niedziela, 22 maja 2016

Tam gdzie nieczęsto zaglądam

    Kolejna przejażdżka, gdzie zrobiłem trochę więcej kilometrów i o której warto wspomnieć. Nieczęsto zaglądam na południe od Białegostoku, chyba przez brak lasów, ale może warto to zmienić. Może niewiele tu zabytków i widoków na których można oko zawiesić, ale zawsze zostaje przyjemność jazdy.
    Wyruszyłem o dziewiątej przez Stanisławowo. Łąki się zielenią, krowy się pasą a słońce świeci. Nic tylko jechać. Zawsze intrygował mnie fragment, gdzie pół drogi jest asfaltowa, a pół szutrowa. Już o niej kiedyś wspominałem i jej wiecznych znakach przeznaczenia do remontu. Przynajmniej tyle, że ruch niewielki i rzadko trzeba zjeżdżać na wyboisty szuter.
    Po kilku dobrych kilometrach odbiłem na zachód. Zaraz zaczyna się wieś Nowosady. Na jej początku, na wysokiej skarpie stoi kamienny krzyż z nie do końca czytelną prośbą o wybawienie od różnych nieszczęść, tuż obok wznosi się wysoki drewniany, a uzupełnia to głaz z tabliczką poświęconą Andrzejowi Boboli. Wszystko to tonie w cieniu drzew, a szczególnie wspaniałych lip. Niby miejsce jakich wiele, ale tutaj naprawdę warto przytrzymać się na chwilę. Przy okazji w necie natrafiłem na informację o lasku koło wsi w którym straszy. Może to ten fragment, który odwiedziłem? Tylko nie wiem kto i po co miałby nas straszyć, ale pewnie są miłośnicy którzy pewnie zgłębili by temat.


    Przejeżdżając przez wsie warto zwrócić uwagę na stare domy. Dużo ich nie zostało. A takich z snycerskimi zdobieniami jeszcze mniej. Trochę na wschód jest nawet niewielki szlak, Kraina Otwartych Okiennic, gdzie budynków ze zdobieniami i w pastelowych kolorach zachowało się trochę więcej niż jeden na całą wieś.


    Po drodze spotkałem jeszcze zająca, co cieszy bo jakoś ostatnio trochę więcej ich widuje, a przecież ostatnimi laty nie miały się najlepiej. I tak bez większych rewelacji dotoczyłem się do Zabłudowa. Głównym celem w mieście było założenie dwóch keszy. Jeden w miejscu dworu który już niestety nie istnieje. Śladem po nim jest park i staw na miejscowej rzeczce. Skrzynka ma raczej przypominać historię, niż pokazywać zapierające dech w piersiach miejsce. Za ciekawostkę można uznać ogromną liczbę ptaków w parku. Niektóre drzewa są wręcz oblepione gniazdami, a pierzaste robią niesamowity hałas. Jak twierdzą niektórzy jest to nawet oddzielny gatunek tzw. kawka zabłudowska.


    Ciekawszym miejscem wydaje się cmentarz św. Rocha. Pochówków zaprzestano tu w 1905r. a ocalałych nagrobków jest niewiele. Otoczony jest murem z 1850r., a nad całością góruje kaplica z tego samego roku. Mur i kaplicę ufundował  Kazimierz Ostaszewski, jak twierdzi tablica "Major od huzarów Wojsk Rosyjskich i Kawaler".


