czwartek, 27 marca 2014

Keszowanie zastępcze

    W ostatni weekend planowałem wyskoczyć na Lubelszczyznę. Chciałem zaliczyć geościeżkę "Szlakiem Powstania Styczniowego na Lubelszczyźnie"i przy okazji zdobyć odznakę PTTK. Niestety wiatry, które szalały tydzień wcześniej dały trochę roboty. W sobotę zamiast zbierać skrzynki, szalałem z piłą spalinową i siekierą, a w niedzielę odpoczywałem po całym dniu uczciwej i ciężkiej pracy. Został tylko wolny poniedziałek. Zrobiłem szybki plan wycieczki, zrzuciłem kesze do GPS-a, zadzwoniłem do towarzysza wypraw MiszkiWu, który też miał ten dzień wolny i w poniedziałek rano, o 5:30 ruszyliśmy na zachód.
    Dzień nie zapowiadał się szczególnie. Ciężkie chmury przetaczały się po niebie. Do tego czasami popadywał deszcz. Przy pierwszym keszu, "Gorka Napoleona" OP276B, jeszcze nie było najgorzej. Tylko trochę wilgotno. Sama skrzynka w miejscu, które ominąłbym nawet się nie zatrzymując. Młody las, pola i kilkadziesiąt metrów dalej zwykłe gospodarstwa rolne. Jest jednak mała górka z krzyżem na szczycie. Nie wiem czy to prawda, czy to legenda, ale ponoć była usypana w ciągu jednej nocy, by Napoleon mógł widzieć swe wojska, a żołnierze osobę wodza. Może prawda, może nie, ale uwielbiam takie anegdoty historyczne. A jak w takim miejscu jest kesz, to do szczęścia nie trzeba wiele więcej.
    Kilka kilometrów dalej czekał nas następny przystanek. Drewniany kościół z 1742r. z keszem "Mońka10_Wędrujący kościółek" OP1893. Widziany nieraz z okien auta w drodze do lub z Warszawy. W końcu była okazja by obejrzeć go z bliska. Niestety wnętrza nie można obejrzeć, bo w tygodniu jest zamknięty. Z zewnątrz też szybko go "oblecieliśmy" bo rozpadał się spory deszcz. Ale i tak świątynia zrobiła na mnie spore wrażenie. Po pierwsze wielkością. Jak na drewnianą budowlę, jest naprawdę duży. Po drugie, mimo, że niezbyt liczne, to zdobienia snycerskie dodają wiele uroku.


    Tuż przed Zambrowem odbiliśmy w lokalną drogę na Wiśniewo. W licznych zjazdach i rozjazdach z ekspresówki o mało się nie pogubiłem, ale udało znaleźć się właściwy kierunek. Wąską droga dojechaliśmy do DK63. Z niej po kilku kilometrach odbiliśmy w stronę dawnego poligonu w Czerwonym Borze. W internecie można znaleźć wiele niesamowitych historii czego tam nie było. Jedni wspominają o podziemnym szpitalu, który mógł zacząć działać w kilka godzin, inni o zapasowym punkcie dowodzenia obrony terytorialnej. Jak spojrzycie chociażby na mapę google, wciąż można dojrzeć zarys poligonu. Ogromny teren na niejeden dzień eksploracji. Dziś z pewnością jest tu ośrodek dla uchodźców i więzienie. I oczywiście kesz "wojtech_4" OP001A. Skrzynka to prawdziwy kawał historii, bo aż z 2006r. czyli początków OC w Polsce. Niesamowite, że przetrwała tyle lat. I to może jej magia sprawiła, że mimo wciąż zachmurzonego nieba zrobiło się ciepło. A jak wyjeżdżaliśmy z poligonu to zaczęło przebijać się słońce. Jeszcze tylko mała rada. Jak będziecie jechać autem do tego kesza to wybierajcie raczej drogi główne. Ja wybrałem najkrótszą i tylko się śmiałem, że jak dawały radę Stary 660 to i Panda przejedzie. Ale jak zacznie padać porządny deszcz, to wielkie doły będą problemem (albo atrakcją) dla prawdziwych terenówek.

