wtorek, 21 czerwca 2016

Wypad w Bieszczady. Dzień IV: Przez Caryńską na trójstyk

    Tym razem daleko z noclegu w Bereżkach ne jechałem, bo tylko do Ustrzyk Górnych. Z parkingu najpierw do sklepu. Zdziwiłem się trochę, że był otwarty, bo to ranek w Boże Ciało. Ale przynajmniej można było kupić trochę słodkości do przegryzania na szlaku. Jeszcze trochę poczekałem do ósmej, aż zostanie otwarta budka, gdzie kupuje się bilety na wejście na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego i mogłem ruszać. A czekając zaliczyłem kesza "Bieg Rzeźnika" OP82EB. Bieganie po szlakach to już wyższa szkoła jazdy. Spotkałem paru biegaczy i byłem pod szczerym wrażeniem ich wytrzymałości.
    Podejście na Połoninę Caryńską jest może niezbyt długie, ale stopień nachylenia dość spory. Tak gdzieś w połowie drogi jest wiata z kapliczką gdzie można sobie odpocząć. Poza tym las, może komuś wydawać się monotonny, ale dla mnie pierwsza klasa. No i spotkałem znów salamandrę oraz wiewióra. Tak, wiewióra, bo wiewiórki to małe, sympatyczne, rude stworzonka, a ten to jakiś przypakowany, ciemny szef tego gatunku.


    Wyszedłem z lasu na ścieżkę idącą szczytem i niestety przywitała mnie gęsta mgła. Chociaż z drugiej strony to nowe doświadczenie w górach. Szybko przesuwające się chmury, spomiędzy których nawet czasami dało się spojrzeć trochę dalej. Ale tylko na stronę południową, bo od północy napływały zwarte i przechodząc przez szczyt czasami trochę się rwały. Przyroda stworzyła bardzo nastrojowy spektakl. W tym anturażu zdobyłem kesza "Mała Połonina Caryńska" OP8BCB a tuż obok "Nie schodź ze szlaku!" OP8BJA. 


    Dalej granią na najwyższy punkt Caryńskiej. Tuż pod nim schowana jest skrzynka "Połonina Caryńska" OP05FB. Trzeba przyznać, że w miejscu idealnym. W skałach które tworzą wygodny fotel. Mogłem się wygodnie rozsiąść całkowicie osłonięty od wiatru. Gdybym chciał tam spędzić trochę więcej czasu, pewnie doczekałbym do pięknej pogody. Zaczęło powoli się wypogadzać, ale ja wolałem ruszać dalej w drogę.
    Kawałek zszedłem do krzyżówki szlaków i poszedłem w dół na południe w stronę drogi 897. Zejście jest dość strome, ale dzięki temu niezwykle szybkie. Schodząc spotkałem ludzi z małymi dziećmi. Góra siedmioletnie i byłem pod wrażeniem, że decydują się na męczące podejście. Jak się potem okazało to nie był wcale wyjątek.


    Przeciąłem drogę 897 i wszedłem na szlak w stronę Rawki. Za sobą miałem piękny widok na Połoninę Caryńską, a przed sobą drogę z dużą ilością ludzi. Większość szła tylko do schroniska Pod Małą Rawką. Można tu sobie wypić piwko. Na nieodległym miejscu ogniskowym panowie rozprawiali się z czymś mocniejszym. Ja poprzestałem na herbacie i na skrzynce o którą trzeba prosić obsługę.
    Po wyjściu ze schroniska szlak bardzo krótko wiedzie płaskim terenem, by zaraz zacząć się ostro piąć ku górze. Ten odcinek najbardziej dał mi do wiwatu. Dobrze, że nie jest zbyt długi. Po wyjściu z normalnego lasu jeszcze kawałek trzeba przemierzyć przez karłowate drzewa i krzaki. To tutaj występuje najwyżej położony las w polskich Bieszczadach. Odsapnąć można przy keszu "Mała Rawka" OP53AD, a wystarczy tylko się odwrócić by mieć piękny widok na Połoninę Caryńską. Zaraz zresztą dochodzimy do grzbietu i stąd mamy już wspaniałą panoramę na cztery strony świata.


