czwartek, 28 sierpnia 2014

Dwa i pół dnia w górach

    Urlop minął nawet nie wiadomo kiedy, czas więc nadrobić zaległe wpisy. W tym roku wymyśliłem sobie przejażdżkę z Przemyśla do Zakopanego. Niestety nie dotarłem do celu, a wyjazd skończył się dość szybko. A było tak.
    Parę minut po piątej rano wyruszyłem w kierunku dworca. Zapakowałem się z rowerem w pociąg i już po prawie trzynastu godzinach byłem w Przemyślu. Zaiste, piękny wynik jak na miasta dzielące trochę ponad 400 km. Wcześniej zarezerwowałem nocleg w schronisku młodzieżowym  "Matecznik", który polecam. Czysto, schludnie i tanio. Trochę się odświeżyłem i pojechałem "w miasto" głównie by coś zjeść i pokręcić się trochę po starówce wieczorową porą. Pogoda dopisywała, wieczór był ciepły, a i ludzi naprawdę niewiele. Bez wyraźnego celu snułem się wąskimi uliczkami, odkrywając piękno tutejszego Starego Miasta. No, może nie całkiem bez celu bo przy okazji podjąłem skrzynki w najbliższej okolicy w liczbie trzech sztuk. Największe wrażenie zrobiła na mnie "O. Karmelici - Przemyśl" OP7AC3. W życiu widziałem różne hasła na murach, ale głoszących miłość Boga jeszcze nie. Przy okazji przypomniałem sobie, że w tej części Polski, sprawne hamulce w rowerze to podstawa.
    Po dobrze przespanej nocy czas było ruszać na szlak. Jeszcze w domu zastanawiałem się nad wyborem tras i zdecydowałem się na wersję najłatwiejszą, czyli żadnych leśnych ścieżek, tylko asfaltówki, ewentualnie drogi pociągnięte na mapie ciągłą kreską. Z Przemyśla wyjechałem wojewódzką 885, ale jeszcze w mieście, a w zasadzie na jego końcu skręciłem w drogę lokalną, która prowadzi przez Fredropol do Kalwarii Pacławskiej. Pogórze Przemyskie początkowo nie sprawiało mi trudności. Łagodne podjazdy i zjazdy i niewysokie góry na horyzoncie. 


    W tej sielskiej atmosferze zajechałem do Fredropola. Warto zajrzeć tu do cerkwi i do ruin zamku. Co prawda świątynia była zamknięta, ale i tak zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Głównie swym nietypowym kształtem. To znaczy typowym, dla tych ziem, ale jakże egzotycznym dla mieszkańca Podlasia. Po pierwsze zupełnie inny kształt, a po drugie inny sposób łączenia belek. Pobliski zamek niestety nie jest tak dostępny do zwiedzania jak cerkiew. Ruiny stoją na prywatnym, ogrodzonym terenie. Udało się znaleźć kilka miejsc między świerkami skąd można go podziwiać. Za to tuż przy płocie stoi piękna, wiekowa kapliczka. Na końcu Fredropolu czekała na mnie mała niespodzianka. Początkowo myślałem, że to jakiś maszt telekomunikacyjny, ale potem wyłoniły się baraki, ciężarówki i już wiedziałem, że to odwiert. Już w domu doczytałem, że mają zamiar wwiercić się na głębokość 6 km. by sprawdzić jak tutaj z gazem i ropą. 


