wtorek, 22 lipca 2014

Żółtym szlakiem

    Istnieje sobie szlak o nazwie Południowym Skrajem Puszczy Knyszyńskiej, znakowany kolorem żółtym. Teoretycznie pomyślany jest jako pieszy, ale lepszym pomysłem wydał mi się rower. Nie wiem co mnie podkusiło, by nim jechać, bo szlaki traktuję jako punkty orientacyjne i nie trzymam się ich niewolniczo. Wolę wymyślać własne trasy. Czas było spróbować czegoś nowego, i nie powiem, ciekawie wypatrywać kolejnych znaczków, szczególnie w pobliżu rozjazdów i skrzyżowań. Trochę przypomniało mi to grę w podchody z dzieciństwa.
    Szlak zaczyna się we wsi Sobolewo. Typowa wieś pod miastem. Domy jednorodzinne z gotowych wzorów, trochę starych chat i oczywiście niewielki sklep. Już nie spożywczo - przemysłowy, a nowoczesny market. Już następna wieś Henrykowo wydaje się bardziej rolnicza. Może temu, że za domami widać pola i łąki. Według znaków trzeba było skręcić w prawo, co skwapliwie uczyniłem. Po kilkuset metrach, znaki prowadzą mnie w lewo. Jest coś, co od biedy można nazwać drogą, więc jadę. Nagle i ta namiastka drogi znika. Może nie do końca, bo w prawo znajduję ślad ciągnika wchodzący w las, ale przecież nic nie kazało mi skręcać. A co jeżeli drzewo z żółto-białym znaczkiem wycięto, albo kamień komuś się przydał? Poszedłem więc sprawdzić, gdzie ktoś jeździł traktorem. Okazało się, że to tylko dojazd na pola skrajem lasu. Postanowiłem więc iść tak jak mi kazał ostatni znak i ku mojemu szczęściu zza wysokiej trawy ukazała się bardzo szeroka miedza, uczęszczana też przez rolników. A że nie jeżdżą oni tamtędy zbyt często trawy niekiedy były wyżej pasa. Na domiar złego, przy oraniu pól czasem pług złapał  kawałek miedzy, przez co czasem wpadałem w głęboką bruzdę niewidoczną w morzu zieleni. Kiedy jednak dotarłem do dwóch samotnych sosenek z namalowanym znakiem, wszelkie niedogodności stały się nieistotne wobec faktu wybrania odpowiedniego kierunku.


    Wyjechałem na skraju wsi Płoskie.  Jak to zwykle bywa, na jej skraju stoją krzyże. Muszę przyznać, że tutejsze ładnie się prezentują w cieniu dwóch drzew.


    Jako, że nazwa szlaku zobowiązuje, początkowo było więcej pól niż lasu. Dopiero za Zajeziercami wjechałem w zwarty las. W przeważającej części drogi to były wygodne szutrówki. Tylko przez kilkaset metrów turystę prowadzi się przez mało uczęszczaną, zarośnięta drogę. I cóż ciekawego można napisać o lesie? Drzewa dookoła, czasem jakiś strumyk. Można na chwilę się zatrzymać przy malinach czy jagodach, które niestety właśnie się kończą. Jazda przez las to jednak głównie przyjemność dla samej jazdy.
    Na chwilę zawitałem do cywilizacji w Sokolach, ale nawet nie przystanąłem. Za tą puszczańską wsią rozciągają się malownicze łąki. Obecnie są rekultywowane, specjalnie dla orlika krzykliwego. Można się przejść ścieżka edukacyjną i dowiedzieć trochę o tym ginącym gatunku. Niestety ptaka nie zobaczyłem i nie wiem czy akurat gdzieś odpoczywał, czy w ogóle tam jest.
    Za Sokolem znów las. Drzewa i drzewa, a że w las głęboko wjechałem to i cicho jak w kościele. Z czasem znów zacząłem słyszeć ptaki, znak, że do skraju lasu niedaleko. I rzeczywiście zaraz wyjechałem w Dzierniakowie. Pięknie położona wieś, jak na podlaskie warunki dość spora. Zachowało się tu sporo starych stodół, obór. Można by pomyśleć, że to żywy skansen.
    Z Dzierniakowa jest zaledwie trzy kilometry do Gródka. W miasteczku odbywały się akurat Basowiszcza, festiwal niezależnej muzyki białoruskiej. Przez wiele lat jeździłem tu na koncerty, przy okazji przeżywając wesołe, ale i mniej ciekawe przygody. Tym razem nie miałem specjalnej ochoty na zajrzenie na teren festiwalu. Zresztą od kiedy nie ma na nim N.R.M. dużo stracił. Gródek znam dość dobrze, więc nie było powodu na dłuższy postój. Tym którzy są tam po raz pierwszy polecam obejrzeć cerkiew ze złotymi kopułami. Warto wyjechać poza miasteczko drogą w kierunku Michałowa, przy słonecznej pogodzie świątynia wygląda jak z bajki.
    Za Gródkiem czekało mnie kilka najtrudniejszych kilometrów. Żwirówka w polu z  okropna tarką przez całą szerokość drogi. Do tego popołudniowe słońce, kiedy świat zastygł w najgorętszym momencie. Pedałowałem chyba tylko siłą nawyku. W końcu upragniony cień lasu i momentalnie odżyłem. Tym bardziej, że znalazłem pierwszą wiatę na trasie, gdzie mogłem wygodnie przysiąść i zjeść parę kanapek.
    Jadąc leśna żwirówką nagle natknąłem się na drogę brukowaną. Nie zwykłe kocie łby, ale kostkę brukową. To był południowy skraj bocznic w Zubkach. Jest jeszcze ślad nasypu kolejowego. Podobna kostka, choć trochę mniejsza była kiedyś ułożona na całej drodze z Białegostoku do Bobrownik. Rowerem nigdy po tym się dobrze nie jeździło, ale samochodem prawie jak po asfalcie, tylko hałas był większy. Do czasu aż w Bobrownikach nie zrobiono przejścia granicznego i drogę z kostki TIR-y rozniosły dosłownie w pył.


    Wyjechałem z lasu na obszary, jak je prywatnie nazywam, końca świata. Wsie kilka kilka kilometrów od granicy, albo też położone tuż przy niej. Jeszcze kilka lat temu coraz bardziej zapomniane, wydawało się, że znikną. Na całe szczęście ludzie wracają tu na chwilowy odpoczynek dbając o stare domy i obejścia. Opuszczony dom jak chociażby w Zubrach wcale nie jest już częstym widokiem.


