niedziela, 25 maja 2014

Droga do lamusa

    W ostatnim wpisie stwierdziłem smutny fakt, że brak mi już skupisk keszy w najbliższej okolicy. Teraz zostały mi jeszcze pojedyncze sztuki, które z różnych powodów nie były mi po drodze. Powoli przychodzi czas i na nie. W czwartkowy poranek, tak około 9-tej ruszyłem na północ. Z Białegostoku wyjątkowo szybko udało mi się dotrzeć do Ponikły. Niewielka wieś na skraju Puszczy Knyszyńskiej. I właśnie w niej skręciłem w las. Czas już był na pierwszy krótki postój. Akurat po parudziesięciu metrach natknąłem się szkółkę leśną. Lubię takie miejsca. Otoczone starszym lasem rosną sobie drzewne oseski. Nie takie jak można czasem kupić w sklepie ogrodniczym, ale prawdziwe maluchy, nie większe od krzaczka jagodowego.  Szczególnie piękne wrażenie robią jesienią, jak listki zmieniają kolor, ale i teraz jest na co popatrzeć.
    Droga leśna na którą wjechałem niedawno przeszła remont. Szeroko usypana żwirówka. Dobrze ubita, więc jechało się prawie jak po asfalcie. Efekt psuły tylko krótkie fragmenty z ogromna ilością drobnych kamyków. Co i raz wystrzeliwały spod kół, a ja miałem wtedy wrażenie, że właśnie czeka mnie zmiana opony. W jednym miejscu natknąłem się na przekopaną górkę. Nie wiem czy było tak już kiedyś, czy niwelacja nastąpiła przy remoncie, ale przynajmniej nie zmarnowałem sił na podjazd.


    Las się skończył i wyjechałem na wielką polanę, gdzie leży wieś Kopisk. Wygląda jak położona w dolinie rzeki, chociaż żadnej nie stwierdziłem, mimo iż na mapie widać niebieską kreskę. Z drogi idącej wzdłuż lasu na miejscowość roztacza się piękny widok. Między kolonią, a wsią właściwą można zatrzymać się przy kapliczce słupowej z wizerunkiem św. Jana Chrzciciela jak chrzci Jezusa. Naprawdę nietypowy motyw w takiej kapliczce. Jak na puszczańską wieś położoną z dala od szlaków komunikacyjnych, Kopisk jest dość spory. Obok typowych, drewnianych domów jest też kilka murowanych. Nad wszystkim góruje kościół. Zbudowany z drewna wygląda na starszy, ale w rzeczywistości poświęcono go w 1960r. Do kościoła nie mogłem zajrzeć, ale i na zewnątrz jest ciekawie. Otoczenie świątyni przypomina park z iglakami, ale i stare drzewa owocowe się znajdą. Wśród zieleni stoją drewniane rzeźby. Kapliczka Chrystusa Frasobliwego, św. J. M. Vianney, jak czytam w Wiki, patrona proboszczów i rzeźba przedstawiająca orła który pod szponami ma datę 966. Moim zdanie ów orzeł ma dość dziwną minę. Jeżeli ptak dziobem potrafi uśmiechać się cynicznie, to ten orzeł jest w tym najlepszy.


    Zaraz za Kopiskiem z głównej drogi leśnej skręciłem w podrzędną. Wciąż jednak taką uczęszczana czasami przez pojazdy. W pewnym momencie miałem zjechać w drogę w lewo. Okazało się, że to dojazd p-poż nr10. Bywają w różnym stanie, ale ten to było spore wyzwanie. Na mapie nie wyglądał najgorzej, ale teraz został całkowicie zarzucony. Przejechałem nawet kilkaset metrów, by stwierdzić, że innej drogi w lewo nie ma.  Cóż, wjechałem. Czekały tam na mnie pokrzywy, którymi się poparzyłem i nisko wiszące gałęzie, którymi na szczęście się nie walnąłem. Tą zapomnianą drogą dotarłem do kesza "Gajowy Henryk Jabłoński" OP13B1. Skrzynkę znalazłem bez problemu. Miejsce upamiętnia śmierć gajowego, który przed wojną został zamordowany przez złodziei drewna. Musiał naprawdę nieźle zaleźć im za skórę, skoro odważyli się dokonać takiej zbrodni. W necie udało mi się znaleźć trochę więcej informacji. Okazuje się, że ciało zostało znalezione dopiero dwa lata później, a mordercy wpadli przy okazji wyjaśniania innej sprawy. Dzięki opisowi kesza wiem co jest wyryte na obelisku. W tej chwili napisy są tak zatarte, że da się przeczytać jedynie pojedyncze litery. Płotek wokół stoi już na słowo honoru. Jedynie mała kapliczka umieszczona na szczycie niewielkiego obelisku wygląda na zdrową. Całość stoi pod ładnymi drzewami. 


    Las skończył się jak nożem cięty. W jednej chwili jechałem ocienioną dróżką, a zaraz polną drogą przez wieś. Mijając gospodarstwa naszła mnie refleksja jak różnie wiedzie się ludziom. Niektóre gospodarstwa wypasione, nowoczesny sprzęt, a na podwórku parkuje najnowszy model terenówki. Gdzie indziej połatane maszyny, murowany klocek z czasów Gierka i bałagan w obejściu. Obok jeszcze trzeci rodzaj obejść. Drewniany domek zamieszkany przez emerytów. Czasem całkowicie opuszczony i chylący się ku ruinie, a czasem tylko doglądany przez dzieci, a może już przez wnuków żyjących w miastach. Naprawdę dobrze mi się jechało przez wsie i pola. Trafił się stary, zdziczały sad, gdzie indziej drewniany most. I mnogość krzyży. Drewniane i mające swoje lata, ale wciąż starające się stać prosto. Co ciekawe, prawie nie zauważyłem metalowych, które są tak chętnie stawiane na miejsce tych pierwszych. Po prostu z wygody. Drewniany trzeba co parę lat wymieniać, a przy metalowym z dwa razy do roku wystarczy odświeżyć wystrój.


    W końcu dotarłem do Kalinówki Kościelnej. Spora wieś jak na podlaskie warunki.  Była nawet gminą do 1954r. Warto tu się zatrzymać by obejrzeć kościół i lamus. Piękny, drewniany kościół z 1776r. zbudowany z modrzewia. Otoczony jest kamiennym murem, w którego ciągu wzniesiono bramę - dzwonnicę. Kościół otaczają drzewa, dzięki czemu mogłem chwilę odpocząć od upału jaki panował tego dnia. Szkoda tylko, że kościół był zamknięty i nie mogłem zajrzeć do środka. 
    Obok kościoła stoi lamus. Mi to słowo kojarzy się z serią "Perły z lamusa". Lubiłem słuchać dyskusji Kałużyńskiego z Raczkiem, chociaż filmy o których mówili zawsze mnie potem nudziły. W Kalinówce jest lamus w wersji pierwotnej, czyli budynek gospodarczy do trzymania narzędzi czy ziaren zbóż. Ten tutaj jest dwupiętrowy z podcieniami. Oczywiście jak to dawniej bywało, belki i przypory nie są prosto ciosane, ale konstruktor pokusił się o delikatne zdobienia. Dziś to mała izba regionalna, niestety tak jak kościół zamknięta na cztery spusty. Co ciekawe, od kolegi pochodzącego z tamtych rejonów wiem, że tam straszy. Ponoć od czasu pożaru, który wybuchł tutaj po wojnie, gdy lamus próbowano zmienić w dom mieszkalny. Niestety bliższych informacji o duchu nie posiadał.Na deser wydobyłem kesza "dMR*16 Kompleks historyczny w Kalinówce Kościelnej" OP3585.


