niedziela, 22 marca 2015

Jesień na Lubelszczyźnie

    Chyba każdy keszer zwrócił uwagę na Lubelszczyznę. Od pewnego czasu powstaje tam sporo skrzynek zakładanych przez Witolda Klizę i spółkę. Powszechne jest narzekanie na jakość skrzynek, ale dla mnie ma to trzeciorzędne znaczenie. Ważne, że dzięki nim odkryłem piękny kawałek Polski do którego wrócę jeszcze nieraz. Oto parę wspomnień z wyjazdu sprzed pół roku.
    Wybrałem się tam pod koniec września. Pogodę miałem wspaniałą, chociaż nocki były już chłodne. Wyjazd był po taniości, obiady podgrzewałem na kuchence turystycznej, a spałem na świeżym powietrzu. Niestety finanse nie pozwalają na wszelkie wygody.
    Pierwsza skrzynka na trasie to "Lotnisko Krzewica - GeoHotel" OP83ZN. Zjechałem z krajowej 19-stki by polnymi drogami dotrzeć na tereny dawnego lotniska. Akurat zaczynało świtać, a w lekkiej porannej mgle widziałem sporo saren pasących się na polach. Budynki po lotnisku to dziś jedynie ruiny na skraju lasu. Lotnisko zawsze było trawiaste, więc dziś rośnie na nim kukurydza. Miejsce niby niepozorne, ale z ciekawym klimatem, warte odwiedzenia.


    Jak przy innych większych wyjazdach nie będę opisywał kesza po keszu, a jedynie te które utkwiły mi w pamięci. W ten sposób przeskoczę od razu do Radzynia Podlaskiego. Do tej pory miasto kojarzyłem jedynie jako nazwę na mapie. Jakie było moje zaskoczenie, że istnieje tam piękny pałac. Na dziedziniec wchodzi się bramą, gdzie schowano kesza "RADZYŃ PODLASKI – pałac" OP807E. Co prawda wnętrza nie są przeznaczone do zwiedzania, ale to co na zewnątrz jest wspaniałe. Szczególne wrażenie robią liczne rzeźby. Oprócz postaci ludzkich częstym motywem są też zwierzęta. Pałac ładnie komponuje się z pobliskimi stawami, mimo że teren od tej strony jest jakby trochę zapomniany.


     Kock kojarzy się głównie z ostatnią bitwą polskiej wojny obronnej we wrześniu 1939r. Najbardziej przejmującym śladem po tym wydarzeniu jest cmentarz. Spodziewałem się, że jest większy, ale tak miałem okazję zatrzymać się chwilę przy większości nagrobków. Zastanawiałem się kim byli ci żołnierze, kogo zostawili w domu, jakie mieli marzenia, plany? Z bardziej przyziemnych rzeczy jest kesz "Cmentarz wojenny w Kocku" OP80J5.


    Nie spodziewałem się, że na Lubelszczyźnie jest tyle śladów po rodach magnackich. W Lubartowie można obejrzeć pałac Lubomirskich. Gdyby nie kesz  "Pałac Lubomirskich" OP80CR poprzestałbym jedynie na obejrzeniu budynku. A tak przeszedłem się jeszcze po parku. Początkowo wydaje się zwyczajny, jeden z wielu, ale w jednym z jego końców jest staw, który wygląda szczególnie malowniczo. I nawet nieznalezienie kesza nie popsuło mi przyjemności ze spaceru parkowymi alejkami.


    W końcu zawitałem do Lublina. Zacząłem od kesza "Kalina" OP1220. Jak widzieliście blokowisko w jednym mieście to tak jakbyście zobaczyli wszystkie. Skrzynka w miejscu tak nie wyróżniającym się niczym, że aż pamiętam ją do dziś. 
    Początkowo szukałem skrzynek przy miejscach ciekawych, ale jednak leżących z dala od tradycyjnych szlaków turystycznych. Z nich wszystkich szczególnie na plus wyróżnia się kesz "Czwartek"  OP5E61. Jest to nazwa wzgórza na którym stoi kościół. Najpierw idzie się starą, wąska uliczką, by potem wspiąć się stromymi schodami. Najciekawszy jest jednak widok z góry. Dobrze widać stąd zamek lubelski i starówkę. Widok psuje skrzyżowanie bazarku z zajezdnią PKS, ale można na to przymrużyć oko.