    W końcu dotarłem nad samą granicę, a dokładnie do Mostowlan. We wsi na małym wzniesieniu stoi drewniana cerkiew. Skromna, ale idealnie komponuje się z pozostałymi budynkami wsi.
    Dalej na wschód nie dało się jechać, więc i szlak poprowadził mnie na północ. Zaraz za Mostowlanami jest wieś Świsłoczany. Na jej początku jest drewniany most nad rzeczką. Nawet sprawdziłem na Geoportalu jej nazwę: Kołodziejanka. Woda przy moście rozlewała się trochę szerzej i widać było piaszczyste dno. Nie mogłem oprzeć się pokusie możliwości krótkiego schłodzenia się, a głównie zmycia z siebie kurzu drogi.


    Kres żółtego szlaku zbliżał się coraz bardziej. Jeszcze w Zubkach przeciąłem nieczynna linię kolejową. I zaraz byłem w Wierobiach. Tutaj oficjalnie skończył się szlak. Prawdę mówiąc przegapiłem ostatni znak i nie wiem w którym miejscu wsi jest kresowy punkt. Dla mnie nie był to jednak koniec przejażdżki. Najpierw krajówką dojechałem do Stacji Waliły. Co za dziwy, obok rockowy festiwal, a w sklepie nie ma kolejki po tanie wina? Cóż, kupiłem  pieczywo i piwo i pojechałem do Królowego Stojła, gdzie akurat wypoczywali rodzice.
    W planach na drugi dzień miałem wyjazd z rana, by przez Krynki wrócić do Białegostoku. Udzielił mi się jednak sielski klimat wiejski. Z rana otwarcie oczu zajęło sporo czasu, potem śniadanie, kawa i uznałem, że nie będę kręcił dodatkowych kilometrów, tylko po południu ruszę prosto do domu. Niedziela na wsi strasznie rozleniwia.


 Wybrałem się jeszcze na grzyby, to znaczy bardziej na spacer, bo jakoś niespecjalnie chciało mi się ich szukać. Z tego błogostanu wyrwały mnie dziki. Idąc po starym nasypie kolejki wąskotorowej nagle w pobliskich paprociach zrobił się ruch. Maksymalnie dziesięć metrów ode mnie do ucieczki rzuciły się dziki. Pierwszy raz tak blisko podszedłem jakiekolwiek dzikie zwierzęta. Najadłem się strachu bo były tam tez młode, i tylko patrzyłem czy matce, albo jakiejś ciotce nie wpadnie do głowy taktyka obrony przez atak.
    Gdzieś koło pory Teleexpressu postanowiłem, że czas wracać do domu. Początkowo przez las wyjechałem w Raduninie. Tutaj jak w sporej części okolicznych wsi, przejazd między zabudowaniami to zmaganie się z kocimi łbami.  Ma to jednak dobre strony, bo rozpędzić się nie da i jest okazja rozejrzeć się na boki. Zaraz za wsią zaczął się asfalt. Początkowo była to droga lokalna, więc i ruch prawie zerowy. Gorzej było kiedy wyjechałem na krajówkę. Jest dość wąska, a ruch spory przy kończącym się weekendzie. Nawet chwilę zastanawiałem się czy nie jechać lasem traktem napoleońskim, ale uznałem, że leśnych duktów mam na jakiś czas dosyć i wolę trochę się przemęczyć z samochodami. Zdarzył się nawet miły akcent w postaci bociana polującego na poboczu. Co ciekawe w ogóle nie bał się aut, ale jak tylko zatrzymałem się rowerem, zerwał się spłoszony do lotu.


    Jakby ktoś pytał o kesze, to tym razem ich nie było. Tak to jest jak mapę okolicy ma się w miarę wyczyszczoną. Ale już niedługo.....

czwartek, 10 lipca 2014

Wiatrakowo

    W ostatni dzień czerwca dałem się namówić MiszceWu na krótką przejażdżkę autem. Bardzo lajtową bo pojechała z nami jego żona, która pod sercem nosi nowego keszera, oraz młoda córka. Wyruszyliśmy około ósmej w kierunku wschodnim. Pogoda zapowiadała się wspaniale. Czasem nawet przyświecało słońce i nie było zbyt gorąco. Najpierw zatrzymaliśmy się w rodzinnych stronach mego ojca. Gdzieś między Waliłami, a Królowym Stojłem leży sobie kamyczek, największy głaz narzutowy w podlaskim i dziewiąty w Polsce. Pamiętam, że stojąc kiedyś na kamieniu widziałem niektóre zabudowania Królowego Stojła. Dziś zza krzaków i zza drzew nie można dojrzeć już wsi. Opodal przechadzał się żuraw, w ogóle widać że przyroda upomina się o swoje. Okolice coraz bardziej dziczeją, więc ściągają tu ludzie z miasta w poszukiwaniu swego cichego zakątka. Okolica ma jednak to szczęście, że to ci którzy opuścili wieś w poszukiwaniu łatwiejszego chleba, a teraz na emeryturze powracają, lub też ich synowie i córki. Wszyscy oni z ogromnym szacunkiem dla tych ziem i nie próbujący nic zmieniać na siłę. Miszka podjął kesza "BURZA 16 "Podlaski Olbrzym" OP293D, którego ja już miałem i pojechaliśmy dalej.
    Kolejny przystanek to dawna stacja w Zubkach Białostockich. Kiedyś ostatnia stacja przed ZSRR pełniła ważną rolę, głównie w ruchu towarowym. Dziś świadczą o tym ukryte w lesie ślady infrastruktury kolejowej. Z każdym rokiem jest ich coraz mniej. Część torów poszła na złom, część majątku zwyczajnie zniszczono, a część zabrała przyroda. Sam teren jest ogromny i już od pewnego czasu wybieram się tam na cały dzień, by dokładnie obejrzeć co zostało. Teraz zaglądam na chwilę przy okazji OC. Najpierw zatrzymaliśmy się przy wieży ciśnień. Niesamowity obiekt. Biała, wysoka wieża stojąca w środku lasu. Zupełnie nie widać stąd jakichkolwiek innych śladów kolejowych. Stąd widok ten jest całkowicie odrealniony i w pewien sposób niepokojący. Kiedy byłem tam ostatnio wieża była zamknięta, ale teraz ktoś wyłamał drzwi i można wejść do środka. Niestety schody w górę zostały zdemontowane i można ją obejrzeć tylko z poziomu parteru. Przez otwory, którędy przechodziły schody też niewiele widać.