    Z Kalinówki pojechałem w stronę Knyszyna. Na końcu tej pierwszej wsi minąłem wiatrak. Trochę nietypowy, bo bez skrzydeł. Myślałem, że może się urwały ze starości. Nie widziałem jednak dziury po nich. Jak potem poczytałem w necie, siła wiatru została kiedyś zastąpiona siłą prądu i zbędny element po prostu zdemontowano.
    Knyszyn powitał mnie kapliczką słupową z jakimś świątkiem w środku. Zaraz potem wjechałem między domy. Warto tu rozglądać się na boki, bo można się natknąć na prawdziwe perełki. Jak chociażby budynek przyszpitalny, będący jedynym ocalałym z okresy powstania tej placówki na początku XXw. Trochę dalej jest drewniana kamienica, lekko zaniedbana, ale wciąż piękna. Swoją drogą czy pojęcie "drewniana kamienica" jest prawidłowe? Ale jak inaczej nazwać piętrowe budynki z kilkoma mieszkaniami, typowe dla dawnych kresów? W ogóle nie brakuje tu pięknych i starych domów.
    W Knyszynie chwilę odsapnąłem w parku. Chciałem skorzystać z ławeczek, ale ich stan odstraszał. Władze miasta, jak na dawne miejsce wypoczynku ostatnich Jagiellonów mogły by trochę zadbać o otoczenie ratusza. Pomyślałem, że odwiedzę pobliski kościół, jeden z najstarszych zabytków Knyszyna. Być może w jego podziemiach jest puszka z sercem króla Zygmunta Augusta. Niestety w czasie jednego z remontów wejście do krypt zamknięto, a część z nich zasypano. Zagadka wciąż czeka na rozwiązanie. Oczywiście nie miałem ochoty na zmierzenie się z tajemnicami, a jedynie chęć na obejrzenie świątyni. Jak do większości można wejść do przedsionka, by stamtąd podziwiać wnętrze. Zza małych szybek widać było gustownie urządzone wnętrze. W przedsionku można obejrzeć barokowe rzeźby. Już na żywo wyglądały dość dziwnie, a patrząc na zdjęcia zastanawiam się kto posłużył jako modele dla artysty.


    Z Knyszyna czas było już wracać do domu. Dość szybko przypomniało mi się czemu nie bardzo lubię jeździć do tego miasteczka. Do wyboru mam wąska drogę krajową i samochody wyprzedzające na grubość gazety, albo piaszczystą dróżkę, niegdyś szumnie zwaną drogą królewską. Wybrałem piaszczystą bo mimo wszystko lubię siebie i swój rower w całości. Zawsze pod górę można bicykl podprowadzić po sypkim piasku. Zresztą z czasem podłoże zmieniło się na ubite i jazda nie sprawiała problemów. Do tego siły dodawały sielskie widoki. Naprawdę lżej się jedzie gdy jest na czym "oko zawiesić" i człowiek nie koncentruje się na kolejnych metrach.


    Przede mną wciąż była ogromna wieża TV. Kiedy w końcu do niej dojechałem wiedziałem, że jeszcze parę kilometrów i będę w domu. O razu wstąpiły we mnie nowe siły. Już przed blokiem rzuciłem okiem na licznik. Wyszło ponad 80km, tak jak planowałem. Sporo jak na tylko dwa kesze. Najbardziej jednak cieszę się z tego, że taki dystans nie dał mi się zbytnio we znaki, mimo przymusowej przerwy od roweru z ubiegłego roku.

piątek, 16 maja 2014

Bagna Puszczy Knyszyńskiej

    Przekonałem się, że o godzinie 4:30 jest już widno. Właśnie o tej porze musiałem wstać, by zdążyć na pociąg do Czarnej Białostockiej. Zostało mi tam kilka skrzynek do podjęcia, na wschód od tego miasta. Mógłbym całą trasę przejechać rowerem, ale po prostu mi się nie chciało. To już wolałem zerwać się z samego rana. Poczciwa "elektryczka" niemiłosiernie bujając się na szynach dowiozła mnie do celu. Kiedy jechałem jesienią, na dworcu w Czarnej Białostockiej było sporo ludzi, a i z mojego pociągu wysiadło trochę ludzi. Teraz na dworcu pustki, a ze mną wysiadł tylko jeden pasażer. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie było co się za długo zastanawiać, bo las czekał. I musiał trochę poczekać. Po kilkudziesięciu metrach okazało się, że prawy pedał łapie luzy. Zaglądam do sakw, a tu jak na złość zapomniałem z piwnicy zabrać kluczy. Zresztą zaskoczyło mnie to, bo odstawiając ostatnio rower wszystko było dobrze. Mając nadzieję, że nic się poważniejszego nie stanie pojechałem dalej.
    Wszystkie skrzynki do znalezienia były schowane w ostępach Puszczy Knyszyńskiej. Trochę się bałem, że będę błądził drogami, których tutaj nie brakuje. Chociaż z drugiej strony uzbrojony w mapę i GPS powinienem poradzić sobie bez problemu. Jak się potem okazało, połączenie metody analogowej i elektronicznej sprawiło, że do skrzynek jeździłem jak po sznurku.
    Dojazd do pierwszej skrzynki "BURZA 2 "Góra Powstańcza" OP13B5 to była bajka. Rok temu była 150 rocznica Powstania Styczniowego i z tego powodu Lasy Państwowe oznaczyły szlak. Pojawiły się drogowskazy do miejsc związanych z powstaniem. Pierwszy drogowskaz do miejsca obozu powstańczego był jeszcze w Czarnej Białostockiej. Nawet odległość była podana. Dwie równorzędne drogi w lesie i nie wiesz którędy jechać? Proszę bardzo, skierujemy cię na właściwą.




    W końcu dotarłem do drogowskazu, który pokazywał mi odległość do celu, a przy okazji kesza - 560m. Pierwsze metry wciąż na rowerze, i kiedy do celu zostało jakieś 250m. zaczęło się bagienko. Powitało mnie wzbijającym się do lotu żurawiem, którego zapewne wypłoszyłem. Nawet niespecjalnie się zmartwiłem wodno - błotną przeszkodą. Zawsze da się znaleźć jakąś drogę obejścia. O ja naiwny. Początkowo próbowałem przejść korzystając z kęp trawy, zwalonych pni i wysepek przy drzewach. Próby zawsze kończyły się już po kilku metrach. Nawet sobie parę kłód przytargałem z suchszych rejonów, ale nic to nie pomogło. Tylko tyle, że z jednej się ześliznąłem i wylądowałem po kostki w wodzie. (Buty jeszcze się suszą).  Kolejny "genialny" pomysł to kalosze z worków foliowych. Niestety błoto strasznie je zasysało. W końcu podjąłem męską decyzję, zdjąłem buty, wysoko podwinąłem nogawki i ruszyłem przez rozlewisko. Woda była lodowata, na szczęście w najgłębszym miejscu sięgała kolan. Gorzej było w miejscach mocno błotnistych. Zapadnięcie się w czarnej mazi po kolana może nie jest obrzydliwe, ale i do przyjemnych rzeczy też tego nie zaliczę. Przy okazji okazało się, że idąc na bosaka po zwalonym pniu świetnie trzyma się równowagę, o wiele lepiej niż w butach. To wszystko i tak ponoć najlepsze podejście. Jak nie pada z dwa tygodnie, pewnie trochę kombinując da się przejść suchą nogą. U celu powitał mnie wysoki krzyż, jak czytam w opisie kesza sprzed 20 lat. Obok na drzewie wisi krzyż. Może to miejsce, gdzie przez przypadek postrzelił się śmiertelnie jeden z powstańców? Prawdziwe magiczne miejsce, gdzie da się zajrzeć do przeszłości. Oczyma wyobraźni widziałem powstańcze szałasy, obok żołnierzy ćwiczących musztrę. Ktoś na warcie strzegł najdogodniejszego przejścia od wschodu, od którego i ja się dostałem. Czas jednak ruszać dalej, bo i inne kesze czekają.
    Jadąc mijam miejsce gdzie opisany jest czas pobytu powstańców w dzisiejszym rezerwacie Taboły. To prawie kilometr od miejsca docelowego. Widać leśnicy doszli do wniosku, że nie ma sensu przeganiać zwykłego turysty po rozlewiskach. Od tego przystanku wygodna leśną drogą dotarłem do kesza "Budzisk" OP0DA1. Z logów wynikało, że jacyś lokalni keszerzy usilnie walczyli o tego kesza, ale w końcu się poddali w nierównej walce z przyrodą. Byłem na to przygotowany i miałem to co potrzeba do szybkiej reaktywacji. Może mój trochę dłużej się utrzyma? Rezerwat zasługuje na kesza, chociażby ze względu na to , że jest najstarszy na terenie Puszczy Knyszyńskiej. Początkowo nie widziałem jego walorów, ot las jakich wiele, ale potem zobaczyłem cudowne miejsca. Ale o nich potem.
    Od tego kesza w linii prostej można dojechać do kolejnego "Sokołda - rzeka" OP1165. Znaleziony bez problemu, ale nie skrzynka jest tu najważniejsza. Kocham takie miejsca. Niewielka rzeka Sokołda utworzyła dolinę w lesie. Po jej drugiej stronie przycupnęła niewielka, puszczańska wieś. Nawet jak ktoś zajmuje się tam rolnictwem to bardziej z przyzwyczajenia. A podejrzewam, że mieszkają tam tylko emeryci, którzy ewentualnie uprawiają kawałek pola na swoje potrzeby. Przez Sokołdę przerzucony jest niewielki, drewniany most, przez który przejedzie może z jedno auto dziennie. Można na nim stanąć i posłuchać ciszy. Tuż przed mostem rośnie sobie stary dąb. Ale nie jakiś wielki. Trudno mu było na mokrym podłożu. Obrósł go mech, a pod własnym ciężarem niebezpiecznie się pochyla. 