    Na chwilę zatrzymałem się w Kłokowicach przy tamtejszej cerkwi. Schowana trochę na uboczu, chyba niezbyt często odwiedzana jest przez turystów. Chyba najprostsza w formie ze wszystkich jakie odwiedziłem.
    Wspomniałem wcześniej, że Pogórze Przemyskie było łatwe do jazdy rowerem, jednak i one potrafi pokazać pazurki. Przy keszu "Droga pod patronatem" OP0D38 jest dość stromy podjazd, który zaczyna się dużo wcześniej i kończy dużo później. Akurat kapliczka ze skrzynką wypada tak gdzieś w jego połowie. Pierwszy raz od paru lat przestawiłem przerzutki na najlżejsze obroty. Oprócz postoju przy keszu zatrzymałem się jeszcze z dwa razy i tym sposobem wyjechałem na szczyt. Okazało się, że zjazd to też nie taka prosta sprawa. Droga do Huwnik robi zakręty ponad 90 stopni i nie można sobie spokojnie zjechać tylko często trzeba używać hamulców. W Huwnikach nie pojechałem na Kalwarię Pacławską, a zdecydowałem się pokręcić przez Makowę na Arłamów. Na początku Makowej stał znak informujący o objeździe. Już się kiedyś na taki nabrałem i przejechałem bez potrzeby kilka kilometrów. Tam gdzie samochód nie przejedzie, pieszy czy rowerzysta zazwyczaj sobie poradzi. I tak sobie jechałem wąską, dziurawą leśną drogą, samochody mijały mnie w jedną to w drugą stronę i bez przeszkód dotarłem do Arłamowa. Po co stał ten znak, na mam pojęcia. Jadąc przez leśne ostępy zrozumiałem dlaczego powstał tu ośrodek rządowy. Partyjni dygnitarze mogli tu sobie szaleć z dala od wszelkich oczu. Poza tym, naprawdę jest tu ładnie. Przy okazji można odpocząć poszukując kesza "Arłamów" OP0D3A.


    Zaraz za Arłamowem skręciłem w drogę z zakazem wjazdu "NIE DOTYCZY ALP". Przez pierwsze kilometry jedzie się asfaltem. Coś mi się jednak ciężko kręciło. W końcu spostrzegłem, że w tylnym kole brakuje powietrza. Dopompowałem i słyszę jak przez wentyl ucieka. Cóż, stary wentyl nie wytrzymał obciążenia.  Na wymianie dętki zeszło z pół godziny i już bez niespodzianek mogłem jechać dalej. Co prawda asfalt niedługo przeszedł w szuter, ale z tych najwyższego gatunku, więc już bez przeszkód dotarłem do Jureczkowej.


    Cóż jest do oglądania w tamtych rejonach? Głównie lasy, strumienie i czasem cerkiew. Nie inaczej było w Jureczkowej. Przeprowadziłem rower przez most pieszy nad strumieniem i kawałkiem pod górkę dostałem się do cerkwi. Wyróżnia się tym, że zamiast cebulastych kopuł jest zwieńczona ostrymi wieżyczkami. Wygląda przez to bardziej jak kościół. 
    Zaledwie kilka kilometrów dalej jest już inna cerkiew w Liskowatem. Jak doczytałem, jest to jedna z trzech zachowanych w Polsce w stylu bojkowskim. Tym bardziej zdziwiło mnie w jakim jest stanie. Brama - dzwonnica obtłuczona jest z tynku, a raczej sam odpadł przez lata. Świątynia z daleka prezentuje się wspaniale. Lekko zakryta przez drzewa, z wyraźnym podziałem na trzy części, trochę mroczna przez prawie czarne bale. Z bliska widać jak owe bale powoli zjadają korniki, drewno butwieje i przestają być zachowane kąty proste. Cerkiew zaczyna powoli, acz nieubłaganie pochylać się ku ziemi. Mam nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych lat przewidziany jest jej remont. Nawet nie wyobrażam sobie, by takie cudo mogło zniknąć.