    Dziewczyny zostawiliśmy chwilowo przy aucie, by  kilkadziesiąt metrów przez stary nasyp i krzaki dostać się do kesza "GA1-Kanał Kolejowy" OP7AC1. Znów wyobraźnia ruszyła pełną parą i przed oczami pokazały się składy kolejowe, wokół uwijali się pracownicy kolei, a gdzieś obok przechodził celnik odprawiający składy. Teraz miejsce też jest ciekawe. Obok kanału są tajemnicze końcówki rur. Za duże na zwykły hydrant. Bardziej mi to wyglądało na miejsce gdzie stał żuraw do napełniania parowozów wodą.
    Jak byliśmy tak blisko granicy, żal było nie zajrzeć. Niezwykle sztuczna to granica. W krajobrazie nie ma żadnej zmiany, ale słupki wyznaczają skuteczną zaporę. Most, który zazwyczaj łączy, tutaj też jest symbolem podziału. Najpierw tabliczka o zakazie wejścia na pas graniczny, a potem zasieki z drutu kolczastego skutecznie bronią przed zbytnim podejściem. Napis MIR (po polsku pokój), na szczycie mostu wydaje się w tym przypadku raczej cynicznym żartem.


    Odjechaliśmy trochę od granicy, podążając lokalnymi drogami, głównie gruntowymi. Na chwilę zrobiliśmy postój przy keszu "BLT 37 Rez. Nietupa - Bobrowa Tama" OP55E0. Rezerwat powstał ładnych kilka lat temu w celu ochrony bobra. Dziś tego sympatycznego ssaka nie trzeba chronić, ale pozostało ładne miejsce. Leniwie płynąca leśna rzeka tworząca niewielkie rozlewisko.
    Po niedawnym, trochę przygnębiającym widoku granicy tabliczka przy keszu "BLT 36 Folwark Żylicze- Aleja Lipowa" OP55DF, wręcz zachwyca. Dzisiaj każdy się grodzi, czym wyższym płotem tym lepiej, a tutaj stoi wręcz zaproszenie. Samochód zostawiamy przy drodze i wchodzimy w piękną aleję. Wiekowe drzewa wyglądają jak z jakiejś baśni. Prowadzą do niewielkiego parku. Z folwarku zachował się jakiś budynek gospodarczy, który jest remontowany i przerobiony na mieszkalny. Ktoś znalazł tu sobie wspaniały kawałek miejsca do życia.


    Dość jednak już tego jeżdżenia po bezdrożach i czas udać się do stolicy świata. Niestety jak się okazuje by do niej dotrzeć trzeba pokonać naprawdę złe drogi. Po deszczu pewnie nieprzejezdne. Wierszalin, bo o nim tu mowa to miejsce gdzie przed wojną prorok Ilja stworzył prawosławną sektę. Dziś nie pozostało z tego wiele. Fundamenty niedokończonej cerkwi, które przerobiono w coś na kształt pomnika religii monoteistycznych i stary, drewniany dom w którym mieszkał Ilja. Stolica stoi dziś zapomniana, a przecież ta polana miała być centralnym placem nowego Jeruzalem. O proroku usłyszałem po raz pierwszy jako małe dziecko. W okolicznych wsiach wciąż żywa była pamięć o wydarzeniach sprzed lat, kiedy starzec z długą brodą podążał po okolicznych drogach, a wyznawcy całowali go po butach z cholewami. Teraz chyba już nikt nie żyje, kto by pamiętał. Jak ktoś ma ochotę bliżej poznać niesamowite dzieje sekty z Grzybowszczyzny polecam książkę Pawluczuka "Wierszalin. Reportaż o końcu świata". Nawet miałem swój egzemplarz, ale kiedyś ją pożyczyłem i nie pamiętam komu.


    Tyle świeżego powietrza, więc nic dziwnego, że zgłodnieliśmy. To była świetna okazja by kolejny raz odwiedzić Kruszyniany i świetną kuchnię pani Dżennety. Początkowo może wydawać się cokolwiek drogo, ale wielkie porcje i wspaniały smak czynią cenę umiarkowaną. Po obiedzie i krótkiej sjeście podeszliśmy do pobliskiego  mizaru. Niestety dzień wcześniej ktoś pomazał meczet jak i cmentarz farbami. Nie ma co komentować, debilizm i tyle. Wobec tego nie mogliśmy wejść na teren nekropolii pięknie położonej w lesie. Podjęliśmy tylko kesza "ted22_Kruszyniany" OP03B7. Pierwszy raz robiłem to pod okiem telewizji, ale na szczęście ekipy reporterskie były zainteresowane usuwaniem śladów barbarzyństwa. 
    Zaraz za Kruszynianami jest punkt widokowy na Kosmatej Górce. Ładny stamtąd widok, ale niezbyt daleki. Jadąc tamtymi terenami warto dobrze się rozglądać, bo są miejsca skąd widoki są rozleglejsze. Po wpisie do kesza "BLT38 Kosmata górka" OP55E1 zajechaliśmy do wsi Górka. Z czystej ciekawości, bo szeregówki byłego PGR-u ustawione są wokół trójkątnego rynku. Jeszcze nie widziałem na Podlasiu takiej wsi. Znacznie ciekawszy jest pobliski majątek. Szczególnie okazały drewniany dwór.
    W Krynkach pokonaliśmy wielkie rondo z którego odchodzi 12 ulic, więc znalezienie zjazdu w stronę Jurowlan to nie była taka prosta sprawa. We wspomnianej wsi interesowała nas cerkiew i kesz "GA6-Cerkiew w Jurowlanach" OP8052. Cerkiew to solidny murowany budynek. Okna umieszczono dość wysoko i nie można przez nie zajrzeć do środka. Dodatkowe położenie na niewielkiej górce, sprawia, że ma się wrażenie, iż to bardziej budynek służący celom obronnym. Warto tez zwrócić uwagę na pobliski budynek. Coś jakby dawna szkoła, może poczta, bardzo mi się spodobał.


    Przed nami główny cel wycieczki, czyli wiatraki. Pierwszy z nich w Minkowcach stoi w dość dziwnym otoczeniu, bo na cmentarzu. Oczywiście był tu pierwszy, ale to i tak dziwne połączenie. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł by go rozebrać, zresztą i tak pewnie niedługo się zawali. Przez ubytki  można zajrzeć do środka. Najciekawszy jest napis na jednej z desek od wewnątrz "A. KUPIŁ 1907 WORONOWICZ". I znów dzięki OC dowiedziałem się czegoś nowego. Czytając opis już wiem, że to paltrak. Konstrukcja niemal identyczna jak koźlak, tylko solidniej zbudowana i trochę inaczej ustawiana do wiatru. Zainteresowanych odsyłam chociażby na wikipedię. Pozostał jeszcze kesz "GA8-Wiatrak w Minkowcach" OP815Y i tajemnicze wybrzuszenie na murze. Udało się ustalić co to takiego i skrzynka znaleziona.