    Po śladach wróciłem w rejon kesza opisującego rezerwat Budzisk. Dalsza droga wypadła wzdłuż jego granic. I czym więcej kilometrów pokonywałem tym było piękniej. Soczysta zieleń, przez którą przebijały się promienie słońca. Od czasu do czasu wykroty, których korzenie tworzą najpiękniejsze rzeźby. W końcu dotarłem do jakiegoś leśnego strumyka. Krystalicznie czysta woda przepływała przez przepust pod drogą. Na brzegu rosła wiekowa lipa. Doczekała się nawet tabliczki pomnik przyrody. Piękne drzewo.


    Po wyjeździe z terenu rezerwatu natknąłem się na wycinkę. Zdaję sobie sprawę, że drzewa to też towar. Jednak dwadzieścia lat temu zręby to były małe spłachetki, których prawie się nie zauważało. Dzisiaj przypominają poligony czołgowe. Bałagan, błoto i zryte drogi. Byle więcej, byle szybciej. Na szczęście nieprzyjemne wrażenie zatarło okolice kesza "Czeremchowa Tryba" OP5E63. Kolejne tego dnia rozlewisko, ale jakże piękne. Niesamowicie wielkie, będące efektem działania bobrów. Można obejrzeć je sobie dokładnie, dzięki temu, że wzdłuż jest nasyp kolejki wąskotorowej. Jest to rzadka okazja wejścia w głąb rozlewiska. Idąc wzdłuż torów kilka metrów od nich można obejrzeć żeremia. Trzeba też uważać, by nie wpaść w dziurę, które kopią te sympatyczne ssaki. Obok rozlewiska rozciąga się spora polana na której postawiono wiatę. Tutaj postanowiłem zrobić sobie małą przerwę. W takim miejscu nawet pasztet z Biedronki smakuje jakby lepiej. 



    Dalsza droga to łatwizna. Wystarczy trzymać się leśnych dróżek mniej więcej w tym samym kierunku co tory kolejki wąskotorowej i wyjedzie się przy keszu "Lokomotywka waskotorowa" OP1163. Miejsce gdzie krzyżuje się z drogą widoczne jest z zaledwie kilku metrów. Przez lata nawiało tu piasku. Poza drogą tory znikają pod leśną zieleniną. Jak oglądałem zdjęcia w opisie skrzynki, okazuje się, że były tu nawet znaki ostrzegające o przejeździe. Dziś jeden z nich leży połamany i pogięty w krzakach, drugiego w ogóle nie mogłem namierzyć. Odcinek torów, który się tu mija łączył kiedyś Czarną Białostocką z Waliłami Stacją. Dziś tory są do Kopnej Góry, resztę rozebrano. Ocalały fragment mógłby być atrakcją turystyczną. Jednak lata zaniedbań sprawiły, że jakiś urząd od kolejnictwa nie daje szans  na kursowanie pociągów, dopóki nie będzie przywrócenia do znośnego stanu. Tymczasem dużo się mówi, a mało robi, a kolejka zarasta, nasypy są dziurawione przez bobry i z każdym rokiem jej renowacja robi się droższa.
    Kolejny cel to żółty szlak. Po jego znalezieniu powinienem dotrzeć do kolejnej skrzynki bez problemu. Okazało się, że wystarczyło trzymać się dotychczasowej drogi, by znaleźć się na skrzyżowaniu gdzie odnalazłem oznakowanie na drzewach. Nowa droga to całkiem świeża szutrówka. Równa, a dzięki mocnemu wiatrowi w plecy na jednej górce rozpędziłem się do prawie 40km/h. Przejeżdżając przez przecinkę uwagę zwraca wysoka sosna. Wisi na niej krzyż, więc można by ją uznać za święte drzewo, którego nie można ścinać. Niestety widziałem już powalone przez drwali święte drzewa, więc jej zachowanie nie wynika raczej z tej dawnej tradycji.



    Jak wynikało z mapy musiałem skręcić w prawo w rejonie gajówki, czy też leśniczówki  Czumażówka. Do celu miałem jakiś kilometr, wyboistą i miejscami podmokłą drogą. Co i raz odchodziły od niej inne. Wystarczyło się jednak trzymać tej najbardziej wyjeżdżonej i bez problemu dotarłem do kesza "MieCz_01 Las na bagnach" OP1896. Znowu rozlewisko, ale jak zwykle piękne. Na szczęście zniknęła brama do młodnika, który przez kilka lat podrósł i może już sobie radzić bez pomocy człowieka. Dzięki temu bez problemu mogłem dostać się do skrzynki, która schowana jest za resztkami płotu. Wpisując się, miałem okazję posłuchać koncertu żab. Zawsze lubiłem ich skrzek, więc sprawiły mi sporą frajdę.


    Po śladach wróciłem do głównej drogi leśnej. Wcześniej próbowałem przejechać środkiem między dwiema kałużami. Kto by pomyślał, że będzie tam tak grząsko. Utknąłem w samym środku i zaczynam się przechylać, widząc już całe buty w błocie. Całe szczęście trafiłem na jakiś twardszy kawałek i jakoś się wydostałem z pułapki. Zadowolony pokręciłem do Ożynnika, wsi obok której ukryty jest kesz "Puszcza Knyszyńska - watt_1" OP0082. Co skrzynka pokazuje? Las. Ale, że jest z 2006r. zasługuje na szacunek. Próbowałem zdobyć ją rok temu, ale nieprecyzyjne kordy mi to uniemożliwiły. Nawet telefon do przyjaciela nie pomógł ("w lesie, ale tak przez telefon to nie pamiętam za bardzo gdzie"). W końcu kolega Nickiel wybrał się tam po raz drugi i uściślił kordy, dzięki czemu paru keszerów, w tym i ja teraz, miało okazję znaleźć skrzynkę. Kilkanaście metrów różnicy i opis, cytuję w całości "Tradycyjna skrzynka ukryta w lesie na poziomie gruntu.
Przykryta typowym leśnym i drewnianym obiektem. Łopata nie jest potrzebna. Zimą dojazd utrudniony. " Naprawdę wielki szacunek, którzy znaleźli ją bez ulepszonych kordów.
     Udało się znaleźć wszystkie skrzynki z zaplanowanych. Czyli pełen sukces. Czas wrócić do domu. Miałem to szczęście, że mocny wiatr miałem wciąż w plecy, co było szczególnie ważne przy podjeździe za Wasilkowem. Szkoda tylko, że mi się skupiska skrzynek koło Białegostoku skończyły. Jeżeli wypad po kesze, to teraz  pozostają mi tylko co najmniej dwudniowe wyjazdy.

niedziela, 11 maja 2014

Dwa oblicza Narwi

    Jeszcze pod koniec kwietnia, któregoś dnia po południu pomyślałem, że może warto wyskoczyć nad Narew. Całkowicie nieplanowana wycieczka, tylko po jednego kesza "Narwiański Labirynt" OP3C17. Szybko obejrzałem mapę i wiedziałem, że gdzieś we wsi Topilec będę musiał odbić w lewo by przez podmokłe łąki dostać się do celu. Jechało się świetnie. Słońce przygrzewało, a delikatny wiatr, ani nie pomagał, ani nie przeszkadzał w jeździe. Ani się obejrzałem, a już byłem w Topilcu. Ostatni raz byłem tu kilka lat temu i zupełnie zapomniałem co można obejrzeć we wsi. Niewielka, ale ma swoją świątynię, a dokładnie cerkiew murowaną z XIXw. Drugi obiekt przy którym warto przystanąć to niewielki cmentarz niemiecki z I wojny światowej. W Polsce ich nie brakuje, ale na Podlasiu to naprawdę rzadki widok.Wrażenie psuje tylko zapaszek z fermy drobiu. Ale to zależy skąd wiatr wieje.
   

    Cały czas jednak wypatrywałem, gdzie tu by można dostać się nad Narew i stojącej nad nią wieży widokowej. W końcu jest. Drogowskaz czarnego szlaku. Początek nie wyglądał zachęcająco. Ścieżka w pokrzywach, między dwiema posesjami, a z jednej z nich obszczekujący mnie pies. Po parudziesięciu metrach już wiedziałem, że jestem na dobrej dróżce, a upewnił mnie w tym znak szlaku. Nawet robota bobrzych chuliganów nie zniszczyła do końca oznakowania.


    W trawie widać coś jakby ścieżkę. Pewnie od czasu do czasu chodzą tędy wędkarze, bo innego celu nie widzę. Na szczęście było sucho i przejście nie stanowiło problemu. Widać, że pod świeżą trawą zaległa zgniła, taka co długo była pod wodą. I szło by się całkiem miło, gdyby coś w rodzaju bagienka. Ani tego obejść, ani przeskoczyć. Jest za to kładka. Słowo trochę na wyrost bo to kilka kołków w poprzek i parę desek wzdłuż. Konstrukcja trochę zdradliwa, bo jak się okazuje niektóre kołki zanurzają się w wodzie, jak się na nie stanie. Na szczęście dwa grubsze, są solidną podstawą konstrukcji i głównie dzięki nim przeszedłem tamtędy z rowerem.


    Dalsza część łąki to bajka, a zaraz zaczyna się podwyższenie terenu, na którym rośnie las. Skrajem tego lasku dotarłem do wieży widokowej. I jak to nad Narwią. Piękno przyrody, a jedyne źródło dźwięku to ptaki. Tym razem oprócz zwyczajowych treli mogłem słuchać "biegających" po wodzie łabędzi. Natknąłem się na parkę, która prawie cały czas urządzała sobie przechadzki. Wygląda to tak, że łabędź przez około 50m. jakby szykował się do lotu, ale w ostatniej chwili rezygnuje i znów osiada na wodzie. Po kilku minutach to samo. A trzeba przyznać, że parę decybeli wtedy powstaje. Na wieży miał być kesz, ale zajrzałem we wszystkie dziury i nawet wykonałem telefon do przyjaciela. Niestety zaginął. Postanowiłem wrócić tu za kilka dni, już w maju.


    To chyba jedno z praw Murphy'ego. Jeżeli planujesz z wyprzedzeniem wycieczkę, to masz pewność, że pogoda będzie fatalna. W pierwszy dzień który miałem wolny i chciałem jechać, wiał taki wiatr, że głowy zrywał. Kolejny dzień wolny to prawie całodzienny deszcz. W końcu wypadła wolna sobota. Wstaję wyglądam za okno i co widzę. Silny wiatr, a na niebie kręcą się ciemne chmury i nawet ciężko określić ich kierunek. Piję kawę i co raz wyglądam za okno, a tu nic się nie poprawia. W końcu jakaś złość mnie chwyciła, do GPS-a załadowałem jeszcze dwie skrzynki nad Narwią, przygotowałem reaktywację na wieżę, do sakw wrzuciłem butelkę wody, czekoladę i pojechałem. Nie powiem, wiatr był dosyć silny i jak się jechało wprost pod niego to ciężko się pedałowało, ale to jeszcze nie były podmuch z rodzaju tych co próbują człowieka zawrócić. Tak jak parę dni temu początek wycieczki, ale już za Białymstokiem wypadł jedną za ścieżek rowerowych gminy Choroszcz. Zbudowanej niestety z kostki. Z zazdrością patrzyłem na równiutki asfalt 10m. po prawej, którym mknęły auta. Na szczęście me cierpienia rekompensowały łąki w pięknych kolorach, rozciągające się po prawej. Teraz są najbardziej kolorowe i najpiękniejsze, bo niedługo przypali je letnie słońce.


    W Topilcu przywitał mnie znajomy zapach ferm drobiowych. To chyba najpoważniejszy minus tej uroczej wsi. Na szczęście wiało z odpowiedniej strony i nie byłem narażony na zbyt długie wrażenia zapachowe. Tym razem nigdzie się nie zatrzymywałem i jechałem jak po swoje. Tylko trochę się bałem czy da się przejść przez łąkę przez te ostatnie deszcze. I gdybym szedł ścieżyną byłby kłopot z powodu błota. Na szczęście trawa porosła dość wysoka i idąc tuż obok wydeptanego śladu nie pozwalała zapadać się w miękkie podłoże. Trochę większy problem był przy prowizorycznej kładce bo bagienko trochę się rozrosło, ale na szczęście jest tam kilka kępek trawy i dzięki nim też się da przejść sucha nogą. Tym razem gdy zbliżałem się do wieży zaczął padać deszcz. Na szczęście niewielki i w sumie niedługi. Znów wszedłem na wieżę. Tym razem łabędzi nie było. W ogóle okolica przez inną pogodę wydawała się zupełnie inna. Bardziej surowa i niedostępna, ale wciąż piękna.



    Przy wieży jest tablica z niezłą mapą okolicy, dzięki czemu do następnych keszy nie musiałem używać GPS-a. Wystarczyło trzymać się częściowo żółtego szlaku, a potem głównych dróg. Od Topilca, aż do Kolonii Topilec wciąć prowadził mnie asfalt. Droga była mocno kręta, więc czasami nawet miałem wiatr w plecy. W międzyczasie minęły mnie tylko dwa auta. Cała droga dla mnie i mogłem podziwiać piękno okolic. A to las brzozowy, a to rozlewisko bobrowe, żółte pole rzepaku, a przed nim mała kapliczka. Za Kolonią Topilec skończył się asfalt i zaczęła szutrówka. Trochę wyboista, ale fajnie się jechało. Tylko krajobraz zrobił się bardziej monotonny, bo tylko łąki i pola. Do tego przede mną niebo na horyzoncie zaczęło porządnie ciemnieć, ale pomyślałem, że może przejdzie bokiem.


    We wsi Izbiszcze zjechałem z żółtego szlaku. Przejazd przez wieś nie jest zbyt komfortowy. Główna droga to kocie łby, a pobocze to sypki piasek. Sama wieś też mi jakoś nie zapadła jakimkolwiek szczegółem w pamięci. Stamtąd dość szybko asfaltem dojechałem do Śliwna. Wsi znanej głównie z kładki łączącej oba brzegi Narwi. Ostatnio byłem tu kilka lat temu, gdy jeszcze nie bawiłem się w OC, a i kładka nie docierała jeszcze do położonego po drugiej stronie Waniewa. Pierwszym celem był kesz "Spalony kościół" OP4F1C. Resztki murów toną w takich krzakach, że by je zauważyć trzeba podejść na kilka kroków. Trochę ręce mi opadły jak w nie wejść mimo, że byłem w długich spodniach i rękawie. W końcu odkryłem mały prześwit, którym da się wkroczyć w obręb starych murów. Podejrzewam, że w tej gęstwinie wszelkie elektroniczne urządzenia są psu na budę, ale dobry opis i spoiler nie pozostawiają wątpliwości. 
    Kilkaset metrów dalej zaczyna się kładka Na tablicy jest ogłoszenie, że od 1 maja wstęp płatny, ale pewnie z racji pogody nie było nikogo kto by pobierał opłaty. Turystów było jak na lekarstwo. Ale akurat chyba wszyscy skoncentrowali się koło ukrycia kesza "Opowieści z Narwi" OP4F1B. Pojechałem więc dale do tablicy "Ptaki" gdzie jest jeszcze hasło potrzebne do zalogowania. Kładka to nie lada atrakcja. Pewnie nie robiłaby takiego wrażenia gdyby szło się nią cały czas. Jak wiadomo Narew to nie jest jeden, główny nurt, a kilka. I przez te nurty kładkę zastępują barki. Jeżeli barka nie jest z twojej stronie brzegu, trzeba ją sobie przyciągnąć łańcuchem. Kiedy jesteś na niej, płyniesz ciągnąc za linę. Nie wymaga to wielkiego wysiłku, ale zabawa jest przednia. Gdzieś tak przy przedostatniej kładce nagle z nieba zaczęło lać. Wiadomo człowiek nie lubi moknąć, więc chyba pobiłem rekordy szybkości w przeciąganiu barek i jeździe rowerem po kładce. Na niewiele to się zdało bo kiedy w końcu zatrzymałem się pod wiatą w Waniewie i ze mnie i z roweru mocno kapała woda. Deszcz padał ładnych kilkanaście minut i nawet dwa razy zagrzmiało. W końcu ulewa sobie poszła, a jak korzystając z mojej pierwszej wizyty w Waniewie pojechałem obejrzeć tamtejszy kościół. Zawsze mi się wydawało, że to starsza budowa, a tutaj budynek z XIXw. w stylu neoromańskim. Z daleka robił zawsze lepsze wrażenie. Trzeba jednak przyznać, że wnętrze naprawdę piękne. 
    Po krótkiej wizycie w świątyni wróciłem na kładkę. Na jej początku jest wieża widokowa o dość nietypowej konstrukcji. Bardzo strome schody na szczyt lekko już zbutwiały i trzeba uważać gdzie się staje. Dach w odróżnieniu do innych wież jest z trzciny, co nadaje jej trochę swojskości. Najładniejszy widok rozciąga się z niej w stronę kładki. Warto na nią wejść i chwilę podziwiać okolice.


