wtorek, 1 lipca 2014

Szlakiem Orlich Gniazd

        W ostatnim tygodniu czerwca dostałem urlop w pracy, trzeba było więc dobrze wykorzystać ten czas. Pomyślałem, że dobrym pomysłem będzie odwiedzenie zamków na szlaku Orlich Gniazd. Czemu tam? Po prostu tam jeszcze nie byłem. Plan był taki, by odwiedzić zamki, które wchodzą w skład tego szlaku, ale własnymi ścieżkami. Wycieczkę zacząłem w Krakowie, zakończyłem w Częstochowie. Udało się odwiedzić wszystkie zamki, choć łatwo nie było (głównie przez pogodę). Keszy miałem podjąć trochę więcej, ale niektórych nie było, a niektórych nie chciało mi się szukać. Nic na siłę.
    Musiałem wcześnie się zerwać bo pociąg do Krakowa miałem o 5:40. Niestety nie ma już bezpośredniego połączenia i m usiałem przesiadać się w Warszawie. Parę minut po 14 byłem już w stolicy Małopolski. Pierwsza rzecz to znaleźć wyjście z dworca. Tak szukałem, że znalazłem się na drugim piętrze galerii. W końcu jakoś się wydostałem z zaklętego kręgu wykluczających się tabliczek. Wyruszać na szlak było już trochę późno, więc postanowiłem powłóczyć się trochę po Starym Mieście. Zajrzałem do żelaznych punktów każdej wycieczki, czyli na rynek, do kościoła Mariackiego i na Wawel. Przy okazji zaliczając z dwie, czy z trzy skrzynki.

Psikiszkowy pojazd na rynku
    W Krakowie z noclegiem nie ma problemu. Niespecjalnie lubię sypiać gdzieś na dziko, wybrałem więc jeden z campingów. Po drodze do niego zatrzymałem się przy keszu "Fort Kleparski" OP2833. No cóż, trochę mnie rozczarował. Skrzynka jest w miejscu najmniej reprezentacyjnym i jedyne co widać to ceglane ściany. Przyznaję, że to moja wina bo nie doczytałem, że warto zajrzeć z drugiej strony, a jak w przypadku każdej takiej budowli byłoby co oglądać.
    Po rozbiciu namiotu na campingu głównym celem był sklep, bo nie samymi skrzynkami człek żyje. Po zakupach udało się jeszcze odszukać kesza "Stary dom" OP32B7. Piękne ruiny wśród nowej zabudowy.
    Nocka minęła spokojnie tylko przez to, że miałem nowy namiot i jeszcze dobrze się nie przewietrzył obudziłem się z lekkim bólem głowy. Szybko się zwinąłem i ruszyłem na szlak. Początkowo jechało się wspaniale. Dotarłem do kesza "Skałki Januszowice" OP038C. Dojście w pobliże skrzynki jest dosyć proste. Najgorsze są ostatnie metry w dół. I właśnie dlatego nie zdecydowałem się jej podjąć. Od czasu wypadku jestem bardziej ostrożny i czasem wolę odpuścić niż zbytnio ryzykować. W tym wypadku zejście byłoby proste, bo można by chwycić się drzewka w razie czego. Gorzej z powrotem. Dla pewności przydałaby się czyjaś ręka. Jeden zły ruch i lot kilka metrów w dół gwarantowany. Mimo wszystko polecam odwiedzić to miejsce, bo widoki ze szczytu skałki są niesamowite.
    Zaraz zaczął się podjazd. Niby niezbyt stromy, ale poczułem różnicę między drogami Podlasia, a Małopolski. Jak na mój gust, zdecydowanie za długo trzeba wjeżdżać pod górę. Najgorzej jak pokona się jakiś zakręt, patrzysz, a tu dalej trzeba mozolnie pokonywać kolejne metry.  W końcu dotarłem do kesza "Przybysławice" OP018D, obcykałem krzyż, by w domu odgadnąć hasło tego virtuala i... dalej pod górkę. Na szczęście w przyrodzie panuje równowaga bo i w końcu zjazd się trafił, którym dojechałem do zamku w Korzkwi. Niewielki, ale bardzo mi się spodobał. Właścicielowi udało się połączyć biznes (w tym przypadku hotel) z odbudową zamku. W tej chwili trochę dziwnie wygląda rekonstrukcja z pustaków w jednym miejscu, ale to się pewnie otynkuje i nikt się nie pozna. Po części niezajmowanej przez hotel można swobodnie chodzić, nikt tego specjalnie nie pilnuje. Szkoda tylko, że wejście na wieżę  było zamknięte. Zostało mi tylko, wzdłuż murów przejść się do skrzynki "Zamek w Korzkwi" OP3D17.