    Jechałem dalej 890 i z racji upałów chciałem się ochłodzić w strumieniu, który przyjemnie szumiał po prawej. Co z tego skoro zejście do niego prawie pionowe i do tego przez jakieś krzaki i pokrzywy. W końcu przy wjeździe na jakąś posesję przepust był zrobiony a'la schodki i mogłem swobodnie zejść do wody. Co to była za ulga, chwilę pomoczyć nogi i trochę się schlapać.
    W Krościenku miałem zamiar coś zjeść, ale jedna knajpa zamknięta, a do drugiej było włamanie i policja robiła swoja pracę. Z mapy wydawało się, że wieś jest o wiele większa. Warto tu się jednak zatrzymać na chwilę. Wpada tutaj Stebnik do Strwiąża, który można podziwiać z mostu. Zaraz za mostem kolejna cerkiew, tym razem wyremontowana i świetnie utrzymana.    
    W Brzegach Dolnych zatrzymałem się na chwilę przy cerkwi. Tym razem dość prosta w architekturze, ale warta chwili uwagi. By do niej dojechać przy zjeździe z krajówki przecina się tory. Główki szyn zerdzewiałe, znak że dawno nic tędy nie jeździło. To wręcz niesamowite, że w ten wybitnie turystyczny region ciężko dostać się pociągiem. Najbliżej da się dojechać do Przemyśla i Rzeszowa. Dalej w te wakacje jeżdżą tylko busy, ale to jednak nie to samo, co nawet poczciwa elektryczka.
    Kawałek za Brzegami zaczynają się już Ustrzyki Dolne. Jak śpiewa KSU "to stolica Bieszczad jest". I trudno z tym się nie zgodzić. Niewielkie miasteczko, ale jak na tutejsze warunki wręcz metropolia. Korzystając z tego zaopatrzyłem się w supermarkecie spożywczym, wybrałem trochę więcej gotówki z bankomatu i skorzystałem z jednej z restauracji. Potem ruszyłem na zwiedzanie miasteczka, głównie szlakiem skrzynek. I żadnej nie znalazłem. Przy cerkwi jest dom przed którym siedział gospodarz i leniwie popijając piwko miał świetny widok na ewentualne podejmowanie kesza. Przy pomniku w parku ludzi sporo, a wypatrzona wcześniej na mapie ścieżka do cmentarza żydowskiego, biegła przez prywatne podwórko. Nie mogłem znaleźć innej, po której dałoby się pójść z rowerem.Trochę szkoda, że się nie udało, ale w myśl filozofii: to nie skrzynka jest najważniejsza, ale miejsce, wyjechałem zadowolony. Został tylko mały niedosyt związany z kirkutem. 
    Czas już było powoli rozbijać się z noclegiem. Jeszcze tylko krótka wizyta w sanktuarium MB Bieszczadzkiej w Jasieniu, który teraz jest dzielnicą Ustrzyk. Z całej historii ikony najciekawsza wydaje mi się ta niedawna, jak pod okiem milicji i SB przemycano ją z Przemyśla. Samo sanktuarium zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie swoją prostotą i skromnością.
    Na początku Hoszowa jest znak drogowy kierujący w las na pole biwakowe. Nie wiedziałem czego się spodziewać, ale zostałem mile zaskoczony. Skoszona trawa, stoły i ławki, kosze na śmieci i nawet sławojka. Trochę mnie zmartwił brak wody, ale wypatrzyłem ścieżkę w las i poszedłem sprawdzić dokąd prowadzi. Okazało się, że może po 100m. płynie niewielki potok, ale by się umyć w zupełności wystarczający. 
    W takich miejscach nie śpię nigdy "jak zabity" i parę razy w nocy się przebudzę by sprawdzić otoczenie. Noc była ciepła i bardzo jasna, tylko ciemna ściana lasu była lekko niepokojąca, co też się w nim kryje. Rankiem pełen nowych sił dość szybko się zwinąłem i ruszyłem w dalszą podróż. Po cóż kolejny raz na krótko zboczyłem z asfaltu? Oczywiście okazją była kolejna cerkiew. Na chwile opuściłem Hoszów, by znaleźć się we wsi Jałowe. Akurat tutejsza świątynia przechodzi remont. Z zewnątrz obijana jest nowym gontem. Jestem pod ogromnym wrażeniem cierpliwości tych, którzy tym się zajmują. Każdą małą deseczkę trzeba przybić niewielkim gwoździkiem. Równie ciekawy jak sama cerkiew, jest dojazd do niej. W pewnym momencie droga schodzi do strumienia i trzeba jechać po betonowych płytach ułożonych na dnie. Dla pieszych, ale przy okazji i rowerzystów jest wąski mostek. Ciekawe rozwiązanie, tylko zastanawiam się jak się sprawdza przy większych deszczach.


    Długo nie jechałem, a już kolejna cerkiew. Tym razem w Hoszowie.  Takie jak tutaj najbardziej mi się podobały. Dachy, daszki spadające licznymi skosami. Wygląda jak poskładana z wielu elementów. Niestety, jak większość zamknięta.
    Przy cerkwi w Rabem zatrzymałem się na dłużej. Głównie przez poszukiwanie kesza "Cerkiew w Rabem" OP826U. Tutaj podcień jest dość szeroki i nawet ogrodzony, a przy drzwiach stoją ławeczki. Aż żal było nie skorzystać z takiej okazji i przysiadłem na chwilę by odpocząć.
    Kolejna cerkiew w Żłobku zaskakuje formą. Wygląda bardziej jak drewniana kaplica katolicka. wszystko staje się jasne po informacji kto ją zbudował, a w zasadzie wyłożył pieniądze. Świątynia została ufundowana przez austriackie władze.
    W Żłobku cerkiew przypomina kaplicę, a w Czarnej kościół. Te porównania wynikają z wielkości. Tutaj też mamy wpływ latynizacji. Prosty dwuspadowy dach i coś co widziałem po raz pierwszy w obrządku wschodnim, czyli kolumny przy wejściu. Po sacrum czas i na profanum czyli odwiedziny w tutejszym centrum handlowym. Trzeba korzystać, bo tu nie ma co kilka kilometrów wsi ze sklepem spożywczo - przemysłowym. W Czarnej spotkało mnie też niewielkie rozczarowanie, ale z własnej winy. Przed wyjazdem wiedziałem, że to ośrodek wydobycia ropy, a nigdy nie widziałem jak to się robi. I zapomniałem sprawdzić gdzie podjechać by to zobaczyć. Jedynie przez przypadek zauważyłem dawne miejsce odwiertu..
    Zatrzymałem się tuż przed Lutowiskami na parkingu gdzie jednocześnie jest punkt widokowy. Naprawdę warto, bo jest piękny widok na wieś leżącą poniżej. I oczywiście te góry wokół.


 Do wsi szybki zjazd, jak to na tutejszych pochyłościach i już byłem przy kolejnej cerkwi. Tym razem nie zachował się oryginalny budynek, ale jakaś dobra dusza zrobiła dość dużą makietę. Obok są pozostałości cmentarza z kilkoma nagrobkami. Jest i tam grób dziecka, pewnie sprzed wieku. I to jedno zdjęcie na nagrobku kilkuletniego szkraba, potrafi wzruszyć bardziej niż jakiekolwiek słowa. Przy okazji w tamtym miejscu spędziłem trochę czasu przez hamulce. Spodziewałem się ich szybkiego zużywania, ale nie tak, że to co mi by starczyło na kilka miesięcy w Białymstoku, nie wytrzymało dwóch dni na wcale nie najwyższych górach? To musiała być jakaś klątwa, pewnie jakiegoś chińskiego boga.

  
 I tak sobie powoli jechałem mając "opadający na drogę" Otryt z prawej. W Smolniku odbiłem na chwilę do cerkwi. Krótki podjazd, ale strasznie niewygodny przez betonowe płyty, przez co wolałem chwilę prowadzić rower. Mój wysiłek został nagrodzony jedną z piękniejszych cerkwi na szlaku. Otoczona drzewami o ciekawym wyglądzie z mocno zaakcentowanymi trzema częściami. Wyremontowana, ale na tyle dawno, że obicie gontowe nabrało szlachetnej patyny. I co ciekawe była otwarta. By przejść przez niewielkie drzwi trzeba się pochylić. W środku widać, że kiedyś była to cerkiew. Dziś klimat jest równie ciekawy. Przez małe okna wpada niewiele światła, a półmrok potęguje ciemne malowanie. Równie ciekawie jest na cmentarzu. Niektóre płaskorzeźby na nagrobkach wprowadziły mnie w niemałe zdziwienie. I tak byłem tym wszystkim zaaferowany, że zupełnie zapomniałem o tutejszym keszu. Przypomniałem sobie o nim jak już jechałem znów asfaltem, ale nie chciało mi się po niego wracać.