    W Zabłudowie jest jeszcze kilka miejsc zasługujących na kesze. Pozostałe dwa cmentarze, kościół klasycystyczny, tuż obok cerkiew. Miejscowi pewnie wskazali by pewnie jeszcze jakieś lokalne ciekawostki, jak np. miejsce rzekomego cudu z lat 60 XXw., gdzie ZOMO użyło do rozpędzania tłumu broni palnej. Ja tymczasem spocząłem tylko na chwilę przy lodziarni, działającej od lat na rynku. Niestety receptura się zmieniła i już nie smakują tak wspaniale jak kiedyś.
    Z Zabłudowa pojechałem dokładnie na wschód. Znów mizerne lasy, sporo pól i początek strefy nadgranicznej. Po drodze warto zatrzymać się kawałek za Folwarkami Tylwickimi w uroczysku Piatienka, prawosławnym miejscu kultu i cmentarzu. Jakieś dwa kilometry dalej wieś Topolany z niewielką drewnianą cerkwią z 2 połowy XVIIIw. Jednak i przyroda zafundowała mi mały spektakl. W niecce w polu zebrało się trochę wody. Wystarczająco jednak by na chwilę przysiadły tam łabędzie.


    W końcu dotarłem do celu podróży, czyli Hieronimowa. Tutaj swój pałac zbudował Kazimierz Dziekoński, generał wojsk polskich w Powstaniu Listopadowym. Majątek istniał do czasu II wojny światowej, a po niej rozparcelowano go, z tym że większość majątku przejął PGR. Mimo to do dziś we wsi jest co obejrzeć.  Na początku ładny staw z widokiem na park. Ten trochę zdziczały, ale ktoś się nim opiekuje i trawa jest wykoszona. Wśród drzew stoją malownicze ruiny pałacu. Trochę w głębi oficyna. Dawnej kompozycji nie psuje nawet niewielki blok z okresu PRL.


    Na rozstaju dróg ciekawa kapliczka. Smukła, murowana, zwieńczona niewielkim krzyżem. Taka forma nieczęsto spotykana jest na podlaskiej wsi. Z tyłu kapliczki mogiła Dominika Mroczkowskiego, żołnierza poległego w 1920r. Jakoś jak tu ostatnio byłem przegapiłem ten szczegół.


    Oczywiście nie obyło się bez keszy. Znalazłem obydwa, czyli "Stawy w Hieronimowie" OP84RM i "Ruiny w Hieronimowie" OP84XN i ruszyłem w stronę domu. Kawałek jechałem poznanym już szlakiem. Na chwilę tylko odbiłem w stronę Potoki. Nie byłem nigdy w tej wsi, a chciałem się przekonać co można tam zobaczyć. Nic jednak nie przyciągnęło wzroku i wróciłem na znane ścieżki. W Topolanach nastąpił kryzys. Jakby ktoś odciął mi nagle prąd. Dojadłem to co pozostało mi z poprzednich popasów i potoczyłem się w stronę Białegostoku. Chociaż dalej jakoś ciężko mi się kręciło. W Folwarkach Tylwickich pomyślałem by skrócić drogę i jechać przez Dobrzyniówkę i Rafałówkę. To był dobry pomysł, bo jak ostatnio tamtędy jechałem spory fragment to był bruk i piaszczyste pobocze. W międzyczasie wylano asfalt i jedzie się jak po stole. Jeszcze tylko krótki fragment krajową 19-stką, białostockimi ścieżkami rowerowymi i zasłużony odpoczynek przy kawie.

czwartek, 12 maja 2016

Połączone keszowanie autem i rowerem

    Zakupiłem bagażnik rowerowy do samochodu i postanowiłem wypróbować na jakimś dłuższym dystansie. Okolice Cegłowa i Mińska Mazowieckiego wydały mi się idealne, bo jest tam sporo keszy w odległościach akurat na rower.
    Nim jednak wsiadłem na rower kilka keszy po drodze zdobyłem z samochodu.  Pierwszy i najtrudniejszy to "Zalew "Karczunek" Kałuszyn" OP7C84. Naprawdę trzeba mieć szczęście, albo sprawność Indianina by wypatrzyć miejsce schowania. Dużo ciekawiej niż nad zalewem jest w centrum Kałuszyna, gdzie na postumencie stoi rzeźba złotego ułana a obok jest skrzynka o tej samej nazwie "ZŁOTY UŁAN" OP85JR. Kiedyś, coś słyszałem o tym, ale nie wyobrażałem sobie, że ułan aż tak bije blaskiem złota. Po słońcu to chyba drugi najjaśniejszy obiekt jaki można zobaczyć w dzień. A polecam zajrzeć tam jeszcze w nocy. Ja nie planowałem, ale tak wyszło że przejeżdżałem obok już po zmierzchu i podświetlony wygląda jeszcze dostojniej.


     Z kilku skrzynek "samochodowych" zainteresowała mnie szczególnie "Kościół mariawicki w Piasecznie" OP8C75. Nie tyle skrzynka i sam kościół, choć lubię drewniane budowle, ale mariawici. W Podlaskim są chyba zupełnie nieobecni, a przynajmniej ja nic o nich nie słyszałem. Z kolei w czasie wycieczki miałem okazję zobaczyć, aż dwie świątynie, wspomnianą w Piasecznie i w Cegłowie. Poznając bliżej ich historię da się zauważyć pewien schemat. Oddzielenie się od głównego nurtu kościoła, gdy w tym nie dzieje się najlepiej, a po jakimś czasie podziały we własnym gronie.
    Zostawiając mariawitów czas już do Cegłowa. Tutaj przy stacji kolejowej zostawiłem auto i resztę dnia spędziłem na rowerze. Zacząłem od keszy cegłowskich. Przez zieloną łąkę, wzdłuż torów dojechałem do skrzynki "Krzyż przy torach" OP8CLC. Jedno z licznych miejsc gdzie niemieccy okupanci zabili cywilów w odwecie za działalność partyzancką, a także ukrywanie Żydów. Miłośnicy kolei będą zachwyceni pobliską linią. Spory tu ruch. Przez kilkanaście minut przejechały tu dwie osobówki, a gdy byłem już trochę dalej wypatrzyłem też towarówkę, co na święto 3 Maja trochę mnie zaskoczyło. 


    Szybko poszło z keszem przy kościele katolickim, trochę wolniej z tym przy mariawickim. Między nimi jest lekko zaniedbana kamienica. Swą architekturą wyróżnia się z pewnością z całej zabudowy Cegłowa, oczywiście na plus. Niezwykle interesująca jest płaskorzeźba na jednej ze ścian. Pelikan (pewnie samica) karmiąca młode to raczej niespotykany detal zdobiący budynki.


    W dużo gorszym stanie jest młyn o którym opowiada kesz  "Młyn motorowy w Cegłowie" OP874L. Stoi tylko dlatego, że zbudowano go z solidnej cegły. Kusi wręcz by znaleźć jakąś dziurę przez którą można by wemknąć się do środka, tym bardziej, że ponoć zachowało się oryginalne wyposażenie. Niestety stoi na prywatnej posesji obok domu i ta opcja odpada. Zresztą może dzięki temu w ogóle jest co jeszcze oglądać.


    Z Cegłowa wjechałem w okoliczne lasy rozciągające się od miasteczka na południe i na zachód. Tutejsze kesze są ładnie pogrupowane w trzy zbiory: leśne parkingi, leśna ścieżka rowerowa i ścieżka przyrodniczo leśna. Trzeba przyznać, że jazda od kesza do kesza to czysta przyjemność. Leśne szutrówki są dobrze utrzymane, twarde i płaskie. Raz tylko zboczyłem z głównych dróg i postanowiłem skrócić sobie drogę przez przecinkę. To nie był dobry pomysł, bo okazało się że z czasem więcej trzeba rower prowadzić przez powalone pnie, niż na nim jechać.