    
Z poligonu ruszyliśmy ku głównemu celowi wycieczki. Czyli znów na tapecie schrony Linii Mołotowa. Pierwszy przystanek przy małym bunkrze z keszem  "Snuffer- "Linia Mołotowa - PO Głębocz 05" OP199C. Tuż przy wsi, ale w miarę czysty. Co ciekawe są tu dwie skrzynki. Stara i reaktywowana. Wpisaliśmy się do obu. Stąd leśną drogą podjechaliśmy do pozostałych trzech schronów punktu oporu Głębocz: "Snuffer- "Linia Mołotowa - PO Głębocz 03" OP199B, "Linia Mołotowa - PO Głębocz 02" OP17EB i "Snuffer- "Linia Mołotowa - PO Głębocz 01" OP17DA. W oryginale stały w szczerym polu, ale teraz otoczone są przez las. Przez lata nawet na dachu nazbierało się dość ziemi, by mogły rosnąć tam drzewka. Miejscami porośnięte przez mech, wyglądają jak zagubione przejścia do innego świata. Po prostu piękne. I tylko mieliśmy mały problem z ostatnim bunkrem. Nie mogliśmy znaleźć kesza. Każda dziura w każdym pomieszczeniu została przeszukana po cztery razy. Pewne zamieszanie wprowadzał też pomylony opis z sąsiednim schronem. Już mieliśmy opuszczać to miejsce, ale postanowiłem wejść jeszcze raz i tym razem znalazłem skrzynkę, tylko leżącą luzem na środku jednego z pomieszczeń. Pewnie jakiś zwierz ją wyciągnął.




    Na chwilę opuszczamy schrony. Koło Prosienicy zostały nam dwie skrzynki, których jakoś nie podjęliśmy, gdy w tych okolicach łupiliśmy Linię Mołotowa. Mowa o "Snuffer- "Guty-Bujno" OP144E i "Duchy partyzantów" OP0A9D.  Jeden z kezy pokazuje obelisk wzniesiony na grobie 150 zakładników zamordowanych przez Niemców w 1943r. Drugi, kilkadziesiąt metrów dalej, ukryty obok dwóch bezimiennych grobów. Czy to ofiary Niemców, Sowietów, a może rozliczeń sąsiedzkich? Jak poczytałem w krótkim artykule podlinkowanym w opisie kesza snuffera, podział między AK, a komunistami przebiegał nie tylko między sąsiadami, ale i w rodzinach.
    Czas wracać do schronów. Niby już człowiek zna typy, z zewnątrz rozpoznaje jaki jest rozkład pomieszczeń, ale i tak każdy jest jedyny w swoim rodzaju. Na pierwszy ogień poszedł "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 01" OP5142. Jeżeli można coś takiego powiedzieć o bunkrze, to ten jest przytulny. Maleństwo na skraju niewielkiego zagajnika, strzeże wstępu na łąki i pola. Zostawiliśmy auto koło niego i na piechotę ruszyliśmy do pozostałych. "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 04" OP56E8, bunkier z tym keszem z daleka wygląda tak, jakby groźnie spoglądał na okolicę. Pewnie latem tego nie będzie widać, bo przysłonią go rośliny. To co zobaczyliśmy przy następnym bunkrze z keszem "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 05" OP56E9, zrobiło na nas spore wrażenie. Zza drzew wyłoniła się wielka ściana betonu, która koledze skojarzyła się z bunkrem na Endorze. Brakowało tylko żołnierzy Imperium. Niestety czar prysł, po wejściu do środka. Jeden z bardziej zaśmieconych i trzeba uważać gdzie się staje.