    Na Wielkiej Rawce z daleka wzrok przyciągał słup. Z oddali wyglądał na kamienny, niczym totem pradawnej cywilizacji. Z bliska okazał się betonowy z odsłoniętymi prętami.  Jeszcze nie wiedziałem co to jest i mimo dość współczesnego pochodzenia i tak był intrygujący. Teraz wiem że to znak geodezyjny, ale przed czy powojenny nie mogłem doczytać. Na pobliskich skałkach miał być kesz i pewnie dalej jest, ale w punkcie GPS stała straż parkowa i z szukania nici. Dobre miejsce sobie wybrali. Na szczycie, a doskonale osłonięci od wiatru.


    Jeszcze kawałeczek i dotarłem do niebieskiego szlaku. W jedną stronę do Ustrzyk w drugą na trójstyk granic Polski, Ukrainy i Słowacji. Będąc tak blisko nie mogłem sobie odmówić przyjemności zaliczenia kolejnego takiego punktu. Szlak wiedzie pasem granicznym między Polską a Ukrainą. I jakie było moje zdziwienie, gdy do każdego ukraińskiego słupka jest wydeptana ścieżka. Po prostu turyści robią sobie zdjęcia. Jakby to podlascy pogranicznicy zobaczyli to chyba by na zawał zeszli. Zdjęcie przy obcym słupku, mandat murowany, a jeszcze w lokalnej gazecie się pochwalą "sukcesem". Polskie znaki graniczne oprócz niewątpliwej malowniczości mają jeszcze tę zaletę, że są numerowane. I widząc numerek i regularność rozstawiania znaków wiadomo ile drogi nas czeka. 


Daleko jednak nie jest. A już przy samym trójstyku kolejne zdziwienie. Wszyscy leżą pokotem po każdej stronie, co po polskiej i słowackiej części specjalnie nie dziwi, ale po ukraińskiej spowodowało kolejne moje zdziwienie. Tutaj ludzi było sporo, jedni przychodzili, drudzy odchodzili i nie było możliwości na podjęcie kesza. Jednak sama obecność w tym miejscu to wystarczająca frajda i specjalnie się tym nie przejąłem. Sam usiadłem na słowackiej trawie i wziąłem się za obiad, za który od trzech dni robiły konserwy. Sporo czasu tu zmitrężyłem robiąc sobie prawdziwą sjestę i wygrzewając się w słońcu. 


    Wróciłem do połączenia szlaków niebieskiego i żółtego. Sporo tu ludzi na ławeczkach, w trampkach, popijający piwko. Jednym słowem, relaks. Ze schroniska Pod Małą Rawką, czy nawet z Ustrzyk (swoją drogą fajny stąd widok na tą wieś) podejście tutaj może trochę męczące, ale nie tak strasznie długie. Niebieski szlak w dół w części odsłoniętej mocno stromy i po deszczu trzeba pewnie mocno uważać, a po osiągnięciu granicy lasu trochę łagodnieje. Ale wyjątkowo długo się schodzi. Powoli zaczęły to odczuwać moje kolana. Jak się okazuje od schodzenia też nas mogą rozboleć nogi. Już pod koniec przy ścieżce pojawia się potok wnosząc trochę ożywienia w robiące się lekko monotonne zejście. A już mostek nad potokiem to obraz prawdziwie sielski.


    Ostatni, krótki odcinek do Ustrzyk to już asfalt. I jakie szczęście mi dopisało, jak wchodziłem na parking rozpadał się ogromny deszcz. Naprawdę nie zazdrościłem tym którzy zostali na szlaku, bo z pewnością przemokli do spodenek, a jeszcze ta gliniasta górska ziemia. Siedząc w aucie, patrząc na deszcz rozmyślałem co dalej robić. Następnego dnia miałem wracać już do Białegostoku, a tu dopiero około 17, więc jeszcze kawałek dnia zostało. Pomyślałem, że ruszę już dzisiaj i pewnie dojadę gdzieś w okolice Baligrodu, oczywiście podejmując po drodze kesze. Pierwszy postój wypadł w Wetlinie. We wsi ludzi naprawdę sporo, ale o tej porze skupili się głównie na sklepach robiąc pewnie zapasy na wieczorne ogniska i następny dzień. Ja tymczasem podszedłem po skrzynkę "Wetliński Wodospad" OP83E0. Naprawdę urokliwe miejsce z szumem spadającej wody.