    Niedaleko za Smolnikiem można odbić na kilkaset metrów w bok i już jesteśmy nad Sanem. Duża to rzeka, ale jak to tutejsze, da się nią przejść  w najgłębszym miejscu mocząc kolana. oczywiście w czasie pięknej pogody, bo nie wiem jak to wygląda przy intensywnych opadach. Nad rzekę zawitałem z powodu kesza "Wiszący Most" OP03CB, a chyba bardziej dla tego co jest w jego tytule. Chciałem na własne oczy zobaczyć to cudo inżynierii. I powiem, że się nie zawiodłem. Głównie z powodu jego nierealności. Wielka konstrukcja wiodąca... no właśnie, niby do bazy harcerskiej, ale po to budowano taki most? I to jeszcze z czymś w rodzaju budki obserwacyjnej na szczycie pylonu. Podejrzana sprawa. Przy okazji jak to miałem w zwyczaju, kiedy zejście do wody było łagodne, zmyłem trochę z siebie kurz drogi i ruszyłem dalej.


    Dalsza droga w stronę Ustrzyk Górnych, mimo, że jechałem wojewódzką to totalna dzicz. Minąłem tylko kilka domów w Pszczelinach, by jechać głównie wśród wzgórz porośniętych lasem. Z boku szumiał czasem Wołostay, przeskakując pod mostem, to na prawą to na lewą stronę drogi. Spodziewałem się większego ruchu, ale aut było niewiele i bez przeszkód dotarłem do Ustrzyk, gdzie spędziłem noc. Sama wieś nie ma zbyt wiele do zaoferowania, to bardziej miejsce wyjścia na szlaki. No ale są restauracje, sklep, z czego skorzystałem i po uzupełnieniu zapasów, rozbiciu namiotu poszedłem po miejscowe kesze. Przy jednym zbytnio zaufałem GPS, który prowadził trochę za bardzo w las i się nie udało. Drugi "Kolejka leśna" OP7263 sprawił małe problemy z dojściem. Ale kłopoty z rodzaju tych, które miło się wspomina. Po prostu widziałem rzekę zza płotów ośrodków wypoczynkowych, ale nie chciało mi się przez nie skakać. Za jedną z restauracji jest dogodne zejście na brzeg, ale trzeba kawałek przejść rzeką. Czasami szedłem suchymi kamieniami na brzegu, a czasem się nie dało i musiałem zdejmować buty. Początkowo to było nawet fajne. Ale jak się przejdzie dłużej po kamieniach na dnie przestaje to być miłe. Mimo, że oszlifowane na gładko to jednak mniejsze potrafią wymęczyć podeszwę. W końcu dotarłem do mostu kolejki wąskotorowej i po małej wspinaczce wydobyłem skrzynkę. 


    Wracając do namiotu, zza Kiczery zaczęły wyłaniać się ciemne chmury, a niebo przecinały błyskawice. Całe szczęście burza przeszła bokiem i tylko trochę popadało, także nocka minęła spokojnie.
    I nastał poranek dzień trzeci. Ja wyjeżdżałem z campingu, pierwsi turyści wyjeżdżali na szlak, a SG miała chyba zmianę bo zjeżdżali i wyjeżdżali ze strażnicy. Mimo, że większość drogi wypadała pod górkę to jednak widok na Połoninę Caryńską sprawiał, że jechało się jakby lżej. Aż do pierwszych serpentyn na Przełęcz Wyżniańską. Bieg zredukowałem na maksa i wesoło kręcąc wspiąłem się na szczyt. Oczywiście po drodze co pewien czas robiłem przystanek, stojąc minutę lub dwie, łyk wody i dalej pod górę. Trudy wynagrodził zjazd. Kolejny raz trochę się spiąłem bo na rowerze prędkość rzędu 50/60km/h to dla mnie za dużo. Na szczęście bez problemów zjechałem do Brzegów Górnych. Tutaj z jednej strony mamy Połoniną Caryńską z drugiej Wetlińską. A mnie najbardziej interesował kesz "Cmentarz w Berehach" OP2AF0. Nekropolia jest jakieś sto metrów od wejścia na szlak. Długo się nie zastanawiając wziąłem ze sobą rower, tylko osoby sprzedające wejściówki dziwnie się na mnie patrzyły. Ale przecież nie będę ich kupował skoro moim celem był tylko cmentarz. A warto tu zajrzeć. Mimo, że większość nagrobków przerobiono na tłuczeń pod budowę obwodnicy bieszczadzkiej, to nieliczne nagrobki które się zachowały wciąż pięknie się prezentują. Miejscowy kamieniarz tak jak potrafił wykuł litery i krzyże, które upamiętniają okolicznych mieszkańców wsi, której już nie ma.


    Za Brzegami zaczyna się kolejny podjazd i znów serpentyny z których jest piękny widok na Caryńską. W końcu stanąłem na szczycie przełęczy Wyżnej. Jest tu prosty w formie pomnik dla Jerzego Harasymowicza z którego poezji wzięła się nazwa "kraina łagodności". I drugi równie prosty, ale tym otoczeniu dający wiele do myślenia, dla ofiar gór i dla tych co nieśli im pomoc.


   Zjechałem do Wetliny i zatrzymałem się na chwilę przy torach kolejki wąskotorowej po kesza "Beskidnik" OP83E1. Mimo, że jak mogłem się przekonać Wetlina jest miejscowością mocno obleganą przez turystów, to jednak pociągi tu nie docierają.
    W Wetlinie myślałem, że uda się jeszcze zaliczyć kesza  "Wetliński Wodospad" OP83E0. Niestety znów zamiast mocno wczytać się w opis polegałem głównie na kordach GPS, przez co poległem. Mimo to cieszę się, że zajrzałem w to miejsce. Ponoć to najwyższy wodospad w Bieszczadach. Może nie spada nim wiele wody, ale i tak robi wrażenie. Ze skarpy zszedłem i pod wodospad, potem ściezką z boku wszedłem na jego górę, by obejrzeć go z każdej strony. Warto tu się na chwilę zatrzymać, bo to tylko kilkanaście metrów od drogi.


    Zaraz za Wetliną z asfaltowej drogi w dół wiedzie żwirówka, która prowadzi nad Wetlinkę. Jak na tutejsze rzeki, ta jest dosyć szeroka. Szeroki, kamienisty brzeg idealnie nadaje się na chwilę lenistwa w czasie wędrówki. Ale ja przybyłem tu po kesza "Nad rzeką Wetlinką" OP6F3C. I znów porażka, tym razem przez słabą jakość zdjęć spoilera z mego urządzenia. Siedząc już w domu i mu się przyglądając, stwierdziłem że byłem tuż obok. Samo dojście nie jest proste. Nie chciało mi się zdejmować sandałów, i prosto przez wodę poszedłem w rejon skrzynki. Moje poświęcenie na niewiele się zdało, ale na szczęście obuwie szybko wyschło. 