    W Korzkwi zajrzałem jeszcze do kościoła. Po skrzynkę "Kościół Korzkiew" OP038E i by obejrzeć ten zabytek. Z pierwszym poszło sprawnie, bo to virtual, ze zwiedzaniem niekoniecznie. Właśnie trwała msza i to jej początek. Nie chciałem czekać do końca i tylko obejrzałem świątynię od zewnątrz. Trochę zawiedziony ruszyłem w stronę doliny Prądnika i Ojcowskiego Parku Narodowego. Zaskoczyła mnie płaska, asfaltowa droga, którą można przejechać doliną. Zatrzymałem się przy żelaznym punkcie każdej wycieczki, czyli Bramie Krakowskiej.  Siedziałem na ławeczce i patrzyłem jak jedne grupy odchodzą, inne przychodzą, słuchałem przewodników, jedni opowiadający ciekawie, inni mniej. I cały czas czaiłem się na okazję na podjęcie kesza. W końcu zrezygnowałem, bo nie było szans na podjęcie bez spalenia. Podobna sytuacja powtórzyła się w pobliskiej kapliczce na wodzie.  Z kolei już przy skrzynce "Zamek w Ojcowie" OP80WZ jakoś udało mi się wstrzelić między wycieczki. Po wpisie poszedłem odwiedzić zamek. Ładne, niewielkie ruiny z ciekawym widokiem na dolinę. Pięknie prezentuje się brama główna przytulona do wapiennych skał. Najbardziej zainteresowała mnie studnia. Niesamowicie głęboka, a jak doczytałem na tabliczce, to tylko fragment, bo reszta została zasypana. Niesamowite, że ludzie bez nowoczesnego sprzętu potrafili wydrążyć tak głęboką dziurę w ziemi. 
    Niedaleko czekała mnie jeszcze jedna skrzynka, "Jaskińka" OP5B7A. Jadąc spojrzałem na GPS, który pokazywał zaledwie kilkanaście metrów. Zatrzymałem się rozejrzałem i zobaczyłem ścieżkę w górę do jaskini. Wdrapałem się na górę, gruntownie przeszukałem grotę i nic nie znalazłem. Mówi się trudno i jedzie dalej, ale po kilkunastu metrach pojawia się kolejna jaskinia na wysokości drogi. Bardziej pasuje do opisu i okazuje się, że to jednak tu. Dobrze, że nie mam brzucha bo ciężko byłoby się przecisnąć do kesza.


to nie były te groty
    Wyjechałem z lokalnej drogi, by dalej podążać wojewódzką 773. Na samym początku zatrzymałem się przy Grodzisku Ojców. Nie znałem dobrej drogi na szczyt, poszedłem więc z rowerem ścieżką pieszą. W połowie przypiąłem rower do barierki, bo wciąganie go było bardzo męczące. Na szczycie czekały mnie zabytki sakralne. Jednak tutejszej skrzynki nie mogłem podjąć, bo wokół kręcili się robotnicy remontujący kompleks. Nie dziwię się, że znalazły tu kiedyś schronienie siostry zakonne. Dostanie się na szczyt to nie takie proste. Jakbym był najeźdźcą to z pewnością poszukałbym jakiejś wioski na którą nie trzeba włazić po takim stromym stoku. Dziś na szczęście nikt Polski nie najeżdża, a na zboczu w spokoju pasą się owce.


    Zaraz zza zakrętu wyłoniła się Maczuga Herkulesa, a za nią zamek w Pieskowej Skale. Muszę z przykrością stwierdzić, że jest mniejsza niż sobie ją wyobrażałem. Pamiętam ją z podręczników geografii i tam na zdjęciach wyglądała jakby wręcz przytłaczała okolicę. Nie zmienia to faktu, że i tak jest jedną z ciekawszych skał jakie mijałem. Od strony zamku podejście do niej jest dość łatwe, ale ja poszedłem z drugiej strony i trzeba było uważać by nie pośliznąć się na żwirze. GPS z jakichś powodów strasznie tam wariował i nie miałem widoków na znalezienie kesza "Maczuga ;-D" OP10FF. Wpadła mi w oko jednak skała podobna do spoilera, podciągnąłem się i już miałem skrzynkę. Dobrze, że nie była zamaskowana, bo inaczej nie szukałbym jej dokładnie.
    Od maczugi podjechałem pod zamek, gdzie na dole zostawiłem rower. Moim zdaniem jest on najpiękniej położony ze wszystkich Orlich Gniazd. Ładnie wyrasta ze skał, nie za mały i nie za duży, taki w sam raz. Nawet to, że był częściowo zamknięty, bo trwają prace remontowe nie zepsuło mi pobytu. Udało się przynajmniej z góry rzucić okiem na ogrody, gdzie córka murgrabiego z serialu "Janosik" grała w ciuciubabkę. Zostało mi jeszcze znaleźć kesza "Pieskowa Skała 1" OP018E, ale początkowo jak zobaczyłem gdzie prowadzi GPS dałem sobie spokój. Schodząc jednak z zamku zobaczyłem ścieżkę przy murze, więc z ciekawości poszedłem nią zobaczyć dokąd prowadzi. Okazało się, że do samej skrzynki. Tylko na samym końcu trzeba się trochę przeciskać między skałami, a potem wychylić. Fajnie było wpisywać się z nogami dyndającymi się nad niewielkim urwiskiem.

zamek, skała i kesz (którego nie widać)
    Jadąc dalej drogą 773 wjechałem niedługo do wsi Sułoszowa. Raz z górki, raz pod górkę tak sobie jechałem i pewnym momencie odkryłem, że nigdzie nie minąłem tablicy z końcem miejscowości. Okazało się, że to jedna z dłuższych wsi w Polsce. Byłem pod prawdziwym wrażeniem, bo niecodziennie mija się wieś ciągnącą się prawie 10km.
    Przede mną Olkusz. Miasto które dotąd kojarzyłem jedynie z naczyniami emaliowanymi. Znalazłem tutaj cztery kesze z których zapamiętam szczególnie jeden, "Mural MHD" OP6A7D. Prawdziwa perełka, reklama Miejskiego Handlu Detalicznego, jeszcze z okresu PRL-u. Zachował się do dzisiaj, bo po prostu nikt jeszcze nie remontował kamienicy. Jest duża szansa, że niedługo oblepią go styropianem. Do teraz sobie pluję w brodę, że tak skupiłem się na keszu, iż nie zrobiłem żadnej fotki. Jednak tym, z czym teraz będzie mi się jeszcze kojarzył Olkusz to z pewnością stary cmentarz. Mały fragment wydzielony był dla prawosławnych. Na części katolickiej do dzisiaj zachowało się kilka wspaniałych nagrobków. Widać na nich upływ czasu, niektóre są nawet częściowo stłuczone, ale wciąż zachwycają. Tym bardziej, że nie zachowało się ich zbyt wiele. Uwagę zwracają też napisy po włosku, bo jak się okazuje pochowany jest tu Francesco Nullo, dowódca garibaldczyków z okresu powstania styczniowego.

jeden z nagrobków w Olkuszu
    W Olkuszu spędziłem trochę czasu, bo i oprócz skrzynek zatrzymałem się tu na obiad. Cóż jednak było robić, gdy droga wzywa. Za miastem szosa wspięła się na górkę, skąd był wspaniały widok na podświetlony przez słońce zamek w Rabsztynie. Kiedy byłem już w pobliżu ruin uznałem, że wszystkie zamki dobrze by było odwiedzać, gdy słońce jest już nisko. Pięknie się przebija przez otwory okienne, mury zaczynają lśnić tajemniczym blaskiem, a wydłużające się cienie zapowiadają pojawienie się nocnych duchów, które ma każdy szanujący się zamek. Nie mogło zabraknąć też kesza "MB03 Zamek Rabsztyn" OP2DA8, przez którego musiałem wręcz czołgać się w piasku, ale było warto.

Rabsztyn około 2 godziny przed zachodem słońca
    Póki jeszcze było widno trzeba było zacząć szukać noclegu. Lasy tam spore, ale prawie wszędzie wysoka trawa, która z rana oblepiona rosą potrafi uprzykrzyć życie. Na szczęście wypatrzyłem idealne miejsce na mchu i spało mi się wspaniale. Ramo wstałem jak nowo narodzony, by pełen nowych sił ruszyć w dalszą trasę. Po drodze najbardziej spodobały mi się kolejowe klimaty. Szczególnie stacja Jaroszowiec z szerokim torem. Ponoć linia hutnicza jest najdalej na zachód Europy wysuniętym torem z rozstawem 1520mm. Prawdę mówiąc by dostrzec różnicę, trzeba się dobrze przyglądać. Humor popsuł mi zamek w Bydlinie, a szczególnie brak kesza "Zamek w Bydlinie" OP0E70. Ruina jest z pewnością najskromniejsza z wszystkich Orlich Gniazd. Niewielki prostokąt wyznaczają resztki murów, zabezpieczone przed całkowitym zawaleniem betonem. Spędziłem tu sporo czasu walcząc z roślinnością i zaglądając we wszystkie możliwe dziury. Co mnie jednak najbardziej denerwowało, to ludzkie chamstwo. Wewnątrz wręcz śmierdzi. Można się domyślić czym. 
    W drodze ponure myśli szybko wywietrzały z głowy i już przy kolejnym zamku w Smoleniu, pełen optymizmu zacząłem zwiedzanie. Po małym remoncie dla turystów została udostępniona wieża. Nie mogło i mnie na niej zabraknąć. Roztaczają się z niej wspaniałe widoki na cztery strony świata. A i resztę zamku widać stąd wspaniale. Pozostało jeszcze odszukać kesza. Wspinaczka po niego nie była ekstremalnie trudna, ale nie była to też łatwizna i trzeba z rozwagą stawiać kroki. Kiedy byłem już pod właściwą skałą, zaglądam w jej szczeliny, a tutaj pustka. Nie pozostało nic innego niż się rozsiąść i podziwiać widoki, które stąd były równie piękne jak z wieży.