    Ciekawe jest to, że w pamięci tkwią kesze pokazujące nic. Jeden taki za mną, a już drugi się wychyla "NA Górki Czechowskie (pierwsza)" OP0EE9. Autor ma z takimi miejscami zapewne jakiś związek emocjonalny, ale ja widzę jedynie zdziczałe pola i trochę nowej zabudowy jednorodzinnej. Tak, ta skrzynka na zawsze utkwi w mej głowie. 
    We wrześniu dni są coraz krótsze, więc nic dziwnego, że mimo dość wczesnej godziny ostatnie kesze tego dnia przyszło mi szukać po ciemku. Ale i ciemność jest czasem sprzymierzeńcem keszera. Przy skrzynce "Mostek" OP23FF jest zakaz wejścia na tytułowy obiekt. Rzeczywiście stan może i mógłby być lepszy, ale chodziłem po gorszych ruinach. Korzystając z ciemności wemknąłem się na górę i pochylony by nie widać mnie było zza barierek odszukałem skrzynkę. 
    Dzień drugi przywitał mnie mocno zamglony. Do tego próbował padać deszcz, ale ostatecznie się nie zdecydował i poprzestał na paru kroplach. Poranek postanowiłem poświęcić na zwiedzanie starówki. Jeszcze poprzedniego wieczora znalazłem dobre miejsce parkingowe, ale trochę oddalone od celu, ale od czego są rowery miejskie.Chodziłem sobie starymi uliczkami, za przewodnika mając kesze. Najbardziej zdziwiło mnie zaniedbanie tutejszego Starego Miasta. Wąskie, brukowane uliczki, stare kamieniczki czy bramy miejskie mogą być perełką turystyczną. Niestety miejsce jest niedoinwestowane. Głównie przez brudne i obtłuczone fasady kamienic okolica trochę traci na uroku. Przynajmniej w dzień, bo jak potem spacerowałem wieczorem, to gdy mniej widać, wszystko wydaje się piękniejsze. Na dobre kesze nie ma co liczyć, może poza "Pomnik Józefa Czechowicza" OP82BU. Autor sprytnie wykorzystał sam pomnik do ukrycia skrzynki.


    Opuściłem na jakiś czas  najstarszą część Lublina i pojechałem na Majdanek. Chyba wszyscy wiedzą, ze mieścił się tu niemiecki obóz koncentracyjny, który pochłonął 78tyś. ofiar. Niedawno oglądałem program, gdzie dowiedziałem się, że po wkroczeniu Armii Czerwonej teren zajęło NKWD i stworzyło obóz filtracyjny. Pierwsze co zobaczymy to ogromny pomnik poświęcony ofiarom obozu. Z bliska aż przytłaczają tony betonu. Szedłem przez obóz i jak zwykle naszły mnie myśli, jak niektórzy ludzie mogli tak nisko upaść, by wymyślić fabrykę śmierci. Na koniec zawitałem do krematorium. I mimo, że od tragicznego czasu minęło już tyle lat, to wewnątrz źle się czułem. Niezbyt często mi się to zdarza, ale ucieszyłem się gdy wyszedłem z powrotem na zewnątrz.