    Z kolejnego wiatraka w Wojnowcach nie pozostało zbyt wiele, jedynie fundamenty. Za to dokładnie można obejrzeć żeliwną obręcz dzięki któremu ustawianie obiektu w kierunku wiatru było łatwiejsze. Kiedy MiszkaWu zajmował się keszem "GA7-Wiatrak we wsi Wojnowce" OP815U, ja wdrapałem się na wspomniany wysoki fundament. Liczyłem na lepsze widoki, ale nie polepszyło to zbytnio perspektywy i tylko spodnie pobrudziłem.
    Niewiele lepiej prezentuje się to co pozostało z wiatraka w Malawiczach. Spalona konstrukcja nasunęła mi skojarzenia ze starym filmem o Frankensteinie. Niezwykłe wrażenie robi szczególnie zwęglone koło, które zawisło na resztkach belek. Ponure wrażenie potęgowały stalowe chmury z których zaczął padał deszcz. Miejsce z mrocznym, ale pięknym klimatem. Może to i dobrze, że nie trafiliśmy tu w piękny dzień. Szybki wpis do kesza i dalej w drogę.


    Deszcz zaczął padać coraz mocniej, dlatego przy keszu "GA5-Cerkiew we wsi Samogórd" OP803P zrobiliśmy drive-in. Cerkiew obejrzana na szybko i nawet nie wchodziliśmy na jej teren. Trochę szkoda, bo nieprędko tu wrócę. Jednak nic na siłę.
    Przy keszu "GA9-Wiatrak we wsi Chmielowszczyzna" OP8160 najpierw dostrzegliśmy gospodarza wśród zabudowań zaledwie kilka metrów od wiatraka. W dobrym tonie było zapytać o możliwość obejrzenia tego cuda, na co zgodę otrzymaliśmy. Wiatrak jest inny od pozostałych. To dlatego, że to holender. W odróżnieniu od tych które dotąd widziałem, ten zbudowany jest z drewna i jest jakby mniejszy.  Jego właściciel zadbał też o jego wygląd. Cały obity jest deszczułką, przez co ma się wrażenie jakby wiatrak się nastroszył.
    Przy ostatnim keszu "GA4-Wiatrak w Szczęsnowiczach" OP803M narodził się dylemat czy w ogóle do niego podchodzić. Cały czas lało, na dodatek miałem na sobie wyjściowe ciuchy, bo to miała przecież być wycieczka o trudności spaceru w parku miejskim. Jednak człek nie z cukru, a ciuchy doschną. Kawałek trzeba było przejść przez zboże. Na całe szczęście do wiatraka jest przez nie ścieżka. Budynek był spełnieniem marzeń. Dało się wejść do środka i obejrzeć zachowane w dobrym stanie wnętrze. Do obejrzenia są dwa poziomy. Jak ktoś myśli, że w środku znajdzie skomplikowane mechanizmy z pewnością się zawiedzie. Do mielenia zboża wcale nie były potrzebne. Piękno jest w prostocie. Wpis dokonany wewnątrz z uwagi na deszcz to była prawdziwa przyjemność.


    I to koniec wycieczki. Cieszę się, że dzięki OC miałem okazję obejrzeć wiatraki, których niedługo pewnie już nie będzie. Może jeszcze gdzieś stoją zapomniane, przy drogach ostatniej kategorii i czekają na odkrycie i swoje kesze.

wtorek, 1 lipca 2014

Szlakiem Orlich Gniazd

        W ostatnim tygodniu czerwca dostałem urlop w pracy, trzeba było więc dobrze wykorzystać ten czas. Pomyślałem, że dobrym pomysłem będzie odwiedzenie zamków na szlaku Orlich Gniazd. Czemu tam? Po prostu tam jeszcze nie byłem. Plan był taki, by odwiedzić zamki, które wchodzą w skład tego szlaku, ale własnymi ścieżkami. Wycieczkę zacząłem w Krakowie, zakończyłem w Częstochowie. Udało się odwiedzić wszystkie zamki, choć łatwo nie było (głównie przez pogodę). Keszy miałem podjąć trochę więcej, ale niektórych nie było, a niektórych nie chciało mi się szukać. Nic na siłę.
    Musiałem wcześnie się zerwać bo pociąg do Krakowa miałem o 5:40. Niestety nie ma już bezpośredniego połączenia i m usiałem przesiadać się w Warszawie. Parę minut po 14 byłem już w stolicy Małopolski. Pierwsza rzecz to znaleźć wyjście z dworca. Tak szukałem, że znalazłem się na drugim piętrze galerii. W końcu jakoś się wydostałem z zaklętego kręgu wykluczających się tabliczek. Wyruszać na szlak było już trochę późno, więc postanowiłem powłóczyć się trochę po Starym Mieście. Zajrzałem do żelaznych punktów każdej wycieczki, czyli na rynek, do kościoła Mariackiego i na Wawel. Przy okazji zaliczając z dwie, czy z trzy skrzynki.

Psikiszkowy pojazd na rynku
    W Krakowie z noclegiem nie ma problemu. Niespecjalnie lubię sypiać gdzieś na dziko, wybrałem więc jeden z campingów. Po drodze do niego zatrzymałem się przy keszu "Fort Kleparski" OP2833. No cóż, trochę mnie rozczarował. Skrzynka jest w miejscu najmniej reprezentacyjnym i jedyne co widać to ceglane ściany. Przyznaję, że to moja wina bo nie doczytałem, że warto zajrzeć z drugiej strony, a jak w przypadku każdej takiej budowli byłoby co oglądać.
    Po rozbiciu namiotu na campingu głównym celem był sklep, bo nie samymi skrzynkami człek żyje. Po zakupach udało się jeszcze odszukać kesza "Stary dom" OP32B7. Piękne ruiny wśród nowej zabudowy.
    Nocka minęła spokojnie tylko przez to, że miałem nowy namiot i jeszcze dobrze się nie przewietrzył obudziłem się z lekkim bólem głowy. Szybko się zwinąłem i ruszyłem na szlak. Początkowo jechało się wspaniale. Dotarłem do kesza "Skałki Januszowice" OP038C. Dojście w pobliże skrzynki jest dosyć proste. Najgorsze są ostatnie metry w dół. I właśnie dlatego nie zdecydowałem się jej podjąć. Od czasu wypadku jestem bardziej ostrożny i czasem wolę odpuścić niż zbytnio ryzykować. W tym wypadku zejście byłoby proste, bo można by chwycić się drzewka w razie czego. Gorzej z powrotem. Dla pewności przydałaby się czyjaś ręka. Jeden zły ruch i lot kilka metrów w dół gwarantowany. Mimo wszystko polecam odwiedzić to miejsce, bo widoki ze szczytu skałki są niesamowite.
    Zaraz zaczął się podjazd. Niby niezbyt stromy, ale poczułem różnicę między drogami Podlasia, a Małopolski. Jak na mój gust, zdecydowanie za długo trzeba wjeżdżać pod górę. Najgorzej jak pokona się jakiś zakręt, patrzysz, a tu dalej trzeba mozolnie pokonywać kolejne metry.  W końcu dotarłem do kesza "Przybysławice" OP018D, obcykałem krzyż, by w domu odgadnąć hasło tego virtuala i... dalej pod górkę. Na szczęście w przyrodzie panuje równowaga bo i w końcu zjazd się trafił, którym dojechałem do zamku w Korzkwi. Niewielki, ale bardzo mi się spodobał. Właścicielowi udało się połączyć biznes (w tym przypadku hotel) z odbudową zamku. W tej chwili trochę dziwnie wygląda rekonstrukcja z pustaków w jednym miejscu, ale to się pewnie otynkuje i nikt się nie pozna. Po części niezajmowanej przez hotel można swobodnie chodzić, nikt tego specjalnie nie pilnuje. Szkoda tylko, że wejście na wieżę  było zamknięte. Zostało mi tylko, wzdłuż murów przejść się do skrzynki "Zamek w Korzkwi" OP3D17.


    W Korzkwi zajrzałem jeszcze do kościoła. Po skrzynkę "Kościół Korzkiew" OP038E i by obejrzeć ten zabytek. Z pierwszym poszło sprawnie, bo to virtual, ze zwiedzaniem niekoniecznie. Właśnie trwała msza i to jej początek. Nie chciałem czekać do końca i tylko obejrzałem świątynię od zewnątrz. Trochę zawiedziony ruszyłem w stronę doliny Prądnika i Ojcowskiego Parku Narodowego. Zaskoczyła mnie płaska, asfaltowa droga, którą można przejechać doliną. Zatrzymałem się przy żelaznym punkcie każdej wycieczki, czyli Bramie Krakowskiej.  Siedziałem na ławeczce i patrzyłem jak jedne grupy odchodzą, inne przychodzą, słuchałem przewodników, jedni opowiadający ciekawie, inni mniej. I cały czas czaiłem się na okazję na podjęcie kesza. W końcu zrezygnowałem, bo nie było szans na podjęcie bez spalenia. Podobna sytuacja powtórzyła się w pobliskiej kapliczce na wodzie.  Z kolei już przy skrzynce "Zamek w Ojcowie" OP80WZ jakoś udało mi się wstrzelić między wycieczki. Po wpisie poszedłem odwiedzić zamek. Ładne, niewielkie ruiny z ciekawym widokiem na dolinę. Pięknie prezentuje się brama główna przytulona do wapiennych skał. Najbardziej zainteresowała mnie studnia. Niesamowicie głęboka, a jak doczytałem na tabliczce, to tylko fragment, bo reszta została zasypana. Niesamowite, że ludzie bez nowoczesnego sprzętu potrafili wydrążyć tak głęboką dziurę w ziemi. 
    Niedaleko czekała mnie jeszcze jedna skrzynka, "Jaskińka" OP5B7A. Jadąc spojrzałem na GPS, który pokazywał zaledwie kilkanaście metrów. Zatrzymałem się rozejrzałem i zobaczyłem ścieżkę w górę do jaskini. Wdrapałem się na górę, gruntownie przeszukałem grotę i nic nie znalazłem. Mówi się trudno i jedzie dalej, ale po kilkunastu metrach pojawia się kolejna jaskinia na wysokości drogi. Bardziej pasuje do opisu i okazuje się, że to jednak tu. Dobrze, że nie mam brzucha bo ciężko byłoby się przecisnąć do kesza.


to nie były te groty
    Wyjechałem z lokalnej drogi, by dalej podążać wojewódzką 773. Na samym początku zatrzymałem się przy Grodzisku Ojców. Nie znałem dobrej drogi na szczyt, poszedłem więc z rowerem ścieżką pieszą. W połowie przypiąłem rower do barierki, bo wciąganie go było bardzo męczące. Na szczycie czekały mnie zabytki sakralne. Jednak tutejszej skrzynki nie mogłem podjąć, bo wokół kręcili się robotnicy remontujący kompleks. Nie dziwię się, że znalazły tu kiedyś schronienie siostry zakonne. Dostanie się na szczyt to nie takie proste. Jakbym był najeźdźcą to z pewnością poszukałbym jakiejś wioski na którą nie trzeba włazić po takim stromym stoku. Dziś na szczęście nikt Polski nie najeżdża, a na zboczu w spokoju pasą się owce.


    Zaraz zza zakrętu wyłoniła się Maczuga Herkulesa, a za nią zamek w Pieskowej Skale. Muszę z przykrością stwierdzić, że jest mniejsza niż sobie ją wyobrażałem. Pamiętam ją z podręczników geografii i tam na zdjęciach wyglądała jakby wręcz przytłaczała okolicę. Nie zmienia to faktu, że i tak jest jedną z ciekawszych skał jakie mijałem. Od strony zamku podejście do niej jest dość łatwe, ale ja poszedłem z drugiej strony i trzeba było uważać by nie pośliznąć się na żwirze. GPS z jakichś powodów strasznie tam wariował i nie miałem widoków na znalezienie kesza "Maczuga ;-D" OP10FF. Wpadła mi w oko jednak skała podobna do spoilera, podciągnąłem się i już miałem skrzynkę. Dobrze, że nie była zamaskowana, bo inaczej nie szukałbym jej dokładnie.
    Od maczugi podjechałem pod zamek, gdzie na dole zostawiłem rower. Moim zdaniem jest on najpiękniej położony ze wszystkich Orlich Gniazd. Ładnie wyrasta ze skał, nie za mały i nie za duży, taki w sam raz. Nawet to, że był częściowo zamknięty, bo trwają prace remontowe nie zepsuło mi pobytu. Udało się przynajmniej z góry rzucić okiem na ogrody, gdzie córka murgrabiego z serialu "Janosik" grała w ciuciubabkę. Zostało mi jeszcze znaleźć kesza "Pieskowa Skała 1" OP018E, ale początkowo jak zobaczyłem gdzie prowadzi GPS dałem sobie spokój. Schodząc jednak z zamku zobaczyłem ścieżkę przy murze, więc z ciekawości poszedłem nią zobaczyć dokąd prowadzi. Okazało się, że do samej skrzynki. Tylko na samym końcu trzeba się trochę przeciskać między skałami, a potem wychylić. Fajnie było wpisywać się z nogami dyndającymi się nad niewielkim urwiskiem.