    I znów droga powiodła mnie przez góry porośnięte lasem. Nie sposób jednak tu się nudzić. Każda góra jest inna. Co raz natykałem się na małe strumyki spływające z góry. Nawet woda w rowach przydrożnych żwawo sobie płynęła. Tam wszystko żyje i nie ma miejsca bezruch. Podziwiając mijane krajobrazy dotarłem do kesza "Dołżyca wąskotorowa" OP0B35. Kolejny przystanek na linii bieszczadzkiej wąskotorówki. Tutaj ciuchcia już dociera o czym świadczą chociażby lekko odrdzewione główki torów. Tym razem ze skrzynką poszło w miarę szybko.
    W Cisnej na początku zatrzymałem się w "Barze na Zamościu". Chciałem tylko podjąć kesza o nazwie jak knajpa, ale wypatrzyłem kwas chlebowy. Lubie ten napój, ale rzadko udaje mi się znaleźć naprawdę smaczny. Zazwyczaj przesypane cukrem są dla mnie zbyt słodkie. Tutejszy to było jednak niebo w gębie. Świetnie smakował i wspaniale odświeżał. Jeszcze na chwilę zajrzałem do kesza "Atamania" OP0DED.. Tuż obok jest małe centrum kulinarne z legendarną "Siekierezadą" na czele. Nie czułem się na siłach by tym razem zmierzyć się z legendą, więc została tylko skrzynka. A ta też jest ciekawa, a szczególnie dojście do niej. Trzeba przejść przez most wąskotorówki nad Solinką. Tuż obok jest stacja kolejki. Kesz taki sobie, ale miejsce naprawdę ładne. 
    W centrum tej niewielkiej, ale tętniącej od turystów wsi skręcałem w lewo by dalej jechać droga 897. Mocniej docisnąłem pedał i gdzieś mi uciekł. Ledwo mi się przed samochodem udało uciec. Już na chodniku sprawdziłem co się stało. Początkowo wydawało mi się, że pedał wykręcił się jakimś cudem. Prawda okazała się gorsza. Korba się "zmęczyła" i mogłem ją wyginać ręką jak stopioną świecę. Po krótkim wywiadzie w sklepie z artykułami przemysłowymi dowiedziałem się, że najbliższy sklep rowerowy jest w Lesku. Niedaleko bo tylko około 30km. Usiadłem w jednej z knajp, zamówiłem kawę i pomyślałem co mam robić. Wyjścia dwa dość proste. Jeden to poświęcić jeden dzień wycieczki na wyjazd PKS-em do Leska zakup części i powrót. Drugi to zadzwonić po pomoc, spakowanie roweru w bagażnik i powrót do Białegostoku. Patrzyłem na rower i coraz bardziej pogrążałem się w czarnych myślach. Po prostu wtedy strasznie mi się odechciało gdziekolwiek jeździć. Patrzyłem i zastanawiałem się co też jeszcze się zepsuje. Wymiana dętki za mną (ale to drobnostka, która przytrafia się wszędzie), potem hamulce co już typowe nie jest. I na końcu korba o czym w ogóle wcześniej nie słyszałem. Wyciągnąłem telefon z sakwy i zadzwoniłem po pomoc. Transport miałem mieć dopiero następnego dnia. Nie zostało mi nic innego niż rozbić się na campingu w Cisnej, a potem ruszyć na obchód osady. W jednej knajpie zjadłem obiad, w drugiej piwo wypiłem. Poszedłem po kesza "Pomnik w Cisnej" OP7273 upamiętniający obronę wsi przed UPA. W jednym ze straganów wypatrzyłem książkę "KSU Rejestracja buntu", która kupiłem. I tak bez większego celu przełaziłem sobie do wieczora.


    Następnego dnia spakowałem się i poszedłem na przystanek w stronę Leska, gdzie postanowiłem poczekać na ojca. Cóż mi zostało, odkręciłem koła i rower w ten sposób wszedł do auta. Humor miałem iście wisielczy, ale przynajmniej tato był zadowolony, bo po wielu latach mógł znów na chwilę odwiedzić Bieszczady.
    Od powrotu minęło już ładnych parę dni i dopiero rower powoli zaczyna nadawać się do jazdy. .Wcześniej brak było czasu na siedzenie w piwnicy i remont. A jak wziąłem się do napraw to zaczęło wszystko wychodzić. Nawet mostek kierownicy jakimś cudem wykrzywiłem.. Zabawy ze wszystkim na kilka roboczogodzin. Mam przynajmniej jakieś doświadczenie. To co nadaje się na niziny w górach może się nie sprawdzić. Jeżeli jakaś ważna część to najtańsza chińszczyzna, przed takim wyjazdem koniecznie trzeba wymienić ją na lepszą. Jest jakiś minimalny luz, który już od roku ci nie przeszkadza? W górach dość szybko da ci się we znaki. Krótkimi słowy na taki wyjazd rower musi być przygotowany na tip top. 
    Jak już mi przeszedł żal zbyt krótkiej wyprawy, uznałem że warto wrócić w góry. Jeżeli wybiera się drogi asfaltowe to raczej nie jest zbyt ciężko. Podjazdy są owszem długie i męczące, ale przecież to nie wyścig kolarski i można zatrzymać się na chwile i odpocząć. Tym bardziej, że jazda aż do Cisnej sprawiała mi po prostu radość. Może za rok? Oczywiście jak będzie można normalnie dojechać pociągiem, bo ze względu na remonty, następny rok nie zapowiada się ciekawie.

1 komentarz:

  1. lavinka, jak to czytasz podeślij mi jeszcze raz link do albumu z tymi mostami nad Sanem. Ręka mi się omsknęła i przez przypadek zamiast otworzyć to skasowałem cały komentarz.

    OdpowiedzUsuń