    Wracając w stronę Śliwna mocno zwolniłem tempo. Tym razem pokonywałem kładkę na piechotę, dzięki czemu mogłem zobaczyć więcej. Chociażby stadko czerwonych krów, które są tu pewnie hodowane by łąki całkowicie nie zarosły trzcinowiskiem. Szło mi się naprawdę wspaniale. Niedawny deszcz wygnał nawet tych nielicznych turystów i cała kładka była dla mnie. I nawet powracjący co pewien czas niewielki deszcz nie był w stanie popsuć mi humoru. Przeciągając barkę za pomocą liny zacząłem sobie nawet nucić coś a'la szantę  "wszyscy do lin o ho". Jak człek przemoknie, to po pewnym czasie dochodzi do wniosku, że mogło być gorzej ( zawsze mógł mnie trafić piorun). 


    Skrzynkę znalazłem w całkowitym spokoju. A tak się bałem, że sobota, że tłumy turystów. Gdyby wszystkie kesze można było znajdować w takich okolicznościach byłbym przeszczęśliwy. Co najlepsze, gdy opuszczałem kładkę na niebie zaczęły się pojawiać białe chmury.


    Wracając do Białegostoku zza chmur zaczęło wyglądać słońce. Przestało nawet nieznośnie wiać. Do tego dość szybko się osuszyłem. Czyli same plusy. Po drodze przejechałem przez wieś o intrygującej nazwie Konowały. W okolicach Choroszczy wróciłem na ścieżkę rowerową z kostki. Przeklinam tego kto wymyślił by wykładać nią drogi rowerowe. Po kilkudziesięciu kilometrach dość mocno odczułem akurat ten kawałek w rękach. Mimo tego byłem na tyle pozytywnie nakręcony, że jeszcze w Białymstoku zamiast najkrótszą trasą do domu, zrobiłem jeszcze krótkie kółko, nim zameldowałem się na zasłużony obiad.

niedziela, 4 maja 2014

Na suwalskich ścieżkach

    Godzina 4 rano. Jest jeszcze ciemno, ale miasto już powoli budzi się do życia. Są pierwsze autobusy, piekarze rozwożą swój towar, a ja wraz z Akimgiem i Gackkiem wyruszamy na północ w kierunku Suwalszczyzny. Oczywiście na keszowanie. Na wszelki wypadek przygotowałem 50 skrzynek do znalezienia, zdając sobie sprawę, że to nierealne, ale zawsze mieć lepiej kilka w zapasie. Chociaż gdybyśmy zdecydowali się na keszowanie po ciemku, to pewnie znaleźlibyśmy prawie wszystkie. Ale zmęczenie i brak chęci do jeżdżenia tylko dla statystyk zrobiło swoje.
    Jak powiada stare przysłowie, jaka pierwsza skrzynka, takie całe keszowanie. I na całe szczęście kesz "Snuffer- "Kim była Katarzyna?" OP1182 był na swoim miejscu. Szukaliśmy niezbyt długo, pojemnik przyzwoitych rozmiarów (grunt, że nie zakopany mikrus), więc to był dobry znak na przyszłość. Pozostaje tylko tajemnica tytułowej Katarzyny. Według tablicy zginęła w 1915r. Obok są jeszcze dwa lub trzy groby. Udało mi się znaleźć informację, że w czasie I wojnypobliska wieś została całkowicie zniszczona, więc może w czasie zawieruchy wojennej nie było możliwości normalnego pochówku na cmentarzu? 
    Jadąc z Białegostoku na Suwalszczyznę nie sposób ominąć Augustowa. Tym razem w mieście zrobiliśmy tylko krótki postój przy keszu  "Macewy" OP4BE7. Jak sama nazwa wskazuje, związany jest z dawną społecznością żydowską miasta, a szczególnie cmentarzem, który był tu kiedyś. Podczas ostatniej wizyty nie doczytałem info o zmianie miejsca ukrycia. Tym razem poszło bardzo sprawnie.Jak zawsze w takich miejscach nachodzi mnie myśl, jak z tak wielkiej społeczności, zostało tak mało śladów. 
    Zaraz za Augustowem skręciliśmy w kierunku Raczek. Droga z asfaltowej zmieniła się w szutrową. Na początku lasu zatrzymaliśmy się by na piechotę dostać się do kesza "filips60: Dolina Rospudy" OP02B5. Daleko nie było, bo zaledwie niecały kilometr. Idąc natknęliśmy się na kawałek zaoranej przecinki leśnej. Dość szeroki pas od razu nasunął skojarzenia z droga, która miała tu powstać. Nawet był zajazd, niestety nieczynny. Sama skrzynka leżała sobie na wierzchu. Ciekawe od kiedy, bo ostatnie znalezienie było w 2011r. Same widoki raczej nieciekawe. Z miejsca ukrycia kesza, w dół schodzi dość strome zbocze, a w dole widać podmokły teren. Dalej nie da się nic zobaczyć, bo wszystko maskują drzewa. Ciekawostką mogą być transzeje, pewnie z okresu II wojny, bo sporo ich w okolicy. 

autostrada leśna

    Przy następnym keszu "ted7_Swiete_Miejsce" OP030B Rospuda pokazała nam całe swoje piękno. Wartki nurt, jak na nizinną, leśną rzekę, przepływającą pod niewielkim, drewnianym mostem. Blisko brzegu niewielka kapliczka strzeżona przez dwie drewniane rzeźby. W kapliczce można poczytać prośby i podziękowania . Najbardziej oryginalna to prośba rodziców "spraw dobry Boże by nasz syn Cezary mógł poślubić kobietę". Patrząc na okolicę, cieszę się, że nie powstała tu droga. 

piękna Rospuda




    To czego nie ma w dolinie Rospudy, można obejrzeć sobie w okolicach Dowspudy. Tony żwiru i chyba jeszcze więcej betonu przy budowie ogromnej estakady. Nie przyjechałem tu jednak podziwiać inwestycję drogową, a zobaczyć pozostałości pałacu Paca, a przy okazji podjąć kesza. O właścicielu i jego rezydencji powiadało się, że wart Pac pałaca, a pałac Paca. Do dziś zachował się portyk, jedna z wieżyczek i resztki murów przy ziemi razem z piwnicami. Wygląda to wszystko niezwykle malowniczo, tym bardziej, że obok rozciąga się park w stylu angielskim w którym wiosna zagościła na dobre. Jest i skrzynka "ted8_Dowspuda_palac" OP030C, oczywiście w pieńku, który przez te kilka lat od założenia kesza uległ sporemu rozkładami.

wart był Pac pałaca


  W Dowspudzie jest jeszcze jedna skrzynka "Snuffer- "Festiwal Kultury Celtyckiej" OP0670. Zastanawiałem się skąd tam wzięła się kultura celtycka, ale jak się okazuje, chociażby swojska nazwa pobliskiej wsi Korytki to kiedyś Berwik. Po prostu w kilku wsiach żyli osadnicy szkoccy i angielscy, sprowadzeni tu przez Paca. Zostali tu nawet po konfiskacie majątku po powstaniu listopadowym, a ich potomkowie żyją tu do dziś. Stąd więzy tych terenów z jedną z zachodnich kultur.
    Suwałki ominęliśmy od zachodniej strony, co cieszy, bo uniknęliśmy porannej nerwicy drogowej opanowującej każde większe miasto. Zaparkowaliśmy koło mostu nad Czarną Hańczą i poszliśmy po kesza "MŁYN WODNY NA CZARNEJ HAŃCZY" OP4021. Niestety właścicielki młyna nie było, a jak czytam w logach można od niej dowiedzieć się trochę więcej o historii tego miejsca, a nawet zajrzeć do środka. Nam zostało obejrzenie od zewnątrz, zrobienie parę fotek i oczywiście wydobycie kesza. 