    Wszystkie schrony to miała być łatwa wycieczka krajoznawcza, ale jak to zwykle bywa, nic nie może być łatwe jak w planach. Pierwszy problem pojawił się przy keszu "aragon12 - Linia Mołatowa - PO Skłody 02" OP5143. Schron wiosną podszedł wodą i nie da się wejść swobodnie do środka. Na szczęście jest on częściowo zniszczony i do skrzynki da się dostać przez dach. Trzeba tylko uważać wchodząc na górę, bo betony porośnięte mchem są niesamowicie śliskie. Ale przynajmniej łatwiej jest wrócić na dół, po prostu ześlizgując się po pochylonej ścianie. Następny schron też niewiele lepszy. W miejsce ukrycia skrzynki, "aragon12 - Linia Mołatowa - PO Skłody 03" OP5144, też się nie da dostać, a to ponownie przez wodę. I znów pomocne okazuje się zniszczenie bunkra. Czepiając się wystającego zbrojenia, wisząc prawie jak małpa, udało mi się wyciągnąć skrzynkę. Świetna zabawa. 
    Przez łąki i pola dotarliśmy do kesza "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 06" OP56E. Szybka akcja zdobycia i już jesteśmy przy następnym bunkrze z skrzynką "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 07" OP56EB. Ten schron zapamiętam dzięki napisom, zapewne sfrustrowanego czerwonoarmisty. Z jednej strony "Hitler kaput" z drugiej "Niemcy to chu..." Brakowało tylko napisu "taki piękny schron zniszczyli". 
    Wróciliśmy do auta, by dojechać do pozostałych keszy. Droga wiodła przez Zaręby Kościelne, a że człowiek nie samymi skrzynkami żyje, zaciekawił nas kościół widoczny z daleka. Późnobarokowa świątynia jest częścią niewielkiego zespołu poklasztornego. Jak w większości świątyń, w tygodniu można wejść do przedsionka, by chociaż stamtąd obejrzeć wnętrze. 
    Po krótkim postoju w miasteczku, czas na pozostałe bunkry. Pierwszy to  "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 09" OP72C5. Było w miarę sucho, więc wyszedł klasyczny drive-in. Przy tym bunkrze świetnie widać, jak ich system wzajemnie się wspierał. Przez jedno z "okien" jest świetny widok na sąsiada.