    Początek maja, więc przyroda wciąż budzi się do życia. Niepokoiły mnie tylko ciemne chmury i grzmoty od czasu do czasu. Deszcz próbował mnie złapać, ale na jakiś przelotnych opadach się skończyło.
    Po kontemplacji przyrody przyszedł czas na chwilowy powrót do cywilizacji. Okazją ku temu był kesz "Pałac księżnej Anny Mazowieckiej w Mieni" OP864J. Niestety obejrzany tylko zza bramy, bo na jego terenie jest teraz DPS. Ale nawet to co widać warte jest zatrzymania się. Niewielka perła architektury zagubiona na Mazowszu.
    Kawałek dalej na chwilę zjechałem nad Mienię po kesza "Rzeka Mienia" OP8B6B. Niewielka to rzeka, ale bardzo malownicza, przynajmniej w tym miejscu. Chyba była meliorowana, ale uschnięte drzewa i niekoszone łąki dają jej trochę dzikości.


    Kesze we wsi Wiciejów będę wspominał w większości jako lokalne ciekawostki. O części pewnie nawet z czasem zapomnę. No bo jak pamiętać budynek kuźni, który wyglądał jak większa szopa i ma się zaraz rozlecieć. Wyjątkiem był cmentarz ewangelicki i kesz "Cmentarz Ewangelicki Wiciejów" OP5618. Zapomniany całkowicie robi przygnębiające wrażenie. Latem gdy wszystko buja pewnie trudno nawet wejść na jego teren. Nie ma tu za wiele do oglądania. Zarys nekropolii to zapewne podwyższenie terenu na którym znalazłem jeden nagrobek. Gdzieś indziej zachowała się rama okalająca grób, trochę gruzu i to wszystko. Gdzie reszta chciałoby się zapytać. Pewnie w podmurówkach okolicznych domów czy budynków gospodarczych. Tak na marginesie bardzo się zdziwiłem, że po drodze mijałem sporo ludzi pracujących w polu, a to przecież święto nie dość że państwowe to i kościelne. Dużo czasu spędziłem na wsi w młodości, ale poza niezbędnymi pracami przy inwentarzu, w niedzielę i święta się nie pracowało. Cóż więc dla takich ludzi podkraść trochę "kamieni" z cmentarza.


    Podjeżdżając do kesza "23 Baza Lotnictwa Taktycznego" OP86PB pomyślałem sobie "uważaj Psikiszku, w dzisiejszych czasach pod tak ważną jednostką jeszcze cię wezmą za terrorystę". Okazało się, że nawet nie widziałem płotu, a skrzynka okazała się leśnym klasykiem. Już większe problemy miałem z dotarciem do kesza "Krzyż odnowy" OP8DGW. Na satelicie wyglądało to dosyć prosto. Trzymać kierunek południowy i polnymi ścieżkami skrócę sobie sporo drogi. Początkowo to się sprawdzało, ale z czasem droga całkiem zniknęła, pojawiły się ogrodzenia na łąkach i z rowerem nie było jak przejść, nie mówiąc już o jeździe. Całe szczęście odległości nie takie duże i do wspomnianego kesza dojechałem regularnymi drogami.
    Odwiedziny w Mińsku Mazowieckim zacząłem od wizyty na tutejszym kirkucie. Zaskoczył mnie pozytywnie. Mimo braku ogrodzenia jest tu w miarę czysto nie licząc odrobiny szkła z brzegu. Nad macewami góruje pomnik dla ofiar holocaustu postawiony tu w latach 60 XXw. Na płytach nagrobnych wciąż można przeczytać kto pod nimi leży. Oczywiście jak się zna hebrajski lub jidysz. Poza wydobyciem skrzynki spędziłem tu trochę czasu, bo nie jest to miejsce gdzie można wpaść i zaraz uciekać. 


    Jako, że Mińsk Mazowiecki kojarzy się głównie z lotnictwem nie mogło zabraknąć akcentu lotniczego. Przy pomniku poświęconym Pułkowi Lotnictwa Myśliwskiego Warszawa jest kesz [Pomnik #2] Pomnik 1 PLM "Warszawa" OP8D1C. Wizualnie ładny pomnik upamiętnia lotników, którzy chrzest bojowy przeszli w okolicach Warki w 1944r. Pułk rozformowano w 2000r. na jego miejsce powołując 1 Eskadrę Lotniczą, by potem włączyć ją w 23 Bazę Lotnictwa Taktycznego. Dziś piloci z tej bazy latają na MiG-ach 29. 
    Kesz "Dzieje Żydów mińskich #1 RAMPA KOLEJOWA" OP8CZ3 poza historią jaka się za nim kryje, nie zapowiadał niczego szczególnego. Rampa, niknące za horyzontem tory i opustoszałe tereny przemysłowe. Smutek, melancholia i nuda. Jak w polskim kinie. A wystarczy wjechać w jedną z uliczek obok by natknąć się na wspaniały, drewniany dom. Piętrowy, zdobiony wyrobami snycerskimi, jest chyba przykładem stylu świdermajer, ale tego pewny nie jestem. Z pewnością takie domy to najlepsza ozdoba podwarszawskich miejscowości.


    Z okolic dworca będę miał  ambiwalentne wspomnienia. Z jednej strony przy keszu "[Pomnik #1] Krzyż ku czci Żołnierzy A K Obwodu "Mewa" OP8CSU oprócz skrzynki natknąłem się na regularną toaletę. Z drugiej strony wspaniała wieża ciśnień i sporych rozmiarów kesz "WIEŻA CIŚNIEŃ" OP7CF4. Coś jest w tych budynkach, że nawet gdy nie są specjalnie zdobione, natychmiast przyciągają uwagę.


    W Mińsku Mazowieckim nie brakuje z pewnością jednego, pomników. Lepsze lub gorsze z keszami w postaci magnetycznych mikrusów. Ale poza pomnikami było jeszcze trochę ciekawych obiektów. Chociażby kościół św. Antoniego. Współczesny budynek od strony skrzynki "Parafia św. Antoniego w Mińsku Mazowieckim" OP8D65 wygląda jak wielki bunkier, choć mi skojarzyło się z sarkofagiem elektrowni w Czarnobylu. Wracając do pomników to jeden przykuł moją uwagę. Upamiętnienie Jana Himilsbacha w popularnej dziś formie "przysiadalnej". Można spocząć obok na krześle, ale nie długo bo te niezbyt wygodne. Zresztą pan Jan jakiś taki nieswój. Autorowi nie udało się uchwycić charakteru postaci. Zresztą ciekaw jestem co by sam zainteresowany powiedział o tym dziele.


    Z Mińskiem Mazowieckim pożegnałem się keszem "Kapliczka na rozdrożu dróg" OP8D6Y.  Pewnie nawet bym się specjalnie nie zainteresował prostym krzyżem na postumencie, gdyby nie modlitwa. Fundatorzy proszą o odsunięcie od narodu pijaństwa i rozpusty. Kapliczka z 1912r. więc jak widać lata mijają a problemy pozostają.


    Droga do kesza "Pójdę boso" OP80ZZ okazała się prostsza niż myślałem. Niby na mapie nie ma dojazdu, ale w rzeczywistości jest niezła dróżka polna. Tylko trochę się ubrudziłem bo łąki lekko podmokłe. Na dodatek zostawiłem rower kilkanaście metrów dalej, nie wiadomo skąd wyskoczył bezpański pies i nim się zorientowałem oznaczył mi pojazd.
    Wracałem już na wschód w stronę Cegłowa. Zahaczyłem o kesza "Schron by HKT" OP866C. Muszę przyznać że niezbyt imponujący, ale jak każdy tego typu obiekt odwiedzony z ciekawością. W środku panuje ogromna wilgoć, a co najgorsze jest okopcony przez co wysmarowałem sobie łapy sadzą.
    Sporo obiecywałem sobie po keszu "23 baza lotnicza w Mińsku Mazowieckim" OP84N8. Po cichu liczyłem na jakiś wojskowy samolot. Tymczasem na lotnisku spokój i cisza. Chociaż nie do końca. Od jego strony dobiegał mnie ciągły szum. Początkowo myślałem, że coś się dzieje i zaraz zobaczę pilotów w akcji. Szybko jednak zorientowałem się, że zaraz na północ przebiega autostrada i to stamtąd ten szum. Moje rozczarowanie się pogłębiło. 
    Zaczynało się powoli ściemniać, a ja wciąż kilka kilometrów od Cegłowa. Trochę niepokoiła mnie droga krajowa przez którą musiałem kawałek jechać. Na szczęście w sporej części z boków są chodniki, które nieraz przybierały formę fajnych alejek. Ostatniego kesza "Pomnik ku czci żołnierzy Gwardii Ludowej" OP8CLT podjąłem już kilkanaście minut przed całkowitą ciemnością, a jak gdzieś padł strzał myśliwego szybko się z nim rozprawiłem by wrócić na drogę, bo w krzakach jeszcze by mnie za zwierzę wzięli. 


    Nocą dojechałem do Cegłowa, rower na dach i zmęczony, ale i zadowolony pojechałem w stronę Białegostoku. Bagażnik rowerowy to był dobry pomysł. Bardzo ułatwia logistykę. Szczególnie dostanie się w rejony gdzie nie dociera pociąg, albo przejazd z Białegostoku i z powrotem zabierze cały dzień. Czas który się oszczędza można poświęcić na przyjemniejsze rzeczy, jak keszowanie.

czwartek, 5 maja 2016

Skrzynki których nie ma i pałac w Kozłówce

    Ilekroć jeździłem na Lubelszczyznę zawsze mijałem gdzieś tablicę kierunkową zachęcającą do odwiedzin pałacu w Kozłówce. Ostatnim razem obiecałem sobie, że w końcu odwiedzę to miejsce. A że miałem trochę wolnego, znów zajrzałem do Lublina, po drodze zahaczając o Lubartów.
    Zwiedzanie połączone z keszowaniem zacząłem jeszcze w Huszlewie, wsi położonej z dala od szlaków. Pierwsza skrzynka i porażka. Zły prognostyk na resztę wyjazdu, który się niestety sprawdził. Sporo skrzynek nie udało mi się znaleźć, a na część po prostu zabrakło czasu, bo jednak człek jak już dotrze w ciekawe miejsce to chciałby coś więcej zobaczyć niż plastikowe pudełko.
    Sporo czasu spędziłem w Lubartowie. Ładne miasteczko z ciekawą historią i jest tam trochę keszy. Zacząłem od skrzynki "Lubartowsie "Kariery" OP8CBY. Na pierwszy rzut oka miejsce niczym się nie wyróżnia. Tory, przystanek kolejowy i powojenny wiadukt samochodowy. Wystarczy jednak przeczytać opis, by poczuć się jak w miejscu niezwykle ważnym nie tylko dla historii Lubartowa, ale i Polski. Przynajmniej takie jest wrażenie. Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem zgromadzenia informacji o tak niepozornym miejscu i umiejętności ich sprzedania. Czapki z głów przed autorem.
    Czym byłby wyjazd bez odrobiny adrenaliny? Tę zapewnił mi kesz "Żelaźniak" OP8C3R na moście kolejowym. Zejście na filar, dosyć proste, a i sam kesz przy odrobinie uwagi nie stwarza zbyt dużego ryzyka. Mimo to stojąc metr od krawędzi i mając parę metrów w dól do rzeki, starałem się dobrze trzymać żelaznej konstrukcji. Niestety po wpisie odkładając skrzynkę nie zauważyłem że ceownik na której leżała nie łączy się z poprzeczną płytą i przez tą szczeliną spadł do wody. Nie wiem czy inni keszerzy też tak czasem mają, ale to już mój drugi zniszczony kesz. Niespecjalnie, ale nie umniejsza to poczucia wstydu.


    Centrum Lubartowa zachowało małomiasteczkowy charakter. Przetrwało tu trochę starych kamienic, nad którymi góruje kościół. Zaś najbardziej reprezentacyjnym miejscem jest pałac Sanguszków.  Piękna, barokowa rezydencja szczególnie malowniczo wygląda od strony parku. Po krótkim spacerze jego alejkami dochodzi się do sporego stawu, w którym okoliczni wędkarze próbują szczęścia. Po prawej stronie jeszcze niedawno można było obejrzeć ruiny oranżerii. Teraz trwa jej odbudowa i jeżeli będzie się prezentować jak na zdjęciach archiwalnych, stanie się ciekawym dopełnieniem pałacu i parku.
    W Lubartowie warto też wyskoczyć na dworzec PKP. Jest tu nieduży, ładny budynek stacji z końca XIXw. którego nie psuje nawet przybudówka rodem z PRL. Mimo to, moim zdaniem, ciekawsza jest pobliska wieża ciśnień. Szczególnie kręcone, żelazne schody, które na zewnątrz budynku prowadzą aż na ostatnią kondygnację. Nie przypominam sobie bym widział kiedyś coś podobnego. 


    Z mniejszym lub większym szczęściem pokręciłem się jeszcze w Lubartowie za keszami i pojechałem do Lublina. Jeżeli chodzi o skrzynki ten okazał się dla mnie wyjątkowo niełaskawy. Wpadło może kilka sztuk, ale odwiedziłem miejsca w których jeszcze nie byłem. Zacząłem od "Cmentarz Żydowski- Izba Pamięci" OP4994. To miejsce co prawda kiedyś już odwiedziłem, ale słabo szło mi skakanie przez jakiekolwiek przeszkody. Teraz już zdrowy, przesadziłem niewysoką bramę i znalazłem się na kirkucie. Pierwsze wrażenie to "jakiż on jest zarośnięty". Latem to pewnie wyprawa w dżunglę. Brak tu macew, podobnie jak w wielu przypadkach, użytych przez Niemców jako budulec najczęściej dróg. Nie ma też kesza. Jest za to wydzielona niewielka część, otoczona dodatkowym murem, gdzie są współczesne nagrobki i pomniki pamięci pomordowanych Żydów.


    Z paru skrzynek warto wspomnieć o keszu "Koszmarek" - OP89KR. Niby pomnik ma być jakoś specjalnie brzydki. Nastawiałem się na jakąś oskubaną wronę, która mimo wszystko dumnie wypina pierś do przodu. Tymczasem orzeł jak się patrzy. Prawdę mówiąc pomnik ani specjalnie mnie nie zachwycił, ani nie zszokował. 


    Ciekawie było przy keszu "Arena Lublin" OP86L7. Okolica niezbyt ciekawa, mimo że szczególnie tereny pofabryczne zachęcały by wyjść z auta i cyknąć parę fotek, to po minięciu paru podejrzanych typków wolałem nie ryzykować. Po zaparkowaniu na granicy łąk czekał mnie jeszcze mały spacer. Szło się na tyłach prywatnych posesji, ale raczej biednych i zaniedbanych. Dawno nie widziałem tak ostrych psów. Jeden nawet siatkę gryzł z wściekłości jak mnie zobaczył. Czym prędzej wszedłem na pobliski wał i dalej wolałem iść po jego koronie, przynajmniej miałem spokój od psiaków. Drugi plus był taki że zobaczyłem stadion w dobrym momencie. Zmierzch zapadał, więc główna bryła była otoczona lekką szarówką. Natomiast boiska treningowe przed nim, sztucznie oświetlone wyglądały jak spacerniak w więzieniu.Nie wiem czemu miałem takie skojarzenie, ale chyba przez wysokie płoty i mocne światło.
    Będąc w Lublinie warto wybrać się też ścieżką tamtejszych murali. Oczywiście jak ktoś lubi taką sztukę. Ja dodatkowo natknąłem się na metaloplastykę. Świetny pomysł by ożywić nijakie, szare blokowisko.


    Drugiego dnia zacząłem od Świdnika. Młode miasto zawdzięcza swój rozwój przemysłowi lotniczemu. Do historii przeszło głównie dzięki tzw. Lubelskiemu Lipcowi. To właśnie w tym mieście wybuchły pierwsze strajki w roku 1980, zapowiadające karnawał Solidarności. Dziś pamiątką po tych wydarzeniach jest seria murali w mieście. Niestety, tak jak w przypadku Lublina, jeżeli chodzi o kesze szczęście mi nie sprzyjało. 
    Dużo lepiej poszło mi z keszami wokół lotniska. Niestety nie uświadczyłem żadnego startującego ani lądującego samolotu, a bez tego lotnisko jest nieciekawe. Wygląda jak wielkie centrum handlowe na środku łąki. Chyba najciekawszy fragment to ten przy keszu "A nad głową samoloty" OP6DCF. Na tabliczce informacja że to obiekt radionawigacyjny, więc cieszy że można pod niego podejść w dzisiejszych czasach, gdy wszystko co związane z bezpieczeństwem lotów jest ściśle pilnowane i monitorowane.
    W drodze ze Świdnika do Kozłówki zatrzymałem się jeszcze przy kilku keszach. Ciekawie było przy keszu "Pałac w Snopkowie" OP7356. Pałac w dobrym stanie, ładnie się prezentował wśród drzew, które jeszcze nie do końca obudziły się do życia. Najciekawsze są jednak pobliskie budynki gospodarcze. Można do nich wejść, więc wyszedł taki nieplanowany urbex.


    Dotarłem do Kozłówki, głównego celu mojego wyjazdu. Pałac jest jednym z ładniejszych jakie widziałem. Z przodu spory dziedziniec na który wchodzi się przez bramę, gdzie umieszczono herb rodu Zamoyskich i zawołanie "to mniey boli". To chyba jedyny zgrzyt, bo nawet poznając historię zawołania, nie wiadomo do czego to przypiąć. Z tyłu wspaniały park po którym przechadzają się pawie. Prawdziwe skarby kryją się wewnątrz. Wspaniałe meble, mnogość obrazów i liczne, różne figurki, zegary, itp. Mi do gustu przypadł szczególnie pokój czerwony. Ogromny, bo ponad 100m2, czyli więcej niż całe moje mieszkanie i chyba najciekawiej urządzony.


    Do obejrzenia jest jeszcze powozownia. Sporo tu powozów i jest co oglądać. Mnie zawsze bardziej interesowało ich podwozie, ciekawie oglądać jak ludzie starali się resorować pojazdy i tym samym czynić podróże znośniejszymi.
    Największą ciekawostką jest muzeum socrealizmu. Chyba jedyne takie w Polsce. Witają nas plakaty nawołujące do wydajnej pracy, klasowej czujności i zapraszające na imprezy propagandowe. Wewnątrz cała kolekcja mniejszych rzeźb i popiersi. Abstrahując od ich wymowy ideologicznej to rzeźbiarze się postarali. Oprócz wizerunków Stalina. Chyba artyści się bali i tworzyli według jakiegoś szablonu. Żadne z przedstawień nie ma takiego indywidualnego rysu, dzięki któremu zatrzymujemy się choć na chwilę przy rzeźbie. 


    Większe eksponaty wystawiono na zewnątrz. Jest tu Fornalska, której popiersie przez lata stało przed jedną ze szkół w Białymstoku. Nad wszystkim góruje towarzysz Bierut, co to zszedł na serce jak się dowiedział, że rządził w okresie błędów i wypaczeń. Tak jest, że śmierć niektórych budzi raczej wesołość. Ale na to trzeba porządnie napracować się za życia.


    Mimo, że pora była jeszcze wczesna i mogłem gdzieś odbić w bok na keszowanie, ale jakoś zmęczony byłem. Ruszyłem więc wprost do Białegostoku.