zamek, skała i kesz (którego nie widać)
    Jadąc dalej drogą 773 wjechałem niedługo do wsi Sułoszowa. Raz z górki, raz pod górkę tak sobie jechałem i pewnym momencie odkryłem, że nigdzie nie minąłem tablicy z końcem miejscowości. Okazało się, że to jedna z dłuższych wsi w Polsce. Byłem pod prawdziwym wrażeniem, bo niecodziennie mija się wieś ciągnącą się prawie 10km.
    Przede mną Olkusz. Miasto które dotąd kojarzyłem jedynie z naczyniami emaliowanymi. Znalazłem tutaj cztery kesze z których zapamiętam szczególnie jeden, "Mural MHD" OP6A7D. Prawdziwa perełka, reklama Miejskiego Handlu Detalicznego, jeszcze z okresu PRL-u. Zachował się do dzisiaj, bo po prostu nikt jeszcze nie remontował kamienicy. Jest duża szansa, że niedługo oblepią go styropianem. Do teraz sobie pluję w brodę, że tak skupiłem się na keszu, iż nie zrobiłem żadnej fotki. Jednak tym, z czym teraz będzie mi się jeszcze kojarzył Olkusz to z pewnością stary cmentarz. Mały fragment wydzielony był dla prawosławnych. Na części katolickiej do dzisiaj zachowało się kilka wspaniałych nagrobków. Widać na nich upływ czasu, niektóre są nawet częściowo stłuczone, ale wciąż zachwycają. Tym bardziej, że nie zachowało się ich zbyt wiele. Uwagę zwracają też napisy po włosku, bo jak się okazuje pochowany jest tu Francesco Nullo, dowódca garibaldczyków z okresu powstania styczniowego.

jeden z nagrobków w Olkuszu
    W Olkuszu spędziłem trochę czasu, bo i oprócz skrzynek zatrzymałem się tu na obiad. Cóż jednak było robić, gdy droga wzywa. Za miastem szosa wspięła się na górkę, skąd był wspaniały widok na podświetlony przez słońce zamek w Rabsztynie. Kiedy byłem już w pobliżu ruin uznałem, że wszystkie zamki dobrze by było odwiedzać, gdy słońce jest już nisko. Pięknie się przebija przez otwory okienne, mury zaczynają lśnić tajemniczym blaskiem, a wydłużające się cienie zapowiadają pojawienie się nocnych duchów, które ma każdy szanujący się zamek. Nie mogło zabraknąć też kesza "MB03 Zamek Rabsztyn" OP2DA8, przez którego musiałem wręcz czołgać się w piasku, ale było warto.

Rabsztyn około 2 godziny przed zachodem słońca
    Póki jeszcze było widno trzeba było zacząć szukać noclegu. Lasy tam spore, ale prawie wszędzie wysoka trawa, która z rana oblepiona rosą potrafi uprzykrzyć życie. Na szczęście wypatrzyłem idealne miejsce na mchu i spało mi się wspaniale. Ramo wstałem jak nowo narodzony, by pełen nowych sił ruszyć w dalszą trasę. Po drodze najbardziej spodobały mi się kolejowe klimaty. Szczególnie stacja Jaroszowiec z szerokim torem. Ponoć linia hutnicza jest najdalej na zachód Europy wysuniętym torem z rozstawem 1520mm. Prawdę mówiąc by dostrzec różnicę, trzeba się dobrze przyglądać. Humor popsuł mi zamek w Bydlinie, a szczególnie brak kesza "Zamek w Bydlinie" OP0E70. Ruina jest z pewnością najskromniejsza z wszystkich Orlich Gniazd. Niewielki prostokąt wyznaczają resztki murów, zabezpieczone przed całkowitym zawaleniem betonem. Spędziłem tu sporo czasu walcząc z roślinnością i zaglądając we wszystkie możliwe dziury. Co mnie jednak najbardziej denerwowało, to ludzkie chamstwo. Wewnątrz wręcz śmierdzi. Można się domyślić czym. 
    W drodze ponure myśli szybko wywietrzały z głowy i już przy kolejnym zamku w Smoleniu, pełen optymizmu zacząłem zwiedzanie. Po małym remoncie dla turystów została udostępniona wieża. Nie mogło i mnie na niej zabraknąć. Roztaczają się z niej wspaniałe widoki na cztery strony świata. A i resztę zamku widać stąd wspaniale. Pozostało jeszcze odszukać kesza. Wspinaczka po niego nie była ekstremalnie trudna, ale nie była to też łatwizna i trzeba z rozwagą stawiać kroki. Kiedy byłem już pod właściwą skałą, zaglądam w jej szczeliny, a tutaj pustka. Nie pozostało nic innego niż się rozsiąść i podziwiać widoki, które stąd były równie piękne jak z wieży.

Smoleń z wieży
    Po tym niepowodzeniu myślałem, że zrekompensuję to sobie w Pilicy. Nim tam jednak dotarłem na jednym ze zjazdów rower bez żadnej mej pomocy rozpędził się do ponad 50km/h. Jak na taki pojazd to naprawdę ogromna szybkość, tym bardziej, że to żaden profesjonalny sprzęt i by pozostać w jednym kawału włożył w to sporo wysiłku, za co mu dziękuję. Już w Pilicy poszedłem szukać kesza, który jak się okazało w czasie mojego wyjazdu został zarchiwizowany. Schowany był na drzewie. Przypomniało mi się dzieciństwo, jak właziłem na drzewa, tylko tym razem jakoś dłużej się wdrapywałem. Na górze zaczynam poszukiwania i od razu dostaję dwa, może trzy użądlenia w kark. Nawet nie patrzyłem co mnie zaatakowało i w parę sekund byłem na dole. Już z ziemi przyjrzałem się rozzłoszczonym owadom i okazało się, że naruszyłem gniazdo pszczół. Nie pozostało nic innego niż obejrzeć pałac. Trochę się bałem chodzić po całym terenie, bo jednak formalnie to teren prywatny z tabliczką zakaz wstępu. Ale jak zauważyłem piliczanie chętnie korzystają z parku, więc przeszedłem się po terenie, nie bobrując zbyt mocno. Patrząc na niszczejący zabytek robi się naprawdę przykro. Jest to jeden z piękniejszych pałaców w których byłem. Wciąż w stanie, który pozwala go uratować, ale spory własnościowe sprawiają, że stoi bez większych inwestycji. Przed głównym wejściem jest wielka fontanna z ciekawymi, acz prostymi rzeźbami. Do środka wchodzi się po szerokich schodach, ale można też podjechać pod główne drzwi. Na szczycie frontu są jakieś figury z tarczami, pewnie herbami właścicieli. Front zdobiony różnymi płaskorzeźbami, najciekawsze są głowy nad każdym oknem. W ogóle miejsce jest tak ciekawe, że człowiek przystaje co krok odkrywając coś nowego.