    O ile wodospad to było delektowanie się przyrodą, to przy następnej skrzynce "Bobrza Robota" OP84J5 była walka człowieka z naturą. Początkowo źle to nie wyglądało. Gęsty las, ale zaraz zaczęły się wykroty które trzeba było pokonywać górą to dołem. Teren się obniżył, zaczęło się robić mokro, a GPS pokazuje w głąb, no to idę. I tu przeszkoda nie do przejścia, czyli bobrze rozlewisko. Wypatrzyłem tamę zbudowaną przez te zwierzaki i mając w perspektywie wracać po śladach czy ryzykować przejście na dobrze wyglądający brzeg, wybrałem to drugie. Bobry to solidni budowniczowie i tama wytrzymała ciężar człowieka. A po przejściu na drugą stronę okazało się że na podwyższeniu jest linia kolejki wąskotorowej. Spacer nią z powrotem zabrał mi może z trzy minuty, gdy dojście dobre kilkanaście.
    Gdzieś przy jednym z zajazdów znalazłem jeszcze jedną skrzynkę i czas było rozglądać się za noclegiem. Okolice Cisnej odpadały z powodu tłumów, więc pojechałem dalej. I tu z pomocą przyszedł kesz. Przy skrzynce "Danuta" OP1200 jest stary, zapomniany parking przydrożny. Parę metrów jest bieżąca woda w postaci strumienia, więc nie było co szukać dalej. Kolacja, trochę odświeżenia w lodowatej wodzie i można spać. Jutro czeka mnie kilkaset kilometrów do pokonania.

środa, 15 czerwca 2016

Wypad w Bieszczady. Dzień III: Przez Tarnicę i Rozsypaniec

    W czasie urlopu wstaję dosyć wcześnie, mimo że raczej lubię sobie pospać. Żal marnować czasu na sen. Tak było i tego dnia. Szybkie śniadanie z jajek na kiełbasie, jeszcze szybsza toaleta w zimnym potoku i można ruszać na szlak. Najpierw tylko dojechać do Wołosatego i tam zostawić auto. Na dobry początek dwie skrzynki "Początek szlaku" OP8BBH i "Wołosate" OP03E1. Ta druga zdecydowanie ciekawsza. Umieszczona na starym cmentarzu dawnej wsi. Jak zwykle w takich przypadkach do dziś zostało tylko kilka nagrobków pod starymi drzewami.


    Początek ścieżki na Tarnicę jest dosyć przyjemny. Idzie się płaską łąką, ale dość szybko dociera się do lasu i nasza droga zaczyna się wspinać. Mozolnie szedłem przez las, urozmaicony czasami przez odsłonięcia skał. W końcu wyszedłem nad granicę lasu. Można tu przysiąść, trochę odsapnąć i może przekąsić, co też uczyniłem. A przy okazji z plecaka wyjąłem lekką kurtkę bo zaczynało niemiłosiernie wiać. 


    Od lasu po sam szczyt szlak ogrodzony jest taśmami i zrobione są schody. Z każdym krokiem przybliżał się szczyt Tarnicy. W końcu dotarłem i pierwsza rzecz to narzucić na siebie jeszcze polar. Plusem wczesnego wyjścia była minimalna liczba osób na szlaku. Na samym szczycie były trzy osoby, potem przyszła jeszcze grupa zagranicznych turystów, ale niezbyt liczna. Oczywiście nie obyło się bez kilku fotek na wszystkie strony świata. Co prawda akurat się zachmurzyło, ale widoki i tak były przepyszne. Wrażenie robi też krzyż na szczycie. Nie sama wielkość, ale że ktoś musiał jego elementy wtaszczyć na własnych plecach. Jeszcze tylko jedna skrzynka "Tarnica II - Bieszczady" OP3D8C, bo na drugą tuż pod szczytem się nie odważyłem. Leży kilka metrów za wyznaczonym taśmami szlakiem. Nie żebym uważał że kilku keszerów w roku zniszczy przyrodę Bieszczad, ale słaba tu widoczność i jeszcze by mi się straż parkowa wychynęła zza zakrętu, a z tą żartów nie ma.