Smoleń z wieży
    Po tym niepowodzeniu myślałem, że zrekompensuję to sobie w Pilicy. Nim tam jednak dotarłem na jednym ze zjazdów rower bez żadnej mej pomocy rozpędził się do ponad 50km/h. Jak na taki pojazd to naprawdę ogromna szybkość, tym bardziej, że to żaden profesjonalny sprzęt i by pozostać w jednym kawału włożył w to sporo wysiłku, za co mu dziękuję. Już w Pilicy poszedłem szukać kesza, który jak się okazało w czasie mojego wyjazdu został zarchiwizowany. Schowany był na drzewie. Przypomniało mi się dzieciństwo, jak właziłem na drzewa, tylko tym razem jakoś dłużej się wdrapywałem. Na górze zaczynam poszukiwania i od razu dostaję dwa, może trzy użądlenia w kark. Nawet nie patrzyłem co mnie zaatakowało i w parę sekund byłem na dole. Już z ziemi przyjrzałem się rozzłoszczonym owadom i okazało się, że naruszyłem gniazdo pszczół. Nie pozostało nic innego niż obejrzeć pałac. Trochę się bałem chodzić po całym terenie, bo jednak formalnie to teren prywatny z tabliczką zakaz wstępu. Ale jak zauważyłem piliczanie chętnie korzystają z parku, więc przeszedłem się po terenie, nie bobrując zbyt mocno. Patrząc na niszczejący zabytek robi się naprawdę przykro. Jest to jeden z piękniejszych pałaców w których byłem. Wciąż w stanie, który pozwala go uratować, ale spory własnościowe sprawiają, że stoi bez większych inwestycji. Przed głównym wejściem jest wielka fontanna z ciekawymi, acz prostymi rzeźbami. Do środka wchodzi się po szerokich schodach, ale można też podjechać pod główne drzwi. Na szczycie frontu są jakieś figury z tarczami, pewnie herbami właścicieli. Front zdobiony różnymi płaskorzeźbami, najciekawsze są głowy nad każdym oknem. W ogóle miejsce jest tak ciekawe, że człowiek przystaje co krok odkrywając coś nowego.


    Jadąc z Pilicy nad głową zaczęły się gromadzić ciemne chmury. Początkowo nie wyglądało to najgorzej, ale w Podzamczu koło Ogrodzieńca rozpadało się na dobre. Na całe szczęście byłem już obok sanktuarium Matki Bożej Skałkowej. Na czas deszczu schowałem się pod łukiem i przeczekałem niemiłą pogodę. Po deszczu poszedłem przez mokre skałki, które są niesamowicie śliskie po kesza "Sanktuarium na skale" OP5AD1. Kesza nie znalazłem, ale po raz kolejny okazało się, że do skrzynki prowadzi przyjemna ścieżka, gdy wcześniej musiałem skakać jak kozica.
    Kto by się jednak przejmował brakiem skrzynki, gdy widać już ruiny zamku Ogrodzieniec. Naprawdę wielkie, rozciągające się na przestrzeni kilku hektarów. Na miejscu byłem tylko ja, może z dwie wycieczki i kilku innych turystów. Pogoda wystraszyła tłumy, dzięki czemu zwiedzanie było przyjemnością. Drobny minus to jak mi się wydaje zbyt duża ingerencja w ruiny. Gdzieniegdzie betonowe posadzki trochę psują efekt. Najciekawsza jest izba tortur. Niewielka i usytuowana z boku , jest prawdziwą perełką zamku. Najbardziej mrożącymi krew w żyłach eksponatami są te najprostsze, zabójczo skuteczne w swym działaniu. Kto nie chce wydawać kasy na odwiedzenie wnętrz, zawsze może obejść zamek z zewnątrz. Najciekawiej prezentuje się od strony kesza "EM-171 Zamek Ogrodzieniec" OP0493, którego zresztą nie było przez działalność dzieciaków z geobuster. 