    Jadąc z Pilicy nad głową zaczęły się gromadzić ciemne chmury. Początkowo nie wyglądało to najgorzej, ale w Podzamczu koło Ogrodzieńca rozpadało się na dobre. Na całe szczęście byłem już obok sanktuarium Matki Bożej Skałkowej. Na czas deszczu schowałem się pod łukiem i przeczekałem niemiłą pogodę. Po deszczu poszedłem przez mokre skałki, które są niesamowicie śliskie po kesza "Sanktuarium na skale" OP5AD1. Kesza nie znalazłem, ale po raz kolejny okazało się, że do skrzynki prowadzi przyjemna ścieżka, gdy wcześniej musiałem skakać jak kozica.
    Kto by się jednak przejmował brakiem skrzynki, gdy widać już ruiny zamku Ogrodzieniec. Naprawdę wielkie, rozciągające się na przestrzeni kilku hektarów. Na miejscu byłem tylko ja, może z dwie wycieczki i kilku innych turystów. Pogoda wystraszyła tłumy, dzięki czemu zwiedzanie było przyjemnością. Drobny minus to jak mi się wydaje zbyt duża ingerencja w ruiny. Gdzieniegdzie betonowe posadzki trochę psują efekt. Najciekawsza jest izba tortur. Niewielka i usytuowana z boku , jest prawdziwą perełką zamku. Najbardziej mrożącymi krew w żyłach eksponatami są te najprostsze, zabójczo skuteczne w swym działaniu. Kto nie chce wydawać kasy na odwiedzenie wnętrz, zawsze może obejść zamek z zewnątrz. Najciekawiej prezentuje się od strony kesza "EM-171 Zamek Ogrodzieniec" OP0493, którego zresztą nie było przez działalność dzieciaków z geobuster. 


    Od zamku Ogrodzieniec towarzyszyło mi zimno, czasami jakiś kapuśniak lekko mnie zmoczył. Jednym słowem jazda nie była przyjemnością. Na chwilę zatrzymałem się przy keszu "Mogiła Żołnierza Radzieckiego" OP06ED. Malutki krzyż i enigmatyczna tabliczka, to wszystko sprawiło, że to jedno z najbardziej niepozornych miejsc jakie odwiedziłem w czasie wszelkich wyjazdów.
    Niedaleko było już do kolejnego zamku Bąkowiec w pobliżu wsi Morsko. Na początku źle pojechałem, bo nie chciałem wjeżdżać na teren ośrodka wypoczynkowego. Jak się okazało zamek stoi na jego terenie, a gospodarze nie robią żadnych problemów z oglądaniem. Trochę szkoda, że nie można wejść do środka. Poza tym zamek nie prezentuje się szczególnie imponująco. Głównie przez drzewa i krzewy skutecznie maskujące mury. Miałem takie wrażenie, że ośrodek jako właściciel może się pochwalić w folderach tą atrakcją, tylko nie za bardzo ma pomysł co z nią zrobić. Na całe szczęście keszerzy zadbali i o niego i jest tam ukryty kesz "Zamek Bąkowiec" OP1B22. 
    W okolicach Morska miałem sobie szukać noclegu, ale pora była jeszcze wczesna, więc pojechałem dalej. Na chwilę nawet zaczęło nieśmiało słońce się przebijać. Niestety na krótko. We Włodowicach zatrzymałem się na chwilę przy ruinach pałacu z XVIIw. Oprócz kesza "Pałac we Włodowicach" OP2A7E ma on bogatą historię. Zatrzymywał się tutaj król Sobieski i August III Sas. Dzisiaj o dawnej świetności świadczą jedynie grożące zawaleniem mury. Nie wygląda na to by pałac dałoby się jeszcze uratować. 
    Chwilę postoju zapewnił mi jeszcze cmentarz z I wojny światowej. Pochowani są tu żołnierze  aż trzech armii: austriackiej, niemieckiej i rosyjskiej. Wejścia na teren strzeże kapliczka i ciekawa brama. W środku od razu rzucają się w oczy krzyże dość ciekawie zaprojektowane. W oryginale metalowe, ale jak miałem okazje się przekonać, część zastąpiono drewnianymi ze względu na złodziei. Wydobyłem jeszcze kesza "1914"OP1B1F i pojechałem dalej.
    Dotarłem do kolejnego zamku na szlaku Orlich Gniazd, czyli ruin w Mirowie. Było już dosyć późno, a na dodatek cały czas popadywało. Na szczycie wzniesienia doszedł do tego silny wiatr. Nie zdziwiłem się za bardzo, że byłem jedynym turystą. Przez pogodę zamek wydawał się ponury i nieprzystępny. Zresztą nieprzystępny jest w sensie dosłownym, bo ogrodzony płotem. Z jego okolic rozpościerają się ładne widoki na okolice, bez względu na pogodę. Najbardziej zastanawiała mnie tajemnicza konstrukcja, niczym latarnia morska, widoczna na północy. Okazało się, że to wieża telewizyjna. Pierwszy raz widziałem taką konstrukcję, bo takie stacje to zazwyczaj maszty. A wracając do zamku to plusem pogody, były pustki dzięki czemu bez problemu mogłem podjąć kesza  "Zamek w Mirowie" OP0453.


    Po rozejrzeniu się za noclegiem zdecydowałem się na jedno z gospodarstw agroturystycznych. Mili ludzie stwierdzili, że nie mam co rozbijać namiotu na jedna noc i dali do dyspozycji niewykończone  pomieszczenie. Co najważniejsze była tam stara, ale czysta kanapa. Miałem ogromne szczęście bo w nocy rozpadało się na dobre i lało aż do 9 rano.Popsuło mi to trochę plany, ale taki mamy klimat. Najpierw wróciłem do ruin zamku Mirów. Stąd ścieżką między skałami poszedłem do zamku Bobolice. Nie był to najmądrzejszy pomysł. Śliskie skałki, wąska ścieżka, a czasami rośliny rosły tak gęsto, że zaczepiałem o nie przez co spadło na mnie sporo wody. Po jej przejściu wyglądałem jakbym jechał w deszczu. Zamek w Bobolicach ładnie odremontowany, ciekawie się prezentuje z miejsca w którym ścieżka wychodzi z lasu. Na możliwość zwiedzania musiałbym czekać na pełną godzinę. Zresztą cena też odstrasza. Taniej jest zwiedzić Wawel niż ten zamek. Po obejrzeniu murów została mi jeszcze skrzynka "Mirów&Bobolice" OP02E6. Rzut oka na GPS i okazało się, że muszę wracać na górę do ścieżki którą jeszcze niedawno szedłem. Przeklinając swoje gapiostwo udało mi się odnaleźć kesza.
    Znów zjechałem do Mirowa. Tutaj już od poprzedniego dnia nie dawał mi spokój jeden dom. Zdobiony jak piernikowa chatka Baby Jagi nie mogłem dociec czy w ten sposób został zbudowany od podstaw, czy też oklejono tak jakiś starszy budynek.