    Zszedłem w miejsce gdzie zaczyna się krótkie podejście na Tarnicę, będące jednocześnie skrzyżowaniem szlaków. I pojawił się dylemat. W planach miałem drogę przez Halicz i Rozsypaniec, ale kusiły pojedyncze kesze na Szerokim Wierchu i Bukowym Berdzie. Na mapie niedaleko, jednak to góry z mozolnymi podejściami i mimo że czasowo dałoby radę, to zarzynanie się dla pudełek to nie dla mnie. I tak wybrałem tylko kesza na Bukowym Berdzie. Jednak żeby tam dojść najpierw trzeba przejść Przełęcz Goprowską. Całkiem sympatyczna część Bieszczad. Jesteśmy osłonięci od wiatru, jest i wiata gdzie można przysiąść. Za nami Tarnica, przed nami ostre podejście na wspomniane Bukowe Berdo, a na wschód szlak na który jeszcze wrócę. Była i skrzynka "Przełęcz Goprowska" OP8BBK równie przyjemna jak i miejsce.


    Jak wspomniałem podejście na Bukowe Berdo jest dosyć strome, ale ułożono tu schody. Nie wiem od czego to zależy, że w jednych miejscach są takie ułatwienia, a w innych są normalne ścieżki. To był dobry pomysł by wybrać ten kierunek. Odsłonięte, liczne skałki zapewniały ciekawe bliższe widoki, a po wejściu na jego grań można było napawać się wspaniałą panoramą. No i jako bonus można potraktować kesza "Bukowe Berdo" OP7035. 


    Wróciłem na Przełęcz Goprowską. Droga w dół o wiele przyjemniejsza, no i nieporównywanie szybsza. Z przełęczy poszedłem na wschód, o ile pamiętam czerwonym szlakiem, ale głowy za to nie dam. Początkowo trawersuje się zbocze Krzemienia i Kopy Bukowskiej. Z tego fragmentu jest wspaniały widok na Tarnicę. Jak ktoś ma ochotę można przysiąść na skałkach. Spragnieni mogą skorzystać z niewielkiego źródełka wypływającego gdzieś na granicy Krzemienia i Kopy. Naprawdę spokojny odcinek osłonięty od wiatru i pozbawiony dużych zmian wysokości.


    Kolejny odcinek przez Halicz i Rozsypaniec idący grzbietem trochę bardziej narażony na wiatr, ale dalej bez męczących podejść. Na Haliczu powitała mnie zmora wyższych części czyli porywisty wiatr. Strasznie był przeszywający. Nie było co wysiadywać na ławeczkach, więc tylko chwilę odpocząłem, obejrzałem widoki i podjąłem kesza "Halicz" OP4364.


    Tylko zszedłem z Halicza a już znów ucichło i tylko przygrzewało piękne słońce. Jak dużo może zdziałać światło. Przy ciemnych chmurach góry wydają się trudne i niedostępne, a trochę promieni słonecznych i już mamy miłą, choć trochę męczącą wycieczkę z wspaniałymi widokami. I spoglądając to na polska to na ukraińską stronę Bieszczad w kilkanaście, może kilkadziesiąt minut doszedłem do Rozsypańca. Nazwa nieprzypadkowa bo możemy popatrzeć tu na rozsiane licznie skałki. Pod jedną z nich ukryty kesz "Rozsypało się na Rozsypańcu" OP2076.