      Od młyna pojechaliśmy odwiedzić Jaćwingów, a raczej ślady po tym ludzie. Do kesza "Zamczysko jaćwieskie pod Szwajcarią" OP3D96 dotarliśmy od północy, a nie jak proponuje autor od południa. Nasza droga nie wymagała chodzenia po prywatnym polu, w zamian trzeba było pokonać źródlisko, chociaż jak się okazało 100m. dalej da się przejść nie skacząc po zwalonych drzewach. Po zamczysku pozostało wzgórze na którym najlepiej widać zarys wałów ziemnych. Nie wiem czy pełniły role obronną, czy wyznaczały strefy w osadzie, ale... jakoś mnie nie zachwyciły. Wszystko przez las rosnący dookoła. Drzewa mające góra 50 lat, częściowo przetrzebione przez leśników skutecznie niszczyły klimat obcowania z dawną kulturą.
     Podobnie było przy skrzynce "Cmentarzysko Jaćwingów w Szwajcarii" OP3D94. Kurhany, które gdyby nie opis, można wziąć za zwykłe ukształtowanie terenu, te oznaczone kamieniami ledwie odznaczają się w trawie. Może nie spodziewałem się polskiego Stonehenge, ale daleko temu miejscu chociażby do pomorskiego cmentarzyska Gotów w Węsiorach. I jeszcze ta biało-czerwona taśma wokół jednego z połamanych drzew, w gruncie rzeczy nie wiadomo po co.
    Były dwa kesze związane z Jaćwingami, czas  na dwa miejsca martyrologii. Przy pierwszej skrzynce "ZBIOROWA MOGIŁA 12 CZŁONKÓW RUCHU OPORU POD SUWAŁKAMI" OP524E, naprzeciw nam wyszedł jakiś pan w garniturze, w stojaku stały flagi, a obok był rozłożony sprzęt nagłaśniający. Okazało się, że trafiliśmy na przygotowania do oficjalnych uroczystości 74-tej, okrągłej rocznicy. Z szukania kesza nici, ale mieliśmy i tak tędy wracać, więc niezrażeni pojechaliśmy dalej.
    Kilkaset metrów dalej jest kolejna zbiorowa mogiła z keszem "ZBIOROWA MOGIŁA 39 CZŁONKÓW RUCHU OPORU POD SUWAŁKAMI" OP5251. Sama mogiła jest trochę dalej od drogi, do tego dojazd nie jest zbyt komfortowy. Pewnie dlatego to miejsce jest bardziej zaniedbane niż poprzednie. Owszem, jest czysto, wokół szumi las, ale jednak widać, że po wybudowaniu pomnika , to miejsce zostawiono samemu sobie. 
    Za sobą zostawiamy główne drogi i wjeżdżamy na lokalne. Czasem asfaltowe, czasem szutrowe, a czasem polne ścieżki. I właśnie ta ostatnia droga doprowadziła nas do kesza "Pomnikowy Głaz Narzutowy w Pawłówce" OP5639. Jadąc nią przywaliłem podwoziem o jakiś wystający kamień, aż mi się ciepło zrobiło, ale oględziny nie wykazały zniszczeń. Do samego kesza i tak kawałek trzeba dojść na piechotę. Obok kręcą się wiatraki, a jadąc po keszynę widzieliśmy nawet ludzi na ich szczycie. Z pewnością konserwatorów, ale jakie widoki mają w swojej pracy. Wracając do skrzynki, to jednak cieszę się, że jednak największy głaz w podlaskim jest koło Walił. Mimo, że niższy to jednak z większym obwodem, przez co wygrywa konkurencję. Zresztą w przypadku tego suwalskiego też nie widać podawanej wysokości. Obecnie jest niższy ode mnie, więc sporo centymetrów z podawanych dwóch metrów musi być w ziemi.


    Głaz jest niedaleko wsi Pawłówka, gdzie skrył się kolejny kesz "Zabytkowy Kościół w Pawłówce" OP5638. Skrzynka odnaleziona bez problemu. Można powiedzieć, że standard i nic ciekawego, podobnie jak kościół. Przypomina długi drewniany barak, tylko z trochę lepszego drewna. Mieliśmy to szczęście i akurat w środku były prace porządkowe. I okazuje się, że wewnątrz jest prawdziwy skarb. Przez niewielkie okna, dodatkowo przyciemnione przez witraże kościół tonie w półmroku. Na tle starego, pociemniałego drewna pięknie wyróżniają się ołtarze boczne, jak i główny. Naprawdę piękne wnętrze z klimatem małego, wiejskiego kościółka.
     W Pawłówce na jakiś czas pożegnaliśmy się z asfaltem. Jednak na Suwalszczyźnie drogi żwirowe w większości są dobrze utrzymane i nieźle się po nich jeździ, tylko strasznie kurzy. Ale wracając do keszowania to czekała już na nas kolejna skrzynka "Tajemnicze wzgórze w bzach" OP56F9. Kolejna ciekawostka tych ziem i pamiątka po dawnych mieszkańcach. Wśród krzaków kryje się cmentarzyk posiadaczy okolicznych dóbr - Bankendorfów. Najlepsze są widoki stamtąd. Szczególnie w stronę wsi Łanowicze i jeziora o tej samej nazwie. 
    Nie zdążyliśmy nacieszyć się jednym widokiem, a już przy drugim postoju jest równie wspaniale. Zresztą tam chyba nie ma brzydkich okolic. Zeszliśmy z pagórka, przeskoczyliśmy przez strumyk i znów weszliśmy na kolejny pagórek. Przy wielkim kamieniu był kesz "Kamień z krzyżem" OP1DEF. Niedomknięty okrąg z ziemi, wielki głaz w środku z wyrytym krzyżem, przypominającym trochę celtycki. Od razu wyobraziłem sobie odbywające się tutaj pogańskie obrzędy Jaćwingów. Czasem wesołe tańce, a czasem krwawe ofiary. Prawdę mówiąc nic o nich nie wiem, ale postaram się nadrobić chociaż podstawową wiedzę o ludzie który zamieszkiwał północ dzisiejszego województwa podlaskiego. Tak naprawdę kamień jest  jakoś związany z III Rzeszą. Być może jest to grób/pomnik jakiegoś notabla. W necie znalazłem info, że jest też wyryte nazwisko generała, ale to nic pewnego.


    Głaz jest we wsi Prawy Las, gdzie jest także świetnie zachowany schron z keszem "Bunkier Prawy Las" OP6E25. Jakże inny od tych, jakie widziałem na Linii Mołotowa. Po pierwsze zupełnie inny schemat (w końcu to niemiecki schron). Po drugie widać, że bardziej przykładano się do budowy, bo wszędzie są kąty proste. I co najważniejsze zachowały się metalowe elementy. Framugi czy osłony strzelnic to nic specjalnego, ale był rodzynek w postaci wieżyczki obserwacyjnej na dachu. 


    Jedziemy po następnego kesza. Droga wiodła nas nienaturalnie wysoko. Normalnie byłby zjazd w dół, a tu jak po sznurku. I tak dotarliśmy do kesza "Lokomotywka na kamieniu" OP1DED. Podczas podejmowania przejeżdżał jakiś "lokals" i jak się potem okazało myśląc, że jesteśmy z jakiejś kontroli, zatrzymał się obok. W krótkiej rozmowie tajemnica drogi szybko się wyjaśniła i okazało się, że to dawny nasyp kolejowy. Lokomotywka na kamieniu też jest ponoć niejedna. A jak się okazuje w ten sposób ozdobiony jest koniec niewielkiego przepustu pod dawnym torowiskiem. Podejrzewam, ze budowniczy w ramach urozmaicenia sobie pracy, zabawili się w stworzenie tego rysunku.
    Przed nami dwie najtrudniejsze kesze, przynajmniej dla mnie. Trzeba nawiązać kontakt z nieznanymi ludźmi i poprosić ich o skrzynkę. W pierwszym przypadku przy keszu" Galeria w Przełomce" OP1DC2 moje obawy szybko minęły. Urocza właścicielka chwilę z nami pogawędziła, by potem zaprosić do niewielkiego muzeum połączonego z galerią. W środku udało się nam zidentyfikować większość starych sprzętów. Na wszystkich największe wrażenie zrobiła stara gofrownica. Kojarzy się tylko z elektrycznym urządzeniem, a tu jak się okazuje można wykorzystać też ogień w piecu. Przy drugim keszu "Galeria u Krysi" OP6EF9 też czekała nas miła niespodzianka. Pani która nam otworzyła, na słowa "my po skrzynkę ze skarbami" szeroko otworzyła oczy, a potem skojarzyła o co chodzi. Okazało się, że galerią opiekuje się inna pani. Lokalna artystka, której obrazy można obejrzeć w galerii, ale nie tylko, bo tworzy też rękodzieło. Wszystko to jest do obejrzenia w pokoju gościnnym. Niezwykłe miejsce. Skusiłem się na mały zakup i za 30zł. stałem się właścicielem jednej z laleczek "cycatek". Każda odpowiada za co innego. Ja trafiłem na patronującą miłości i bogactwu. Stoi teraz na biblioteczce i może w końcu ściągnie choć z jedno.
    Po wizycie w galeriach czas wrócić do schronu. Tym razem los padł na "Bunkier Wobały" OP5670. Tutaj, w odróżnieniu od poprzedniego schronu, uprawnione jest porównanie do Linii Mołotowa. Jest równie zniszczony jak spora część radzieckich schronów. Mocno zarośnięty krzakami, nie pozwala na dokładne obejrzenie. Wokół kawałki gruzu z wysadzonych ścian, ale najważniejsze, że wewnątrz czysto. 
    Przed nami miejsce na które najbardziej czekałem. Tam gdzie ukryty jest kesz "Szlaki Wanogi VIII - Trójstyk granic Polska - Litwa - Rosja" OP1179. Jego nazwa wyjaśnia co jest w nim ciekawego. Trójstyk granic wyznacza granitowy obelisk, teraz zupełnie inny niż ten na zdjęciach w opisie kesza. U jego podstawy linie wyznaczają, jaka część należy do jakiego kraju. Po polskiej i litewskiej można chodzić bez problemu. Na część rosyjską wejść nie można, ale jak ktoś chce się poczuć jak buntownik, może postawić nogę na ziemi rosyjskiej. W tym miejscu widać jak jeszcze niedawno było na całej Polskiej granicy, a jak jest teraz.. Między Polską a Litwą można przechodzić gdziekolwiek, byleby dowód był w kieszeni. Rosjanie, którzy chcą obejrzeć to miejsce mają trzymetrowy płot, małą furtkę, a dodatkowo jeszcze monitoring. Niech sobie będą państwa narodowe, i niech będą granice, ale żeby ich przekraczanie było tak łatwe jak w strefie Schengen. Przecież z Białegostoku do granicy z Białorusią to tylko ok. 50km., a w rzeczywistości jakby była to egzotyczna wycieczka. Patrząc na polityków, pewnie długo pozostanie to bez zmian.


    Zbliżając się do Wiżajn odbiliśmy na północ. Po prawej mieliśmy piękne jezioro Wiżajny. Na lewym, dość wysokim brzegu rozłożył się cmentarz  ewangelicki. Cały porośnięty w kolczaste krzewy, miedzy którymi widać pojedyncze krzyże. Nie zdecydowałem się na bliższe podejście w obawie o spodnie, a w krótkich gatkach miejsce polecam jedynie masochistom. Na szczęście kesz "Polsko-niemiecki cmentarz ewangelicki w Burniszkach" OP56B8 schowany jest z brzegu i nie wymaga poświęceń. 
    Znów dotarliśmy pod granicę. Naszym celem był kesz "Słupek graniczny" OP1C67. Pierwszym problemem było ciężkie dojście. Dwa razy trzeba było przechodzić przez drut kolczasty. Technika pokonywania dowolna. Czołganie spodem lub krok nad. Ale i tu czeka nas atrakcja. Na drutach wiszą czerwone tasiemki. Kojarzę, że mają odstraszać wilki, ale nie pamiętam jak się nazywają. Musiałem w domu sprawdzić, że ich nazwa to fladry (byłem blisko bo wiedziałem, że coś blisko flar). Drugi problem to schowanie kesza. Kupka kamieni przed słupkiem granicznym została dokładnie przeszukana. Udało się nawet poruszyć spore kamulce. Okazało się, że wspomniana kupa kamieni to trzy kamyczki z drugiej strony. Poleciało trochę słów, ale i tak w końcu dokonaliśmy dobrego uczynku, bo kesz był w stanie agonalnym, a dostał nowy pojemnik, logbook i w ogóle nowe życie. Atrakcją kesza jest widok ja graniczne jeziorko. Otwiera się na nie ciekawa perspektywa, dzięki temu, że na granicy wciąż wycina się wszelkie krzaki. Mniej więcej na środku jeziora pływa sobie boja, pokazując co do kogo należy.


    Dalsza droga wciąż wiodła wzdłuż jeziora Wiżajny, które było po prawej stronie. I tak dotarliśmy do Wiżajn. Naszym pierwszym celem był kesz "Vizhon" OP7510. Obecnie to pusta plaża z ruinami budynku w którym kiedyś pewnie stacjonował sprzęt pływający. Jest też jakiś nowy budynek, a w głębi boisko do piłki nożnej. Wszystko to postawione jest na cmentarzu żydowskim. Nie wiem, czy to świadomość tego co tu było, czy kompletny brak ludzi, sprawiło, że poczułem smutek. Z rodzaju tych, które nawiedzają ludzi tuż przed zachodem słońca. Przy okazji dzięki OC znów poznałem lokalną legendę. Według logów było tu kiedyś pole namiotowe, ale szybko straciło na popularności, bo miejsce okazało się nawiedzone.


    W Wiżajnach czekała nas jeszcze jedna skrzynka "Marszałek Józef Piłsudski i Korpus Ochrony Pogranicza" OP7931, będąca quizem. Trzeba wykonać parę obliczeń na podstawie okolicznych tablic pamiątkowych. Tym razem poszedłem na łatwiznę i wszystko policzyłem w domu. A że do potrzebnych informacji wcale nie było tak łatwo dotrzeć , o lokalnej historii sporo się dowiedziałem. 
    W Wiżajnach  obejrzeliśmy cmentarz ewangelicki. A raczej to co z niego pozostało. Sztuką jest wypatrzyć tam jakikolwiek nagrobek wśród splątanych gałęzi drzew i krzewów. Do tego sporo z ostrymi kolcami, więc i zapuścić się w głąb jest ciężko. Na szczęście brama i ukryty przy niej kesz "Wischajny - cmentarz ewangelicki" OP804F jest w miejscu łatwo dostępnym. 
    Opuściliśmy Wiżajny w kierunku jednej ze starszych w tych okolicach farm wiatrowych. Widać, że wiatraki są z tych starszych, na niektórych trochę pociemniała farba. Ale wciąż się kręcą i są podłączone do przebiegającej obok linii energetycznej. Obecnie dużo się dyskutuje nad budowaniem kolejnych wiatraków na Suwalszczyźnie. Jednym z argumentów przeciwników jest psucie krajobrazu. Akurat moim zdaniem jest wręcz odwrotnie. Majestatyczne, wysokie, białe wieże z kręcącymi się leniwie łopatami upiększają ten i tak piękny krajobraz. Obok wiatraków w kupie kamieni znaleźliśmy kesza "Power z Rowelskiej" OP05B5


    Kolejny kesz "Pod Rowelską" OP0610 i kolejna kupa kamieni. I znów trochę ćwiczeń fizycznych, bo parę kamyków trzeba przerzucić. Tutaj sporo ich przewróciliśmy. W końcu skrzynkę udało się namierzyć i tak zajęliśmy się jej zawartością, że nie zauważyliśmy jak z pobliskiego gospodarstwa przyszedł gospodarz. Myślał, że przyjechaliśmy śmieci wyrzucić, a jak się okazało z rozmowy ma z tym spory problem. Turyści, którzy przyjeżdżają na punkt widokowy, często okazują się zwykłymi chamami. Cóż było począć z rozbebeszonym plastikowym pojemnikiem z fantami, obok worek śmieciowy. Wytłumaczyliśmy panu na czym polega zabawa. Trochę spoglądał na nas jak na dziwaków, ale fakt istnienia skrzynki zaakceptował. Choć jak potem stwierdził Gacekk, chyba nie zrozumiał po co trzech dorosłych facetów poszukuje "skarbów". 
    Do kolejnego kesza miała nas wieść lokalna droga, która na mapie wyglądała dość dobrze. Początek był obiecujący, ale z czasem zaczęła przemieniać się w tor dla terenówek. Przy samym końcu stwierdziłem, że jednak nie dam rady, ale na szczęście zza drzew wyłonił się mały objazd, który po zbadaniu przez Gackka okazał się przejezdny dla niewielkiej osobówki. I tak dotarliśmy w rejon góry Paniarskiej. Czekał nas jeszcze mały spacer pod górę. Mały wysiłek zrekompensował piękny widok na okolicę. No i oczywiście kesz "Góra Paniarska" OP0138.