    Opuściłem teren obozu, ale jeszcze chwilę posiedziałem w aucie by ochłonąć po tej wizycie. Pokręciłem się potem chwilę po obrzeżach Lublina, by wieczorem wrócić do centrum. Trzeba przyznać, że jak wcześniej pisałem wydaje się po zmroku ładniejsze, ale chodzenie niektórymi uliczkami po ciemku jakoś nie wydało mi się bezpieczne. Przy okazji warto wspomnieć o serii keszy Lubelski Street Art. Lubię jak sztuka wychodzi na ulicę. A szczególne upodobanie mam do murali. Zazwyczaj upiększają okolicę zdominowaną przez szary beton, albo trochę zasłaniają nieremontowaną od lat elewację. Oczywiście jeżeli malujący ma odpowiednie zdolności, bo w Białymstoku jest jeden taki... brr aż mnie ciarki mnie przeszły na temat szkaradztwa (zainteresowanych odsyłam na Zielone Wzgórza i kibicowski mural z ul. Zielonogórskiej).
    Nastał poranek dzień trzeci. Do Białegostoku postanowiłem wracać przez Kazimierz Dolny. Coś tam po drodze znalazłem, ale kesze raczej bez historii. No nie tak zupełnie. Przecież jest Nałęczów. Uzdrowisko, więc pierwsze skojarzenie to tłumy emerytów. Miałem jednak ogromne szczęście i na miejsce dotarłem w niedzielny poranek, gdy kuracjusze chyba odsypiali sobotnie balety. Oczywiście park zdrojowy zachwycił mnie swym pięknem, dom Żeromskiego mimo, że akurat nieczynny też oczarował. Jest jednak kesz "bacza & Yuriko 3 - Kościółek w Nałęczowie" OP5B85, który każe zatrzymać się na dłużej. Dzięki niemu wysłuchałem mszy, bo akurat nie chciało mi się chodzić nigdzie indziej. Gdy ludzie się rozeszli zacząłem poszukiwania, a że kordy są takie sobie miałem możliwość zapoznania się dość dokładnie z budynkiem kościoła. Nie ma co żałować, bo jest naprawdę urokliwy, ale okazuje się, że kesz i tak jest w miejscu dość pospolitym.


    W Kazimierzu raczej nie ma skrzynki, która jakoś utkwiła mi w pamięci. Był za to ogromny tłok. Pierwsza rzecz to gdzie zaparkować auto nie płacąc przy okazji jak za nocleg w hotelu. Autko z tych mniejszych więc i miejsce jakimś cudem się znalazło. Potem spacer ulicami miasteczka. Początkowo, jako osobę aspołeczną trochę przerażały mnie tłumy turystów, ale w tym miejscu jest coś takiego, że po pewnym czasie przestajesz ich dostrzegać. Na jeden metr kwadratowy przypada taka ilość architektonicznych perełek, że ludzie w tle stają się nieistotnym szumem. Poza tym, Wisła to piękna rzeka i da się znaleźć spokojne miejsce, by z góry popatrzeć na jej wody i okolice. Nie wiem jak to się stało, ale w Kazimierzu spędziłem kilka godzin i to wcale nie z powodu trudności w poszukiwaniu skrzynek. Kilka razy ciągnęło mnie na tamtejszy rynek i jakoś nie mogłem pożegnać się z miastem. Do tej beczki miodu dodam łyżkę dziegciu. A to z powodu rajdu jaki się akurat odbywał. Zawodnicy w normalnym ruchu mieli przejechać z jednego OS-u na drugi zgodnie z przepisami, ale jakbym parę razy nie łapał pobocza to niektórzy skończyli by wyścig na czołówce ze mną, albo jakimś innym kierowcą. Już nigdy nie uwierzę, że kierowca sportowy poza wyścigiem to normalny człowiek.


    Został powrót do Białegostoku, a kilometrów przede mną że ho ho. Co prawda keszy niewiele, ale w odtwarzaczu leciała płyta z trójkowym topem wszechczasów, więc najchętniej zatrzymałbym się gdzieś w płn. rejonach Estonii. A tymczasem jest kesz "Kolej do Hajnówki i jeszcze dalej...." OP09DE. Co jest w niej ciekawego? Dla większości pewnie nic. Ale ja uwielbiam rower, pociąg i samochód jako środek transportu. Właśnie w tej kolejności. Połączenie dwóch elementów wywołuje wręcz banana na mej twarzy. Mogłem więc wejść na wiadukt kolejowy, spojrzeć w oba kierunki podziwiając szyny ginące gdzieś za linią horyzontu i do tego odszukać skrzynkę. Niby mała rzecz a cieszy ogromne. 
    Ciemno wszędzie , głucho wszędzie a ja wróciłem do domu. Wiem już, że na Lubelszczyznę wrócę jeszcze nie raz. Tutejsze niepozorne kesze prowadzą czasem w naprawdę piękne miejsca. W części z nich diabeł mówi dobranoc. I to jest właśnie piękne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz