący bo bobrów w okolicy nie stwierdziłem. Może gdzieś dalej w głębi lasu, gdzie jak się wydaje powinna płynąć rzeczka. W każdym razie miejsce ładne i spokojne. Tym razem udało się bez problemów. Wystarczyło poczytać wcześniejsze logi. 
    Przejażdżka na plus. Lekka, łatwa i przyjemna. Teraz tylko pozostaje czekać na zagadki i czy będą takie jak wycieczka, czy wręcz odwrotnie?

środa, 27 listopada 2013

Kilka pocztówek z Warszawy

    Po raz drugi korzystając z fajnych promocji, jakie można znaleźć w necie, udało mi się kupić bilet do Warszawy i na powrót za 25zł. Namówiłem na wyjazd dobrego kolegę od wypraw keszerskich, i nie tylko, MiszkęWu, bo z kimś zawsze raźniej. Jak zwykle okazało się, że plan w teorii, a plan w praktyce to dwie różne sprawy. Przemieszczanie się na piechotę okazało się bardziej meczące niż myślałem. Już w Warszawie znaleźliśmy wypożyczalnię rowerów miejskich, ale co z tego, jak niestety nie można płacić gotówką. Niby wiedziałem, że ten system działa w stolicy, ale nie przyszło mi do głowy wcześniej, że można z niego skorzystać. Trudno, ale jeżeli kolejny raz trafi się okazja na wizytę w stolicy i będzie spory kawałek do przejścia, skorzystam z wypożyczalni z pewnością.
    Do Warszawy  dotarliśmy parę minut po ósmej rano. Pierwsza atrakcja widziana jeszcze za szyb autobusu to Kanał Królewski. Taką tabliczkę zobaczyłem przy jednym moście, który mijaliśmy i długo zastanawiałem się dlaczego o takim nie słyszałem, a przecież kanał jest naprawdę spory. Kolega twierdził, ze to po prostu Kanał Żerański, ale ja niespecjalnie wierzyłem i dopiero w domu przekonałem się, że rzeczywiście tak jest.
    Z dworca autobusowego Młociny poszliśmy do pobliskiego lasu w miejsce virtuala "Menelosada" OP03D6, ale co tam widzieliśmy nie napiszę, bo to tajemnica. Za to idąc na miejsce wskazane przez GPS, mijaliśmy hałdy śmieci. Jeszcze w życiu nie widziałem tak zasyfionego lasu.
    Południowym skrajem Huty Warszawa, która dziś nosi jakąś zagraniczną nazwę, której nawet nie zapamiętałem, dotarliśmy do kesza "Najeźdźcy z Kosmosu" OP2232. Po drodze minęliśmy jakąś instalację, która wygląda jak pognieciona trąba, albo kanciasty robal. Potem ciekawą rzeźbę "Warszawianka", by w końcu obejrzeć pomnik dla 30 Pułku Strzelców Kaniowskich. Rzeczywiście jego forma może przypominać trzy stwory, jako forpoczta najeźdźców z kosmosu. Wyglądają jak żywcem wyjęte z "Gwiezdnych Wojen", bardziej z ciemnej strony mocy. Kto wie, może udają tylko uśpienie? Z całą pewnością kosmici nie maja dobrych zamiarów, a E.T. to tylko ich tania propaganda.
    Przez jakże piękne bloki Bielan  dotarliśmy do kesza "wieczne koszary" OP2C8F. W miejscu gdzie powinien być akurat kręciło się dwóch mugoli. To była okazja by choć zza płotu obejrzeć cmentarz. Okazało się jednak, ze mimo tabliczek na płocie o godzinach otwarcia, nekropolia była dostępna. Przez piękną, kutą w żelazie, furtkę weszliśmy do środka. I jak to na żołnierskim cmentarzu, identyczne nagrobki, stojące w równym rzędzie, przypominają o złym czasie wojny. Szczególną uwagę zwracają imiona. Antonio, Francisco, itp. Brzmią trochę egzotycznie, bo do niemieckich czy rosyjskich już się człowiek przyzwyczaił. A co do kesza to go nie znaleźliśmy.




    Zaraz za cmentarzem jest stadion Hutnika Warszawa. Sporo jest klubów sportowych w Warszawie. O tym usłyszałem kilka lat temu, kiedy przypadkowo dowiedziałem się o ciekawym hobby, jakim jest jeżdżenie na mecze najniższych lig.  Niestety nie pamiętam, jak to się nazywa. Akurat Hutnik cieszył się wśród tych ludzi wielka estymą, bo zazwyczaj swe mecze wygrywał imponującą różnicą bramek. Sam stadion był oczywiście zamknięty, ale że kesz "Hutnik Warszawa" OP1F37 jest przy ogrodzeniu, nie było trudności z jego znalezieniem. 
    By dostać się do następnego kesza "Bielański Fort" OP2038 musieliśmy najpierw wydostać się z terenów sportowych Hutnika. Ogrodzone wysokim płotem, ale na szczęście znaleźliśmy bramę, przez którą można przejść górą bez problemu. GPS doprowadził nas w miejsce, które niespecjalnie zgadzało się ze spojlerami, ale kilka metrów dalej stan faktyczny i zdjęcia w miarę się zgadzały. Co z tego skoro skrzynki i tak nie znaleźliśmy. Przeszukaliśmy pewien element, ale jak już w domu dokładnie poczytałem logi, prawdopodobnie niezbyt dokładnie. Niestety fort też nie zachwycił, pewnie dlatego, że go nie ma. Zostały jedynie obiekty ziemne, ale taka dziura w ziemi, to może być przyjemność jedynie dla prawdziwych pasjonatów. 
    Jak już odwiedziłem Warszawę trzeba i Wisłę zobaczyć. Doskonałym pretekstem był kesz  "Most Północny vel Marii Skłodowskiej-Curie" OP4B82. Jeden z tych do których droga była daleka i szliśmy, szliśmy, aż dotarliśmy. Na moście ruch aut ogromny, przez co głośno było niesamowicie. A jeszcze warszawscy kierowcy mają jakąś dziwną tendencję do nadużywania klaksonu. Za to widok na zamgloną Wisłę naprawdę fajny. Zaskoczyła mnie wolno płynąca barka ze żwirem. Myślałem, że naszych rzek nie wykorzystuje się już jako drogi transportu.Co najwyżej pływają po nich statki wycieczkowe, a tu taka niespodzianka.




    Z mostu znów czekał nas długi spacer przez Las Bielański. Nawet nie spodziewałem się, że w tak dużym mieście można znaleźć tak piękne dęby. Gdyby nie szerokie i mocno wydeptane ścieżki,  hałaśliwa droga kilkadziesiąt metrów dalej, można by się poczuć jak w wielkiej puszczy. Zastanowiło mnie, czemu na niektórych ścieżkach jest zakaz jazdy rowerem. Rowerzysta chyba nie robi większych szkód niż pieszy. Dziwne to. I tak dotarliśmy do kesza "Rocznicowy dąb" OP04C5. Z tablicy wynikało, że miejsce to jest jednocześnie punktem widokowym, ale niestety wysokie zarośla zasłaniają wszystko. Skorzystaliśmy za to z pobliskich stołów i ławek jako miejsce na mały posiłek, bo dzień był raczej chłodny i trzeba było uzupełnić kalorie.
    U podnóża wzniesienia na którym rośnie dąb jest źródełko. Jak się okazało zabytkowe. Mały postument z wazą na górze i płaskorzeźba ryby na dole, z której pyska wypływa woda. Nie próbowaliśmy jej smaku, bo niestety stan wody na to nie pozwalał. Nie znaleźliśmy też kesza "Źródełko na Bielanach" OP0C71. Na miejscu zastaliśmy jedynie dziury na pół metra. Widać ktoś grzebał przed nami i też nie znalazł. Ale przynajmniej mógł zasypać po sobie te doły.
    Wróciliśmy na górę i udaliśmy się do kesza "Kwas Deoksyrybonukleinowy na Bielanach" OP43C6. Instalację odnaleźliśmy bez problemu. Wejście na schodki broni siatka. Dość niska i dało by się przez nią przejść. Wszedłem kilka stopni na górę, ale deski nie wyglądały na zdrowe, a cała konstrukcja, dość ażurowa, chwiała się na boki przy każdym kroku. Dałem sobie spokój, bo wyobraziłem sobie lecącego w dół z całą konstrukcją. Na ten rok dość mam  takich atrakcji. Nie żałuje jednak, że tam dotarliśmy. Piękny kościół późnobarokowy z jeszcze piękniejszym wnętrzem. Otoczenie może jedynie nieszczególne, bo część budynków uniwersytetu kardynała Wyszyńskiego to lekko zaniedbany PRL. Jakby tego było mało, w pomieszaniu zabytków i nowoczesności, znalazło się też trochę miejsca na sztukę ludową.




    Czas na dalsze zwiedzanie Lasu Bielańskiego. Trzeba przyznać, że jest dość ładny. Tym razem kawałek przeszliśmy asfaltową ulicą, by w odpowiednim momencie skręcić do kesza "Smerfny las" OP23A3. Jak to w lesie, GPS trochę zwodzi, ale tym razem miejsce ukrycia wskazywał geokret. Leżał sobie na ziemi luzem, pewnie uciekł ze skrzynki. Wobec takiego stanu rzeczy wystarczyło trochę rozgarnąć liście, grzebnąć w ziemi i kesz był w ręku. Skoro ten kret nie chciał siedzieć , podmieniłem go na innego, a że miałem akurat takiego w kolorze niebieskim, doskonale dopasował się do skrzynki.
    Opuściliśmy las Bielański, by wkroczyć na teren Lasku Lindego. Powoli zastanawiam się gdzie ja przyjechałem. Wielka metropolia, a ja z lasu wyjść nie mogę. Nie powiem, uwielbiam lasy, ale chciałoby się poczuć wielkomiejski klimat. A tak powoli zaczynam rozglądać się czy zza drzewami nie mignie sylwetka żubra. Póki co znaleźliśmy kesza "Lasek Lindego" OP0E75. Poczułem się prawie jak w domu i naszych keszy starszej daty. Trzeba było znaleźć pieniek w lesie i trochę pokopać. 
    Kilkanaście metrów dalej, podobnie schowany był kesz "Geotel "Wiewiórka" OP2559. Z tą różnicą, że tym razem pieniek trochę bardziej charakterystyczny. Z geohotelu skrzynka przerodziła się w zwykłą. Brak było kretów. Za to jej nazwa wyjaśniła się parę kroków dalej. Zaczynało się tam wiewiórkowe eldorado. Dokarmiane przez starsze panie, biegały po każdej stronie. Trzymały bezpieczną odległość, ale zdecydowanie bliżej niż te które do tej pory widziałem.
   Od skrzynki ludzi coraz więcej co było znakiem, że zbliżamy się do cywilizacji. Ostatnie spojrzenie na warszawskie lasy jesienią, które pozostawiły we mnie miłe wspomnienia. Poza tym obok stacji Młociny, z ciekawie ukształtowanym terenem, wieloma wspaniałymi drzewami i co najważniejsze, czystymi.



    Wyszliśmy na ulicy Szaflarskiej, przy której ukryty był kesz "Latarnie gazowe na Bielanach" OP32CB. Wspomniane latarnie są dopełnieniem pięknych uliczek. Szaflarskiej, Grębałowskiej, Cegłowskiej. W moim prywatnym rankingu, miejsc w których mógłbym teoretycznie mieszkać, okoliczne domy zajęły dość wysokie miejsce. Obok starych domów stoją nowoczesne budynki, ale zupełnie się nie gryzą, a wręcz uzupełniają.
    Niestety dość szybko opuściliśmy ciekawe uliczki i dotarliśmy na teren AWF. Przedwojenne budynki, lekko nadgryzione zębem czasu. Koledze nasuwały się skojarzenia z zabudową Gdyni. Mi coś innego chodziło po głowie i dopiero w Białymstoku, przejeżdżając obok naszego Teatru Dramatycznego, zaskoczyła odpowiednia zapadka. W ogóle podoba mi się ten okres w architekturze. Proste bryły, ale połączone w ciekawe konstrukcje. Przy okazji chcieliśmy podjąć kesza "kuźnia olimpijczyków" OP3490, ale tym razem rozwaga znów wzięła w górę. Czyżby człowiek się starzał? Kesza widzieliśmy, ale żeby do niego się wspiąć, dobrze by było mieć wąskie buty, albo wspiąć się bez nich, by mieć w miarę pewne oparcie nóg. Ta druga opcja była teoretycznie możliwa, ale z racji tego, że było mokro, daliśmy spokój. 
     Teren AWF-u opuściliśmy jakimiś opłotkami i starymi garażami z małymi warsztatami. Dotarliśmy do kesza "bio5_009 - Lodowisko" OP0504. Miejsce, które wywarło na mnie niemałe wrażenie. Pół biedy z lodowiskiem, które jest teraz placem manewrowym do nauki jazdy. Zdziwiła mnie za to stadnina w środku miasta. Wielka kupa siana, jakieś podniszczone budynki gospodarcze, konie za ogrodzeniem z sznurka, a po drugiej stronie ulicy stoją bloki. Dość ciekawy kontrast.
    Czas w końcu na odwiedziny u największych kłamczuchów w Polsce. I wcale nie mam tu na myśli polityków, ale speców od pogody. Równie dobrze można słuchać góralskich przepowiadaczy z cyklu "będzie padać, albo i nie będzie, zależy od tego czy deszcz przyjdzie, czy nie przyjdzie". Moją niechęć trochę złagodził kesz "Instytut meteorologii" OP10AD, ale tylko trochę.
    Kolejny kesz "Stawy Kellera" OP235D, szybko podjęty i szybki odwrót. Miejsce naprawdę ładne. Mały, zadbany kawałek zieleni ze stawem. Niestety trafiliśmy na niemiły zapaszek, niezbyt silny, ale dokuczliwy.
    Przed nami znów większy odcinek na nogach, a te zaczynają już odczuwać przebyte kilometry.  Póki co doszliśmy do kesza "Park Harcerskiej Poczty Polowej" OP5D8A. Ciężko byłoby tu coś o nim napisać, ale trochę nas zaskoczył leżąc sobie spokojnie na trawniku. Z logów wyczytałem, że to już nie pierwsza taka sytuacja. Podejrzewam, że to jakieś zwierzę ją stamtąd wyciąga, a najpewniej jakiś pies.
    Kolejna skrzynka "Miecz" OP2C17 to był dla mnie główny punkt wycieczki. Ilekroć przy okazji przejazdu przez Warszawę widziałem ten miecz, zastanawiały mnie te konstrukcje obok. Niby można sprawdzić w necie, ale zawsze zapominałem zaraz po tym jak je mijałem. Miałem przeróżne teorie, a jedna mówiła nawet, że to pozostałości po reklamie gazów technicznych, a te walce to butle np z acetylenem. Cóż, jak się okazało to część pomnika, a jedna z zagadek życia doczekała się rozwiązania.



    Kolejne trzy skrzynki, to były virtuale. Podejrzewam, że do wszystkich hasło da się zdobyć nie wstając od komputera, ale ja nie uznaje takiego zbierania i nawet gdy hasło jest oczywiste, muszę się stawić w miejscu osobiście. Te kesze to: "Enigma" OP0158, "matti2; Stanisław Skrypij" OP0A22 i "Pablo Picasso" OP015A. W ogóle tablic w Warszawie co niemiara. Ma się czasem wrażenie, że każdy budynek ma jakąś. Ale też fajnie tak mieszkać w miejscu, które ma jakąś historię. A już całkowicie zaskakuje symboliczna mogiła powstańca, schowana przy ulicy Cieszkowskiego. Tu grób, tam fryzjer i wszyscy są zadowoleni.



    Wędrując uliczkami Żoliborza dotarliśmy do kesza "Skwerek Kompanii AK "Żniwiarz" OP68EC. Ładny kawałek zieleni i można było nawet przysiąść na ławce by trochę odpocząć. Wokół są i pojedyncze domy i szare bloki. Ale, że niewysokie i nie wciśnięte "na  styk", okolica może się nawet podobać.
    Po krótkim odpoczynku na skwerze ruszyliśmy po kesza "Bul.... bul... bul..." OP2F50. Jest tam jeszcze jeden, bardziej ekstremalny, ale nawet nie próbowaliśmy. Akurat dotarliśmy na miejsce, kiedy zaczęła się szarówka i bąbelki zaczęły działać. Z pewnością w nocy robią najlepsze wrażenie, jak  światła dodatkowo odbijają się w wodzie pobliskiego stawu, ale i tak wniosły kolor w ten szary dzień. Niestety aparatem nie dałem rady uchwycić efektu "bąblowania", ale humor poprawiony i pomyślałem, że czas kończyć powoli wycieczkę i uczcić ją jakimiś bąbelkami.



    Jeszcze niedaleko był kesz "Centrum Olimpijskie" OP1BC2, więc żal było go zostawiać. Nowoczesny budynek trochę kontrastuje z dzikimi i zapuszczonymi terenami wokół. Sam kesz ukryty jest też w wielkich, zapomnianych blokach betonu lezących tam już pewnie ładnych parę lat. Przynajmniej podjąć można go w spokoju, bo terem centrum jest pewnie nieźle pilnowany. Na jednym z betonów ciekawy napis "NIE CZEKAJ AŻ ŚCIANY SIĘ ROZSYPIĄ DZWOŃ 997". Do tego by dojść, co poeta miał na myśli, moja głowa jest za mała. 
    Czas już było powoli wracać na Młociny. Oczywiście metrem, ale najpierw trzeba było coś zjeść. Na Placu Wilsona zachęceni wielkim, czerwonym neonem  odwiedziliśmy sklepy PSS. Znaleźliśmy też tam fajna knajpkę na piętrze, gdzie na klatce schodowej są dość ciekawe płytki  z płaskorzeźbą... stwora morskiego? 



    Na dworcu w Młocinach chwilę poczekaliśmy na nasz autobus, by po trzech godzinach być w Białymstoku. Zmęczony, ale zadowolony z wycieczki. Pewnie nie ostatniej takiej, ale z pewnością na piechotę nie będę już chodził, bo od łażenia cały dzień po asfalcie czy betonie, nogi włażą w d...

poniedziałek, 11 listopada 2013

Keszowanie w Dzień Niepodległości

    Trzeba przyznać, że listopad rozpieszcza pogodą. Gdyby nie to, że trzeba było do pracy wracać, to powiedziałbym, że to najpiękniejszy listopad w moim życiu. Już prawie połowa miesiąca, a można sobie śmigać rowerem. Nawet specjalnie nie trzeba się ubierać. Wystarczy polar, wiatrówka, rękawiczki i coś na głowę, bo jednak wiatr jest trochę zimny. Do tego termos z czymś ciepłym w środku, tabliczka czekolady i można jechać. Plan wycieczki z trzema keszami po drodze obmyślony dzień wcześniej i miałem ruszać gdzieś o ósmej rano. Niestety w nocy jakaś zmora mnie dusiła, spać nie dała i rano zaspałem. Wyjechałem gdzieś o dziesiątej w kierunku Supraśla. Tak się złożyło, że w tym roku tam nie dotarłem, więc była okazja by odwiedzić stare kąty.
     Z Białegostoku do Supraśla biegnie ścieżka rowerowa. Pobliskie drzewa próbują podważyć asfalt korzeniami, co z pewnością w końcu im się uda. Póki co lekkie wyboje nie męczą specjalnie i jedzie się bez problemów. Zaraz za Ogrodniczkami jest podjazd na którym zawsze sprawdzam w jakiej jestem kondycji. Podjechałem i nawet specjalnie się nie zasapałem, czyli jest już nieźle. Na górze jest parking, ławki, stoły, więc skorzystałem i zrobiłem pierwszy postój na herbatę.


    
    Był podjazd musi być i zjazd. A potem już bez większych górek dojeżdżam do Supraśla. Zazwyczaj wszyscy kierują się do klasztoru prawosławnego i na bulwary nad Supraślą. Ja tym razem odbijam w lewo, gdzie są tylko domki jednorodzinne. Aż szkoda, że ta część Supraśla nie jest większa. Wspaniale się jedzie małymi uliczkami. Brak jakiegokolwiek ruchu, nawet żaden pies nie zaszczekał. W końcu dojeżdżam do byłego ośrodka wypoczynkowego "Puszcza". Kiedyś był we władaniu policji, został zamknięty około 2010. Stoi do dziś nieużywany i niszczeje. Póki co jest jeszcze stróż, ale jak przez kilka lat nikt nie będzie miał pomysłu na to miejsce, pewnie stanie się urbexem. Co mnie na teraz interesowało to kesz "Ośrodek "Puszcza" OP59E4. Z racji stróża nawet nie próbowałem przejść przez ośrodek. Na szczęście między stawami rybnymi, a obiektem, była wąska, polna droga, która jak nic powinna mnie doprowadzić na miejsce. Nie pomyliłem się i dotarłem do podnóża skarpy, na szczyt której wiodą schody. Schody to obecnie zbyt szumna nazwa. Pół biedy, że ukruszone w wielu miejscach, pokryte grubą warstwa śliskich i mokrych liści. Mniej więcej w połowie zapadły się całkowicie do głębokiego rowu w którym płynie strumyk. Trzeba mocno uważać by się nie ześlizgnąć po mokrej ziemi. Udało się dotrzeć bez szwanku na górę i podjąć skrzynkę. Najlepsze jest otoczenie kesza. Zalesiona, stroma skarpa. Zaraz u jej stóp meandruje Supraśl, za którą rozciągają się trzcinowiska, jednak niezbyt daleko, bo ogranicza je las. To wszystko w absolutnej ciszy i w trochę nostalgicznym, listopadowym klimacie.




    Opuściłem to piękne miejsce. Droga wypadła mi ulicą Cegielnianą. Po prawej miałem grzbiet niewielkiej górki zza której wyglądały wieże klasztoru w Supraślu Fajnie to wyglądało. Dojechałem w końcu do asfaltu i zaraz znalazłem się w Podsupraślu. Miałem stąd niedaleko do kesza. W teorii, bo w praktyce było ciekawie. Początkowo jechałem przez Podsupraśl ścieżka rowerową, która za ostatnimi budynkami przeszła w drogę gruntową. Zaraz dotarłem do pola biwakowego, przez które przejechałem w stronę łąk. Przerzutki w rowerze przełożyłem na najlżejsze obroty i postanowiłem jechać dość mokrą drogą. Początkowo dobrze mi szło, aż w pewnym momencie koło przednie prawie w jednej trzeciej zagrzebało się w błocie, a ja z przerażeniem zacząłem się przechylać. Opatrzność nade mną czuwała bo noga wylądowała na kępie trawy i nie utopiłem się w błocie. Ostatnie trzysta metrów postanowiłem przejść na piechotę klucząc między co bardziej podmokłymi odcinkami. W końcu dotarłem na trochę wyższy i suchszy teren, gdzie był ukryty kesz "Trzy Dęby" OP5900. To nie pierwsze miejsce będące jak wyspa wśród podmokłych łąk, które odwiedzam. Zawsze mają w sobie coś magicznego. Wyobraźnia nieźle tu pracuje, dopowiadając historie o dawnym dworku, kapliczce, a może nawet pogańskich obrzędach. 
    Został jeszcze problem powrotu. Pomyślałem, że zupełnie niedaleko jest jaz przez Supraśl i nie będę musiał prowadzić roweru, a potem jechać naokoło. Wypatrzyłem ścieżkę przez szuwary, która prowadziła w odpowiednim kierunku. Długo się nie zastanawiając podążyłem jej śladem. Trochę mokro, miejscami bardzo, ale z tym radziłem sobie naginając trawy pod nogi. Przez jakiś strumyk przeszedłem po kłodzie, roweru używając jako poręczy i nie patrząc że łańcuch w wodzie się wykąpał. I w końcu dotarłem do miejsca gdzie było tak mokro, że wszelkie sposobu zawiodły i musiałem wracać. Do Supraśla dotarłem po własnych śladach z lekko przemoczonymi butami.




    W Supraślu usiadłem na jednej z ławek bulwaru. Chwilę odpocząłem. To był dobry czas na odwiedziny w miasteczku. W lecie, w czasie dni wolnych zazwyczaj są tu dzikie tłumy, a dziś było jedynie paru leniwie snujących się turystów. Żadnego nawoływania, wrzasków dzieci. Tak jak powinno być. Nie ma co się jednak rozsiadać, bo do domu jeszcze parę kilometrów, a o 16 już się ciemno robi. Pojechałem w stronę Krasnego Lasu. Może z kilometr za Supraślą odbiłem na chwilę w las do kesza "Bagno" OP597B. Po tytule myślałem, że znów będę musiał skakać od kępki trawy do kępki. Miło się jednak rozczarowałem, bo pod samą skrzynkę da się podjechać świetna ścieżką. A samo bagno zaczyna się dosłownie kilka kroków od miejsca ukrycia. Zaraz też wyjaśniło się dlaczego ścieżka jest w tak dobrym stanie. Co i raz przechodzą nią spacerowicze. Spokojniej bywa przy niektórych keszach miejskich. 





    W Krasnym Lesie można jechać na Majówkę, albo w stronę Zielonej. W pierwszym przypadku jest dalej, ale cały czas asfaltem. W drugim bliżej, ale leśnymi drogami. Zdecydowałem się na opcję numer dwa, bo pamiętam, że chyba w zeszłym roku droga przez las została poprawiona. I to był dobry wybór. Żadnych samochodów. Las spowity delikatną mgłą. I nawet słońce zza chmur wyglądało. Bardzo niespiesznie, bo zaledwie około 15km/h toczyłem się przed siebie. Krótki postój zrobiłem sobie nad leśnym stawem. Gładka powierzchnia wody, wokół las i aż się nie chciało odjeżdżać, ale niestety trzeba było.



   Przejechałem parę kilometrów i już byłem w domu. Po drodze mijałem sporo rowerzystów. Prawie tylu jak w środku sezonu. Cieszy to tym bardziej, że jeszcze parę lat temu, w regionie, człowiek na rowerze był wpisywany w stereotyp, że nie stać go na auto. A teraz można spotkać i dzieciaki i starsze panie. Taką modę to ja rozumiem.