    Z Mirowa w kierunku Żarek biegnie wręcz autostrada rowerowa. Asfaltowa droga z ruchem samochodowym dopuszczonym jedynie na podstawie specjalnych pozwoleń, zapewne dla kilku mieszkańców by mogli dojechać do domu czy na pola. Z głównej drogi znalazłem wjazd na pola, by odszukać niemiecki schron i kesz "Art_016 Bunkrowe Wzgórze Parchowatka" OP15A2. Nawet jak ktoś nie przepada za tego typu budowlami, to warto tu przyjść by obejrzeć rozległą panoramę okolic. Niesamowity jest widok szczególnie w kierunku Żarek. Mojej bytności towarzyszyły tam trochę zdziczałe koty. Jeden tak się zapędził w polowaniu, a potem jedzeniu ptaszka, że zupełnie nie przeszkadzało mu, że dał się podejść na kilkanaście metrów


    W Żarkach zawitałem najpierw do tamtejszego sanktuarium. Dla osób wierzących w cuda bije tam źródełko, którego woda ma leczyć. Wody miałem i tak na jakiś czas dosyć więc nawet nie spróbowałem jaki ma smak. Przy takich miejscach zawsze zastanawiają mnie ludzie z baniaczkami na wodę. Nabierają jej tyle, jakby w kranach nie mieli, oszczędności też z tego tytułu raczej nie ma, bo żeby przewieźć kilkanaście baniaczków trzeba przyjechać samochodem, spalając benzynę. Metr sześcienny wody to trzy złote z groszami (aż sprawdziłem w necie po ile tam mają), a żeby tyle nabrać potrzeba 200 baniek po 5 litrów, więc nie wiem gdzie logika? Rozważając zawiłości ekonomii podjąłem kesza "Sanktuarium Leśniów" OP70B1. 
    Na prawdziwą perełkę miasta zasługuje jednak cmentarz żydowski. Prowadzą do niego drogowskazy, więc raczej trudno go nie znaleźć. Z daleka prezentuje się wspaniale. Teren jakby półpustynny, a wśród mizernych traw i karłowatych sosenek wyrastają nagrobki. Z pewnością na jego piękno ma wpływ także lekko falisty teren. Niestety z bliska nie prezentuje się już najlepiej. Zatarte napisy to naturalna kolej rzeczy, ale już pobite nagrobki czy walające się śmieci robią przykre wrażenie. Iść w takie miejsce by pić wódkę? Nigdy tego nie zrozumiem. Po obejrzeniu kirkutu podjąłem kesza "Kirkut na Kierkowie" OP1B20 i opuściłem w sumie ładne miasteczko.
  

    W drodze do zamku w Olsztynie zatrzymałem się tylko w Przybynowie po kesza "ZB-05 Kościół w Przybynowie" OP817H. Ciekawe prezentuje się jedna ze ścian. Zbito z niej tynk odsłaniając stare cegły i dalej nic z tym się nie robi. Myślałem, że to może remont, ale brak rusztowań jakby temu zaprzeczał. 
    Z Przybysławic do Olsztyna droga niby cały czas asfaltowa, ale jak na złość większość pod górkę. Pierwsze kroki skierowałem od razu do zamku. Są tam aż cztery skrzynki, ale jakoś nie chciało mi się szukać i zdecydowałem się na jedną, a druga wpadła przez przypadek. Najpierw zdecydowałem się wejść na wieżę starościńską. Jest z niej piękny widok na cztery strony świata, jak i na resztę zamku. Wspaniale prezentują się stamtąd skały wapienne i pozostałe ruiny. Warto dorzucić dodatkowe 3zł. Trochę się bałem, że pani pilnująca wejścia uniemożliwi mi podjęcie kesza "Zamek Olsztyn - Wieża Starościńska" OP68FF, ale na szczęście jest on ukryty po przeciwnej stronie i tylko trzeba uważać by w drodze się nie zaczepić, szczególnie przy keszu, bo może nas czekać piękny, acz krótki lot.

z wieży Starościńskiej
     Pozostało mi jeszcze zwiedzenie reszty ruin. Przy okazji popatrzyłem jak wspinacze zdobywają jedną ze skał. Chodziłem po zamku korzystając chyba ze wszystkich możliwych ścieżek. W końcu trafiłem do niesamowitego pomieszczenia. Nawet nie wiem jak je nazwać, bo jej część stanowi naturalna ściana, a część mury zamku. Taka częściowo naturalna jaskinia. Trochę światła wpadało przez wejście i od góry. Za ciemno by dostrzec szczegóły, ale dość jasno by widzieć kontury. Skojarzyłem, że chyba jest tu kesz i po omacku, łapiąc się kamieni wszedłem trochę po ścianie po kesza "Legendy Zamku Olsztyn - Bedekkk" OP53B9. Nie żeby był to karkołomny wyczyn, bo podejść wystarczy zaledwie metr. Zamek w Olsztynie mimo, że bardzo zniszczony to chyba najbardziej podobał mi się w czasie wycieczki. Ma po prostu swój magiczny klimat i czuć tu prawdziwy powiew historii. Może wpływ na to ma, że nikt nie próbuje go chociaż częściowo odbudować, zabezpieczono go jedynie przed dalszym niszczeniem i zamontowano barierki w kilku naprawdę niebezpiecznych miejscach. 
    Po wizycie w zamku zajechałem jeszcze do kesza "Olsztyn - Kościół" OP68FD. Tutaj nie zabawiłem długo, bo środku odbywał się pogrzeb i swoim myszkowaniem nie chciałem zakłócać uroczystości. Skrzynkę podjąłem tylko dlatego, że jest kilka metrów od kościoła i w miejscu oczywistym. 
    Olsztyn to był ostatni przystanek na szlaku. Pojechałem w stronę Częstochowy. Początkowo trzeba walczyć o swoje miejsce na drodze krajowej, ale zaraz zaczyna się szeroka droga rowerowa, która jest wybawieniem, bo krajówka jest wąska, a jeździ tam sporo tirów. Dlatego jak mało która zasługuje na kesza i go ma w postaci "[afka_18] Ścieżka pieszo rowerowa" OP6A4A.
    W Częstochowie miałem zaplanowanych kilka keszy, ale z racji późnej pory, wrodzonego lenia a i tego, że do niektórych nie dało się podejść bez spalenia miejscówki większość odpuściłem. Udało się podjąć tylko dwie.  "Michalina" OP7C35, bo była na totalnym odludziu i "[afka_1] Ratusz" OP4165, bo dosłownie na niej usiadłem.
    Na nocleg skorzystałem z pola namiotowego obok Jasnej Góry. W regulaminie jest tam o zorganizowanych pielgrzymach, ale pomyślałem, że pojedynczego wędrowca nikt nie wygoni. Obudziłem się prawie razem ze słońcem, bo pociąg do Białegostoku miałem o 6:30. Szybko się zwinąłem i pomknąłem w stronę dworca. W domu znalazłem się już bez żadnych przygód. Teraz można chwilę odpocząć i knuć gdzie by tu jeszcze ruszyć.