   Kolejnego kesza  "Polski biegun zimna" OP2389 pewnie nawet bym nie zapamiętał, gdyby znów nie trzeba było przewracać kamieni. Zadaniem było odszukanie takiego z paskiem, a ten jak na złość chyba osunął się między większe. I tak skrzynkę znaleźliśmy trochę dzięki szczęściu, a dzięki w miarę dokładnemu opisowi. Cóż widoki jakich tu wiele i to wcale nie z tych naj. Do tego opis, który też mógłby być trochę lepszy. Niestety skrzynka taka bardziej do statystyk.
    Za to następny kesz "Folwark Sudawskie" OP80YP zrekompensował nam wszystko. Miejsce po starym folwarku jest naprawdę piękne. Ze starą aleją prowadzącą do równie starego parku z pomnikowymi drzewami. Jadąc przez Suwalszczyznę mija się sporo opuszczonych gospodarstw, czy starych siedlisk, ale to urzekło mnie swoją magią. Miejsce wręcz emanuje pozytywną energią. Do tego ciekawy opis i skrytka kesza specjalnie dla niego przygotowana, sprawiło, że skrzynka zasłużyła na zielone.

magiczne miejsce nad skrzynką
     Następny przystanek przypadł przy keszu "Trochę zapomniany cmentarz ewangelicki w Maszutkiniach" OP2B1D. Cmentarz nie taki zapomniany, bo w odróżnieniu od dwóch poprzednich nie zarośnięty gęstwiną krzaków. Ostatni nagrobek jest z 1996r. Wokół pozostałości po starszych mogiłach i kilka kutych krzyży, nieliczne pamiątki po okolicznych kowalach. Otoczony małym murem z kamienia, który niestety już dość mocno się sypie.
    Nasza droga znów wypadła kawałek wzdłuż samej granicy. Tam gdzie kiedyś był zapewne zaorany pas, teraz jest nowiutki, choć wąski asfalt. Droga wije się zakrętami, wznosi na górki i opada w doliny. Przejechaliśmy mostem nad piękną rzeką Wigrą, za którą są ruiny stodoły z kamienia. Na Podlasiu budowało się z drewna, na Suwalszczyźnie z kamienia. Ludność wybierała najtańszy, okoliczny materiał, a kamieni tutaj nie brakuje. I znów trzeba było trochę pod nie pozaglądać, by odnaleźć kesza "Wingrany - Polska egzotyczna" OP40A4. Z miejsca ukrycia skrzynki jest niesamowity widok na wspomnianą Wigrę. 


    Na chwilę wróciliśmy do cywilizacji, a dokładnie zawitaliśmy do miasteczka Rutka Tartak. Naszym celem był młyn wodny i kesz "Młyn wodny w Rutce Tartak" OP5660. Pod obiektem parkował motorower, drzwi były otwarte, więc uznaliśmy, że skrzynki pewnie nie zdobędziemy. Postanowiliśmy przynajmniej obejrzeć budynek. Kiedy podchodziliśmy, naprzeciw wyszedł pan, który nienagabywany zaprosił nas do środka, pokazał stare maszyny do mielenia, a także małą elektrownię, która tu teraz działa i opowiedział historię młyna. W kilku opisach skrzynek jest wzmianka o serdeczności tutejszych ludzi. Potwierdzam w całości, bo z kim byśmy tam nie rozmawiali, od wszystkich czuć pozytywną energię. Korzystając z gościnności poszedłem zrobić parę zdjęć z tyłu budynku, dzięki czemu w iście ekspresowym tempie dokonałem operacji na keszu.
    Co to by była za wyprawa keszerska bez pieńków. Tym razem tego charakterystycznego obiektu w lesie  poszukiwaliśmy przy okazji kesza "Pomnikowe modrzewie" OP2A96. Wiadomo, jak to w lesie, GPS raz pokazuje tu by za chwilę 10m. dalej. W przeszukiwanym obszarze pieńków było kilkanaście i już po chwili nie wiesz, czy ten obok był już obszukany, czy nie. Chyba spędziliśmy tu najwięcej czasu, by w końcu odnaleźć skrzynkę w czymś, co przypomina bardziej kupkę próchna. Modrzew, jak modrzew. Spodziewałem się jakiegoś większego, jak na zabytek przyrody. Zresztą ostatnio modrzewi nie darzę sympatią, bo przez jednego osobnika, trzy soboty w kwietniu musiałem uczciwie pracować.
    Robiło się coraz później, więc podjęliśmy decyzję, że tylko jeden kesz na uboczu, a potem już tylko ewentualnie w drodze do domu. Po dojeździe w rejon kesza "Spaleni żywcem" OP6EC0 coś się stało z moim GPS. Zaczął się kręcić, co raz zmieniając wyznaczony kierunek. Poratowali mnie koledzy, odpalając mapę w telefonie. A i tak przejechaliśmy obok miejsca ukrycia skrzynki i musieliśmy zawrócić. Przegapienie wynikało z tego, że mogiła jest na wysokiej skarpie i słabo widać ją z drogi mimo, że to tylko około 10m. 
    Wyjechaliśmy na drogę 655 w stronę Suwałk. W Jeleniewie, małym miasteczku zrobiliśmy krótki postój przy kościele pw. Najświętszego Serca Jezusowego. Z racji pory był już zamknięty. Nie widzieliśmy także lokatorów kościoła, nocków łydkowłosych, choć pora była odpowiednia. Gatunek w Polsce jest dość rzadki, a kolonie rozrodcze są tylko dwie. Właśnie w Jeleniewie, a druga na Pomorzu.
    Nie mogłem się oprzeć, by jednak nie skręcić trochę w bok, ale zupełnie niedaleko, do kesza "Radar Tarczy Rakietowej?" OP042D. Skrzynka wirtualna i jeszcze w domu opracowując plan podróży odkryłem, że da się ją zaliczyć nie wstając od komputera. Ale, że nie uznaję tego sposobu, dotarłem osobiście na miejsce. Dobrze, że pogoda dopisała i nie było całkiem ciemno, dzięki czemu mogłem dojrzeć ten duży budynek. I jak to w przypadków obiektów wojskowych, wiadomo gdzie jest, jak wygląda i mniej więcej wiadomo do czego służy, to o szczegółach ciężko coś znaleźć.
    Przed samymi Suwałkami zatrzymaliśmy się raz jeszcze przy keszu "ZBIOROWA MOGIŁA 12 CZŁONKÓW RUCHU OPORU POD SUWAŁKAMI" OP524E. Teraz było już pusto, tylko wieńce i zapalone znicze przypominały o niedawnej uroczystości. W zapadającym zmroku dość szybko udało się zlokalizować kesza.
    Na więcej nie było już siły. Zresztą już po dojeździe do Suwałk zrobiła się ciemna noc i jakoś odechciało się keszowania, mimo, że w Suwałkach było kilka keszy do których nie trzeba by było daleko jechać. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę na stacji paliw i ruszyliśmy w stronę Białegostoku. Po drodze zaczęło dopadać mnie zmęczenie. Na szczęście muzyka z głośnika nie pozwoliła mi zasnąć. Za to w domu zasnąłem natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. To była naprawdę udana wyprawa.