    Do wspomnianego wyżej sąsiada poszliśmy już na piechotę. Kesz "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 10" OP72C6 znaleziony bez problemu. Za to po raz kolejny niepokoi mnie zalany dolny poziom. Woda jest nawet w miarę czysta. Pozostaje tylko pytanie, co tam może pływać?
    W tym rejonie został nam jeszcze jeden, "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 08" OP72C4. Potencjalne miejsce ukrycia łatwe do znalezienia. Jednak dostanie się do skrzynki sprawiło trochę kłopotu. Po pierwsze maskowanie nie chciało wyjść, a po drugie ktoś urządził tu sobie składowisko gnoju. Całe szczęście, że był już dość dawno zabrany i resztki wyschły całkowicie, ale pewien niesmak pozostał. Czego się jednak nie robi by wyciągnąć kesza.
    Po drugiej stronie Broku czekały na nas jeszcze dwa schrony. W domu na mapie w okolicy zaznaczonych jest kilka mostów. Odpalam poczciwy Geoportal i większość z nich jakaś podejrzana mi się wydaje. Ale jest jeden zaznaczony grubszą kreską i już w terenie właśnie nim przejeżdżamy. Pod schron z keszem "Linia Mołotowa - PO Skłody 1" OP15FB da się podjechać. W środku robię zdjęcie najnowszym "łindołsom", i to było ostatnie zdjęcie. Po wielu latach i wielu zdjęciach, matryca w cyfrówce w końcu padła. Do tego i schrony się skończyły. Został nam tylko kesz "aragon12 - Linia Mołotowa - PO Skłody 11" OP72C7. Jeżeli chodzi o ukrycie, to chyba najlepsza pod względem widokowym skrzynka. Schrony żegnały nas krakaniem kruka co jakoś oddawało mój nastrój po stracie aparatu i to, że bunkry skończyły się jakoś zbyt szybko i pozostał niedosyt.
    Czekał nas spory kawałek drogi. W Czyżewie zrobiliśmy mały postój na posiłek. Jadąc wojewódzką drogą 690 natknęliśmy się  na wiatrak i zabytkową drewnianą chałupę we wsi Drewnowo. Jest to oddział zamiejscowy Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu. Koźlak był zamknięty, ale zawsze można zajrzeć choćby do dolnej części. Za to dom był otwarty. Jedna część poświęcona jest wypiekowi chleba, druga uczonemu od energetyki, ale zapomniałem nazwiska. Aż szkoda, że nie miałem niczego by założyć tam kesza, bo miejsce na to zasługuje.
    Kolejny nieplanowany postój wypadł w Ciechanowcu. Jak już byliśmy obok Muzeum Rolnictwa, żal było nie skorzystać. Zamykali za około 20min. więc tylko szybko przeszliśmy się po jego terenie by ogólnie rzucić okiem. Kolejne miejsce na kesza (ale i na całodzienną wycieczkę).  Jeszcze tylko wizyta w kościele barokowym, by nacieszyć oko wystrojem wnętrza i można dalej ruszać w drogę. Tak myślę, że człowiek jeździ gdzieś daleko, a pod bokiem ma takie perełki. Wszystko to kwestia czasu i niestety pieniędzy.
   Dotarliśmy w końcu do kesza "ted70_stomatologiczna" OP0644. Nazwa taka bo Ząbki Niemyje. Wystarczy rzucić okiem na mapę, a w tym rejonie da się jeszcze odszukać wiele ciekawych nazw. Piętki Żebry, Złotki Przeczki, Dmochy Wypychy, czy te nazwy nie brzmią pięknie?
    Przez Brańsk pojechaliśmy do Hodyszewa. Jest tu sanktuarium maryjne. Spodziewałem się jakiegoś barokowego kościoła. A tymczasem z daleka było już widać wielką świątynię z lat 30-tych XXw. Mocno kontrastuje z niewielką zabudową wsi. Oczywiście weszliśmy do środka. Obejrzeliśmy cudowny obraz Matki Boskiej. Mnie najbardziej zastanowiły flagi rozwieszone pod sufitem. Nie mogłem znaleźć żadnego klucza. Początkowo myślałem, że może chodzi o państwa z silną Polonią, ale co w takim razie robiły tam flagi ONZ czy Izraela? Oczywiście wpisałem się też do kesza "Krolowa Podlasia" OP2788.
    W drodze do Łap mieliśmy okazję zobaczyć jak się wznosi słupy wysokiego napięcia. Już we wspomnianym miasteczku chcieliśmy podjąć tylko jednego kesza  "Bohaterskim dzieciom polskim" OP54B8. Niestety prawdopodobnie zaginął, bo spoilery są dość jednoznaczne. Za to pomnik jest dość przejmujący. Moim zdaniem właśnie najprostsze symbole mówią najwięcej. Jak na całodzinną wycieczkę, tylko jedno nieznalezienie to i tak nieźle. Zresztą najważniejsze jest odwiedzenie miejsca. Skrzynka to super bonus.
   

czwartek, 13 marca 2014

Idź zimo do morza

    Przed Supraślem na mapie "wiszą" mi dwa kesze i kłują w oczy. Akurat na kilka godzin przejażdżki rowerem. Można dużo szybciej, ale to nie wyścigi i przyjemność z jazdy musi być. Pojechałem w kierunku Supraśla ścieżką rowerową, która po zimie zdążyła już oschnąć i albo ktoś ją posprzątał, albo to wiatr zmiótł liście i igły. Tuż za parkingiem przy żwirowni w Ogrodniczkach skręciłem w leśną drogę. Moje pierwsze kilometry w lesie, w tym roku, zostały zaliczone. A jechało się całkiem przyjemnie. Słońce dogrzewało zza drzew, a drogi były w miarę suche.
    Pierwszy przystanek zrobiłem sobie przy jeziorze Komosa, które jest w rzeczywistości stawem hodowlanym. Akurat woda była spuszczona. Trochę szkoda, bo w tak słoneczny dzień woda otoczona lasem robi wrażenie. Zrobiłem kilka fotek i groblą pojechałem dalej.



    Przed wyjazdem trochę się bałem, że dojazd do skrzynki "Ptasi Raj" OP68F8 będzie niemożliwy, lub bardzo trudny. W wyobraźni już widziałem podmokłe drogi i jak szukam możliwie dobrego przejazdu. Okazało się, że do skrzynki da się podjechać na 50m. dobrą, leśna drogą. Zostawiłem rower przy drodze i poszedłem w rejon ukrycia kesza. Po drodze czekał mnie mały tor przeszkód. Raz trzeba było przechodzić górą, raz dołem, przez powalone drzewa. Na miejscu trochę się pokręciłem, by znaleźć pojemnik, bo kordy są niezbyt dokładne. Ogromnym plusem skrzynki jest jej otoczenie. Leśny strumyk rozlewa się tu dość szeroko. Tworzą się nawet zatoki. Brzeg z jednej strony wznosi się stromo, choć niezbyt wysoko. Wokół leżą powalone drzewa. Część zanurzona w wodzie, część tworzy naturalne mosty. Prawdziwy dziki zakątek tuż obok cywilizacji. Warto tu spędzić trochę czasu.



    Chciałem wrócić do ścieżki rowerowej łączącej Białystok z Supraślem. Dotarłem do skrzyżowania leśnego i źle skręciłem, bo mimo, że dojechałem do ścieżki to jednak nadrobiłem trochę drogi. Niewiele, ale przynajmniej poznałem nowe ścieżki w puszczy. 
Jadąc w kierunku Supraśla tym razem skręciłem w lewo. Prostą drogą dojechałem do rzeki Supraśl, w miejscu zwanym Pólko. Jest to miejsce letniego wypoczynku Białostoczan, o tej porze roku prawie puste. Przyjechałem tu po skrzynkę "Pólkowski strumyk" OP5902. I jakiego miałem pecha, bo oprócz mnie była tu jeszcze tylko para zakochanych, która postanowiła wyrażać swe uczucia akurat z dwa, trzy metry od miejsca ukrycia kesza. Pokręciłem się trochę po okolicy, przeszedłem się dość długi kawałek brzegiem rzeki, posiedziałem z pół godziny przy stole piknikowym. A oni ciągle stali jak te gołąbki. Tak siedząc przypomniały mi się słowa Stanisława Palucha "miłość czy to w ogóle jest możliwe?", tylko ja bym tym razem powiedział, że jest możliwa, ale cholernie utrudnia podjęcie kesza. Co jednak gorsze, odkryłem, że zima jeszcze trochę trzyma. Lód na brzegu wydał mi się niepokojący. Czyżby lodowa pani miała jeszcze wrócić?



    Nie udało mi się podjąć tego kesza, więc z pewnością tu wrócę. A tymczasem pojechałem do Supraśla. Zatrzymałem się tu tylko na chwilę, by podmienić logbook w mojej skrzynce, bo stary zrobił się mocno wilgotny. Po szybkiej podmianie ruszyłem w stronę Krasnego Lasu. Asfaltowa droga sprawiała, że kręciło się bardzo lekko. Trzeba było jednak skręcić w stronę Białegostoku. I tu pojawił się wiatr prosto w oczy. Dodatkowo szutrowa droga była mocno wilgotna i piasek zaraz okleił opony, przez co dodatkowo trzeba było użyć więcej siły by jechać przed siebie. A kiedy dotarłem do leśnego stawu przeżyłem szok. Na jego powierzchni cały czas jest lód i to mimo tego, że to w miarę nasłonecznione miejsce. Nawet odważyłem się wypróbować jego grubość i chociaż już nie jest tak stabilny jak w pełni zimy, to potrafi utrzymać ciężar człowieka. Chyba trzeba będzie spławić marzannę, by przegnać zimę do morza definitywnie.



    Nie wiem dlaczego, ale od stawu droga mimo tego, że dalej gruntowa to była już sucha i przynajmniej częściowo odpadło to co wcześniej przykleiło się do opon. Najbardziej ciekawiło mnie jak wygląda rejon poligonu, przy którym prowadzi droga. W końcu nie było mnie tuż już rok, a zawsze z ciekawością zaglądam w te rejony. Żołnierze postawili nowe tablice ostrzegawcze, że przebywanie grozi śmiercią, więc się nie zapuszczałem. Za to przy rozlewisku zachowała się jeszcze tablica pamiętająca LWP. Kiedyś były tu urządzenia do sprawdzania sprawności wojaków i jak któryś sobie nie radził to miał kąpiel gwarantowaną. Przyjeżdżałem tu jeszcze na rowerze a'la Wigry, kiedy nawet przejazd tą drogą nie był do końca legalny i zakradałem się na strzelnicę, by wejść na atrapę czołgu. Dla małego dzieciaka to była wyprawa na pół dnia. Pewnie stąd mój sentyment do tego miejsca.



    I to był już prawie koniec wycieczki. Został jeszcze fragment kilkukilometrowy, który przez wiatr okazał się iście piekielny. Zmęczony, ale zadowolony w końcu dotarłem do domu. Można dalej knuć gdzie tu by na skrzynki wyskoczyć. Jak będzie taka pogoda to może gdzieś dalej w Polskę? Tylko jeszcze nie wiem czy rowerem, czy autem.

poniedziałek, 10 marca 2014

Chcieć, nie znaczy móc

    Mówiąc ściślej, chciałem dotrzeć w miejsce gdzie Supraśl wpada do Narwi, ale mi się nie udało.  Chociaż rozlewiska były dużo mniejsze niż rok temu, to jednak i tak nie do przebycia. Ale po kolei. W Białymstoku, jak i w reszcie Polski pogoda jest naprawdę świetna, a że akurat przesiaduję na krótkim urlopie, żal było nie skorzystać. Po raz "enty" pojechałem drogą rowerową wzdłuż "obwodówki", by potem przez Fasty i Dzikie dostać się w trochę bardziej odludne rejony. Nie obyło się oczywiście bez sprawdzenia poziomu wody w Supraśli w jednym z moich ulubionych miejsc w Dzikich. W tym roku, jak na wiosnę, jest dość niski.



    Jeszcze w domu sprawdziłem na geoportalu, że przez łąki biegnie droga, prawie nad Narew. Niestety do ujścia Supraśli nie prowadzi już żadna ścieżka, a przynajmniej żadna nie jest zaznaczona. Wspomniana droga przez łąki jest idealna na rower. W miarę równa i omija się część rozlewisk. Niestety i ona się kończy. Przez pewien czas jest jeszcze naturalne podwyższenie terenu, ale zaraz za nim zaczyna się labirynt między suchymi i mokrymi odcinkami. Początkowo przez węższą wodę przejeżdżałem z rozpędu. W końcu natrafiłem na głębszy odcinek i o mało bym się nie zatrzymał w wodzie. Postanowiłem nie ryzykować, bo powrót w mokrych butach niespecjalnie byłby przyjemny. Prawdę mówiąc to podejrzewam, że w kaloszach dałoby się dojść do ujścia Supraśli, ale takiego wyposażenia nie posiadam w swoich sakwach.



    W ogóle w to miejsce wybrałem się by zobaczyć okolice, gdzie pod koniec XIVw. książę Janusz próbował zbudować drewniany gród, zniszczony przez Krzyżaków. Wzniesiono go prawdopodobnie po drugiej stronie Narwi, tam gdzie na zdjęciu powyżej rozciągają się zabudowania wsi Złotoria. Jednak ciężko tam dotrzeć na brzeg rzeki, bo prywatne gospodarstwa skutecznie blokują drogę.
    Do domu postanowiłem wracać przez wieś Żółtki. Kiedyś przez jej środek biegła krajowa ósemka, teraz szosa jest trochę przesunięta i w miejscowości zapanował spokój. Dzięki temu bez problemu można obejrzeć, nazwijmy to pomnikiem, poświęcony żołnierzom września 39r. Kilkaset metrów na zachód grupa 150 wojskowych broniła przeprawy prze Narew, by po dwóch dniach się wycofać i włączyć w obronę Białegostoku. Dowodził nimi por. Witold Kiewlicz, który parę dni wcześniej uczestniczył w bitwie pod Wizną.



    Postanowiłem jeszcze zajechać do majątku w Nowosółkach. A raczej tego co z niego pozostało. A jest tego niewiele. Były dwór właściciela to teraz zajazd, mocno przebudowany. Jedyny obiekt zabytkowy to stara wieża ciśnień z XIXw. pracująca kiedyś na potrzeby folwarku. Potem służyła jako transformator i chyba dzięki temu przetrwała. Byłem tam rok temu, by wymyślić miejsce dla kesza. Tym razem chyba wpadłem na odpowiedni pomysł. Jak się zmobilizuję, to może nawet w tym roku się pojawi.


piątek, 7 marca 2014

Rekonesans w bardzo tajnej fabryce

    Powrót do Czarnej Białostockiej, a dokładniej do Agromy, nastąpił szybciej niż się spodziewałem. Pomyślałem, że tak duży teren nie może marnować się keszersko, postanowiłem więc dokonać małego zwiadu. Zobaczyć, gdzie można założyć jakąś skrzynkę, a gdzie wciąż działają jakieś firmy. Jak wiadomo do takich miejsc lepiej wybierać się co najmniej w dwie osoby, zatrudniłem kolegę MiszkęWu i ruszyliśmy o świcie.
    Wjazd na teren byłej Agromy jest otwarty i całkowicie legalny. Jeżeli jakaś firma wynajęła lub wykupiła część terenu, zadbała o to by nie poruszały się tam niepowołane osoby. Chociaż był jeden wyjątek, ale o tym później.
    Agroma przywitała nas ruiną wartowni. Kilka pomieszczeń w kompletnej ruinie. Odłażąca farba ze ścian, śmietnik na podłodze, pourywane rury instalacji wodociągowej lub grzewczej. Tak właśnie wita nas dawna fabryka: rozrzutników, lodówek, materiałów wybuchowych, elementów torped i pralek. Idealne miejsce na kesza.



    Zaraz za bramą po lewej jest były budynek zakładowej straży pożarnej. Został przerobiony na salę weselną, ale i ten interes splajtował stoi więc opustoszały. Przed wandalami broni go parę kamer rozmieszczonych wokół. Zresztą obok działają firmy, więc wandale trzymają się od niego z daleka.
    Od razu za strażą  jest piękny budynek dyrekcji. Trzypiętrowy gmach, dość prosty w formie, ale właśnie to mi się podoba. Dziś firmy swoje siedziby budują ze szkła i aluminium, a tutaj mamy solidny, surowy budynek. Znak, że firma porządna i twardo realizowała cele socjalistycznej gospodarki.


    Kusiło nas by wejść do środka. Tak kusiło, że się skusiliśmy. Chociaż trzeba przyznać, że dla osób słusznych rozmiarów nasza droga mogłaby okazać się zbyt ciasna. Najpierw postanowiliśmy odwiedzić piwnice. Czekała tam na nas prawdziwa niespodzianka. Prawdziwy schron. Nie jakaś piwnica, ale pomieszczenie z filtrami, centrala telefoniczna, pokoje obsługi, okablowanie na zewnątrz ścian. Wejścia chronią potężne metalowe drzwi. Perełką jest pokój, który prywatnie nazwałem sztabem kryzysowym fabryki.



    Po zwiedzeniu piwnic zostały do obejrzenia jeszcze trzy pietra. Prawdę mówiąc nie ma tam wiele ciekawego. Na parterze jest wielki skład  różności. Poza tym pokoje straszą pustką. Tylko w niektórych zachował się jakiś mebel. Na ostatnim piętrze parkiet w wyniku wilgoci uniósł się na kilkanaście centymetrów w górę. Jednak solidna klepka, tak dobrze jest ze sobą połączona, że nawet można po niej skakać, a i tak się nie rozpadnie, mimo, że wisi w powietrzu.
    Z wyjściem było trochę więcej gimnastyki niż z wejściem, ale obyło się bez strat. I zaraz pojawił się kolejny cel wizyty w Agromie. Budynek wyglądający jak ciepłownia, z racji ustawionego komina obok. W żaden sposób nie pilnowany ani nie oznaczony. Zrobiliśmy oczywiście parę fotek. Mogło by być miło do końca, ale akurat przejeżdżał jakiś pan lawetą. Do teraz nie wiem czy to teren prywatny i kim on był, każąc nam się wynosić, ale z racji dość dziwnego i nerwowego zachowania owego pana, który jeszcze potem coś mruczał niezrozumiale, postanowiliśmy odpuścić zwiedzanie wnętrza.
    Ruszyliśmy dalej, w głąb terenów fabrycznych.  Prawie wszędzie działają jakieś zakłady, albo przynajmniej budynki są odnowione i widać, że do kogoś należą. W końcu natknęliśmy się na niewielki budynek niewiadomego pochodzenia. Być może to było biuro, któregoś z wydziałów. Ze środka wszystko wyniesione. Jeszcze gorzej przedstawiała się piwnica. Drewniana pogoda tak zgniła, że przerodziła się miejscami w tłuste błoto. Aż miło było wrócić na świeże powietrze.



    Tak wielki zakład potrzebował oczywiście dużo prądu. Z pewnością są tu doprowadzone linie wysokiego napięcia. Jak ten prąd był potem "dzielony" to już pewnie tajemnica energetyków. Dzisiaj niektóre instalacje stoją nieprzydatne. Jak np rozdzielnia. Kompletnie rozszabrowana. Pozostało trochę ceramicznych izolatorów, ale nawet niektóre z nich zostały rozbite, zapewne przez ćwiczących celny rzut kamieniem.



    Drogą z kocich łbów pojechaliśmy w kierunku magazynów. Jak się spojrzy na mapę, to na płn.-zach. od głównego kompleksu fabrycznego stoją budynki układające się w "jodełkę". Są to pozostałości po magazynach. Każdy z budynków otoczony jest wałem ziemnym z którego da się wyjść w dwóch kierunkach. Podobieństwo budynków i ich nietypowe rozłożenie sprawia, że człowiek może łatwo się zgubić. Magazyny są całkowicie puste. Tylko w jednym z nich jacyś gracze terenowi zrobili mały składzik rekwizytów. Poza tym w każdym budynku unosi się charakterystyczny zapach smarów. Niewiele się różnią, głównie kantorkiem. Nie wiem czy straży przemysłowej, czy magazynierów. Niektóre pomalowane olejna farbą, inne obite boazerią. Część z nich ogrzewały piece kaflowe. Przynajmniej w jednym z nich trzymano samobieżny wyorywacz buraków, przynajmniej tak sądzę po sporej ilości katalogów część walających się po podłodze. Najbardziej zwracają uwagę alarmy. Na każdym z okien oprócz krat, zamontowano po trzy czujki. Tak samo zabezpieczano drzwi, z tym, że czujek na drzwiach jest o wiele więcej.



    Na koniec zostało dostać się do wydziału W6, czyli najtajniejszej część fabryki. Jak to zwykle bywa, to co powoduje niesamowitą ciekawość z racji swej tajemniczości, w zderzeniu z rzeczywistością sporo traci. Być może podziemia kryją jakąś tajemnicę, ale na zewnątrz... Pewne wrażenie robią dwa dwupiętrowe budynki. Chroni je tej samej wysokości wał. Oprócz nich są mniejsze budynki, niewiele większe od kiosku ruchu. Niestety ciężko dojrzeć co jest w środku, bo okna wymazane są jakimś brudem. Być może to w nich ręcznie wytwarzano poszczególne składniki środków wybuchowych.



     Zapomniałbym jeszcze o jednym budynku. Jednej z hal fabrycznych do której da się wejść. Z zewnątrz prezentuje się dość ciekawie. Niestety w środku to tylko pusta skorupa. Nawet schody na wyższy poziom, gdzie przebiega galeria wzdłuż hali, została rozebrana. Ale może i tu w przyszłości powstanie jakaś skrzynka.