    Od zamku Ogrodzieniec towarzyszyło mi zimno, czasami jakiś kapuśniak lekko mnie zmoczył. Jednym słowem jazda nie była przyjemnością. Na chwilę zatrzymałem się przy keszu "Mogiła Żołnierza Radzieckiego" OP06ED. Malutki krzyż i enigmatyczna tabliczka, to wszystko sprawiło, że to jedno z najbardziej niepozornych miejsc jakie odwiedziłem w czasie wszelkich wyjazdów.
    Niedaleko było już do kolejnego zamku Bąkowiec w pobliżu wsi Morsko. Na początku źle pojechałem, bo nie chciałem wjeżdżać na teren ośrodka wypoczynkowego. Jak się okazało zamek stoi na jego terenie, a gospodarze nie robią żadnych problemów z oglądaniem. Trochę szkoda, że nie można wejść do środka. Poza tym zamek nie prezentuje się szczególnie imponująco. Głównie przez drzewa i krzewy skutecznie maskujące mury. Miałem takie wrażenie, że ośrodek jako właściciel może się pochwalić w folderach tą atrakcją, tylko nie za bardzo ma pomysł co z nią zrobić. Na całe szczęście keszerzy zadbali i o niego i jest tam ukryty kesz "Zamek Bąkowiec" OP1B22. 
    W okolicach Morska miałem sobie szukać noclegu, ale pora była jeszcze wczesna, więc pojechałem dalej. Na chwilę nawet zaczęło nieśmiało słońce się przebijać. Niestety na krótko. We Włodowicach zatrzymałem się na chwilę przy ruinach pałacu z XVIIw. Oprócz kesza "Pałac we Włodowicach" OP2A7E ma on bogatą historię. Zatrzymywał się tutaj król Sobieski i August III Sas. Dzisiaj o dawnej świetności świadczą jedynie grożące zawaleniem mury. Nie wygląda na to by pałac dałoby się jeszcze uratować. 
    Chwilę postoju zapewnił mi jeszcze cmentarz z I wojny światowej. Pochowani są tu żołnierze  aż trzech armii: austriackiej, niemieckiej i rosyjskiej. Wejścia na teren strzeże kapliczka i ciekawa brama. W środku od razu rzucają się w oczy krzyże dość ciekawie zaprojektowane. W oryginale metalowe, ale jak miałem okazje się przekonać, część zastąpiono drewnianymi ze względu na złodziei. Wydobyłem jeszcze kesza "1914"OP1B1F i pojechałem dalej.
    Dotarłem do kolejnego zamku na szlaku Orlich Gniazd, czyli ruin w Mirowie. Było już dosyć późno, a na dodatek cały czas popadywało. Na szczycie wzniesienia doszedł do tego silny wiatr. Nie zdziwiłem się za bardzo, że byłem jedynym turystą. Przez pogodę zamek wydawał się ponury i nieprzystępny. Zresztą nieprzystępny jest w sensie dosłownym, bo ogrodzony płotem. Z jego okolic rozpościerają się ładne widoki na okolice, bez względu na pogodę. Najbardziej zastanawiała mnie tajemnicza konstrukcja, niczym latarnia morska, widoczna na północy. Okazało się, że to wieża telewizyjna. Pierwszy raz widziałem taką konstrukcję, bo takie stacje to zazwyczaj maszty. A wracając do zamku to plusem pogody, były pustki dzięki czemu bez problemu mogłem podjąć kesza  "Zamek w Mirowie" OP0453.


    Po rozejrzeniu się za noclegiem zdecydowałem się na jedno z gospodarstw agroturystycznych. Mili ludzie stwierdzili, że nie mam co rozbijać namiotu na jedna noc i dali do dyspozycji niewykończone  pomieszczenie. Co najważniejsze była tam stara, ale czysta kanapa. Miałem ogromne szczęście bo w nocy rozpadało się na dobre i lało aż do 9 rano.Popsuło mi to trochę plany, ale taki mamy klimat. Najpierw wróciłem do ruin zamku Mirów. Stąd ścieżką między skałami poszedłem do zamku Bobolice. Nie był to najmądrzejszy pomysł. Śliskie skałki, wąska ścieżka, a czasami rośliny rosły tak gęsto, że zaczepiałem o nie przez co spadło na mnie sporo wody. Po jej przejściu wyglądałem jakbym jechał w deszczu. Zamek w Bobolicach ładnie odremontowany, ciekawie się prezentuje z miejsca w którym ścieżka wychodzi z lasu. Na możliwość zwiedzania musiałbym czekać na pełną godzinę. Zresztą cena też odstrasza. Taniej jest zwiedzić Wawel niż ten zamek. Po obejrzeniu murów została mi jeszcze skrzynka "Mirów&Bobolice" OP02E6. Rzut oka na GPS i okazało się, że muszę wracać na górę do ścieżki którą jeszcze niedawno szedłem. Przeklinając swoje gapiostwo udało mi się odnaleźć kesza.
    Znów zjechałem do Mirowa. Tutaj już od poprzedniego dnia nie dawał mi spokój jeden dom. Zdobiony jak piernikowa chatka Baby Jagi nie mogłem dociec czy w ten sposób został zbudowany od podstaw, czy też oklejono tak jakiś starszy budynek.


    Z Mirowa w kierunku Żarek biegnie wręcz autostrada rowerowa. Asfaltowa droga z ruchem samochodowym dopuszczonym jedynie na podstawie specjalnych pozwoleń, zapewne dla kilku mieszkańców by mogli dojechać do domu czy na pola. Z głównej drogi znalazłem wjazd na pola, by odszukać niemiecki schron i kesz "Art_016 Bunkrowe Wzgórze Parchowatka" OP15A2. Nawet jak ktoś nie przepada za tego typu budowlami, to warto tu przyjść by obejrzeć rozległą panoramę okolic. Niesamowity jest widok szczególnie w kierunku Żarek. Mojej bytności towarzyszyły tam trochę zdziczałe koty. Jeden tak się zapędził w polowaniu, a potem jedzeniu ptaszka, że zupełnie nie przeszkadzało mu, że dał się podejść na kilkanaście metrów


    W Żarkach zawitałem najpierw do tamtejszego sanktuarium. Dla osób wierzących w cuda bije tam źródełko, którego woda ma leczyć. Wody miałem i tak na jakiś czas dosyć więc nawet nie spróbowałem jaki ma smak. Przy takich miejscach zawsze zastanawiają mnie ludzie z baniaczkami na wodę. Nabierają jej tyle, jakby w kranach nie mieli, oszczędności też z tego tytułu raczej nie ma, bo żeby przewieźć kilkanaście baniaczków trzeba przyjechać samochodem, spalając benzynę. Metr sześcienny wody to trzy złote z groszami (aż sprawdziłem w necie po ile tam mają), a żeby tyle nabrać potrzeba 200 baniek po 5 litrów, więc nie wiem gdzie logika? Rozważając zawiłości ekonomii podjąłem kesza "Sanktuarium Leśniów" OP70B1. 
    Na prawdziwą perełkę miasta zasługuje jednak cmentarz żydowski. Prowadzą do niego drogowskazy, więc raczej trudno go nie znaleźć. Z daleka prezentuje się wspaniale. Teren jakby półpustynny, a wśród mizernych traw i karłowatych sosenek wyrastają nagrobki. Z pewnością na jego piękno ma wpływ także lekko falisty teren. Niestety z bliska nie prezentuje się już najlepiej. Zatarte napisy to naturalna kolej rzeczy, ale już pobite nagrobki czy walające się śmieci robią przykre wrażenie. Iść w takie miejsce by pić wódkę? Nigdy tego nie zrozumiem. Po obejrzeniu kirkutu podjąłem kesza "Kirkut na Kierkowie" OP1B20 i opuściłem w sumie ładne miasteczko.
  

    W drodze do zamku w Olsztynie zatrzymałem się tylko w Przybynowie po kesza "ZB-05 Kościół w Przybynowie" OP817H. Ciekawe prezentuje się jedna ze ścian. Zbito z niej tynk odsłaniając stare cegły i dalej nic z tym się nie robi. Myślałem, że to może remont, ale brak rusztowań jakby temu zaprzeczał. 
    Z Przybysławic do Olsztyna droga niby cały czas asfaltowa, ale jak na złość większość pod górkę. Pierwsze kroki skierowałem od razu do zamku. Są tam aż cztery skrzynki, ale jakoś nie chciało mi się szukać i zdecydowałem się na jedną, a druga wpadła przez przypadek. Najpierw zdecydowałem się wejść na wieżę starościńską. Jest z niej piękny widok na cztery strony świata, jak i na resztę zamku. Wspaniale prezentują się stamtąd skały wapienne i pozostałe ruiny. Warto dorzucić dodatkowe 3zł. Trochę się bałem, że pani pilnująca wejścia uniemożliwi mi podjęcie kesza "Zamek Olsztyn - Wieża Starościńska" OP68FF, ale na szczęście jest on ukryty po przeciwnej stronie i tylko trzeba uważać by w drodze się nie zaczepić, szczególnie przy keszu, bo może nas czekać piękny, acz krótki lot.

z wieży Starościńskiej
     Pozostało mi jeszcze zwiedzenie reszty ruin. Przy okazji popatrzyłem jak wspinacze zdobywają jedną ze skał. Chodziłem po zamku korzystając chyba ze wszystkich możliwych ścieżek. W końcu trafiłem do niesamowitego pomieszczenia. Nawet nie wiem jak je nazwać, bo jej część stanowi naturalna ściana, a część mury zamku. Taka częściowo naturalna jaskinia. Trochę światła wpadało przez wejście i od góry. Za ciemno by dostrzec szczegóły, ale dość jasno by widzieć kontury. Skojarzyłem, że chyba jest tu kesz i po omacku, łapiąc się kamieni wszedłem trochę po ścianie po kesza "Legendy Zamku Olsztyn - Bedekkk" OP53B9. Nie żeby był to karkołomny wyczyn, bo podejść wystarczy zaledwie metr. Zamek w Olsztynie mimo, że bardzo zniszczony to chyba najbardziej podobał mi się w czasie wycieczki. Ma po prostu swój magiczny klimat i czuć tu prawdziwy powiew historii. Może wpływ na to ma, że nikt nie próbuje go chociaż częściowo odbudować, zabezpieczono go jedynie przed dalszym niszczeniem i zamontowano barierki w kilku naprawdę niebezpiecznych miejscach. 
    Po wizycie w zamku zajechałem jeszcze do kesza "Olsztyn - Kościół" OP68FD. Tutaj nie zabawiłem długo, bo środku odbywał się pogrzeb i swoim myszkowaniem nie chciałem zakłócać uroczystości. Skrzynkę podjąłem tylko dlatego, że jest kilka metrów od kościoła i w miejscu oczywistym. 
    Olsztyn to był ostatni przystanek na szlaku. Pojechałem w stronę Częstochowy. Początkowo trzeba walczyć o swoje miejsce na drodze krajowej, ale zaraz zaczyna się szeroka droga rowerowa, która jest wybawieniem, bo krajówka jest wąska, a jeździ tam sporo tirów. Dlatego jak mało która zasługuje na kesza i go ma w postaci "[afka_18] Ścieżka pieszo rowerowa" OP6A4A.
    W Częstochowie miałem zaplanowanych kilka keszy, ale z racji późnej pory, wrodzonego lenia a i tego, że do niektórych nie dało się podejść bez spalenia miejscówki większość odpuściłem. Udało się podjąć tylko dwie.  "Michalina" OP7C35, bo była na totalnym odludziu i "[afka_1] Ratusz" OP4165, bo dosłownie na niej usiadłem.
    Na nocleg skorzystałem z pola namiotowego obok Jasnej Góry. W regulaminie jest tam o zorganizowanych pielgrzymach, ale pomyślałem, że pojedynczego wędrowca nikt nie wygoni. Obudziłem się prawie razem ze słońcem, bo pociąg do Białegostoku miałem o 6:30. Szybko się zwinąłem i pomknąłem w stronę dworca. W domu znalazłem się już bez żadnych przygód. Teraz można chwilę odpocząć i knuć gdzie by tu jeszcze ruszyć.

1 komentarz:

  1. Uwielbiam geocaching za prowadzenie mnie do miejsc, do których z przewodnikiem nie zawsze mogłabym dotrzeć. Zamki są sławne, bunkry mniej.

    OdpowiedzUsuń