     Teraz tylko dłuższy odcinek w dół. Ścieżka nie opada zbyt gwałtownie i oprócz kilku miejsc nie trzeba specjalnie patrzeć pod nogi. W końcu dotarłem do Przełęczy Bukowskiej. Jest tutaj spora wiata i zaczyna się droga wiodąca do samego Wołosatego. W wiacie postanowiłem zjeść obiad. I tak się złożyło, że kilka minut później nie wiadomo skąd pojawiła się chmura i zaczęło padać. Zaraz też pod wiatą pojawiło się kilku turystów, którzy chcieli przeczekać deszcz. Skończył się deszcz i miejsce zaraz opustoszało, a ja mogłem podjąć kesza  "Przełęcz Bukowska" OP8BBJ.
    Wspomniana droga z przełęczy do Wołosatego jest dosyć monotonna. Co ciekawe w sporej części asfaltowa. Myślałem, że jej historia sięga czasów przedwojennych, kiedy dalej za Przełączą Bukowską wciąż była Polska. A tymczasem to inwestycja niejakiego płk. Doskoczyńskiego, niegdyś udzielnego księcia w Bieszczadach. Powoli idzie się nią w dół. Monotonność urozmaiciły dwie skrzynki, z czego w jednej "Odpocznij przy źródełku" OP8FCU wpadł chyba FTF. Poza tym sympatyczny strumień Wołosatka, udało się spotkać też salamandrę plamistą. Zwierzę nie zagrożone wyginięciem, ale w Polsce występuje tylko w południowej części, tak że dla przybysza z północy nie lada gratka.


    W końcu las się przerzedził, po prawej dobrze widać szczyt Tarnicy, na który spoglądałem z zadowoleniem, że udało się zdobyć najwyższy szczyt Bieszczad (nie oszukujmy się, wielki wyczyn to nie jest). Zaraz kółko się zamknęło na parkingu w Wołosatem. Jego duży plus to łazienki z ciepłą wodą. Po pluskaniu się w zimnej wodzie strumienia taką rzecz człowiek odbiera jako niesłychany luksus. Ech, gdyby jeszcze prysznic. 


wtorek, 14 czerwca 2016

Wilczym szlakiem

    Na chwilę porzucę Bieszczady i przeniosę się w rejony bliższe mojemu miastu, czyli do Puszczy Białowieskiej. Od dawna mnie kusiło by rowerem zwiedzić jej północne rejony. Problemem był tylko czas, bo trzeba było sobie zarezerwować co najmniej dwa wolne dni. A teraz zapakowałem rower na bagażnik dachowy i w godzinę byłem w Narewce, a raczej w graniczącej z tym miasteczkiem wsi o ciekawej nazwie Świnoroje. Tutaj zostawiłem auto na leśnym parkingu i ruszyłem na szlak.
    Jeszcze w Narewce zaliczyłem kesza "OSP NAREWKA" OP8FWR. Mały magnetyk przyczepiony jest do jednego z nieużywanych wozów gaśniczych OSP. Jak na służbę ochotniczą nie są takie stare. Pewnie znalazł się sponsor i w garażu stoi niezły sprzęt. A my mamy okazję obejrzeć z bliska Stary strażackie. Poza tym w Narewce przybysza spoza Podlasia zainteresują stare, drewniane domy. Jest i obelisk dla kilku poległych w czasie wojny, jak i utrwalaczy władzy ludowej. Taka pamiątka po czasach słusznie minionych. Niewielka, murowana, tynkowana na biało cerkiew wyróżnia się na tle miasteczka. Generalnie lekko senny klimat małego miasteczka.


    Za Narewką wciąż jeszcze asfaltówka. Niewielkie wsie i łąki do nich należące. Czasem niewielki lasek, forpoczta niedalekiej puszczy. W pewnym miejscu zobaczyłem trochę oddaloną tablicę z nazwą miejscowości. Aż musiałem podjechać by sprawdzić czy przypadkiem nie składa się z dwóch członów. Siemieniakowszczyzna, pewnie może stawać w konkursie na najdłuższą nazwę polskiej wsi składającą się z jednego słowa. 


    Tuż obok kolejna wieś Babia Góra. Okazuje się, że część wsi leży na malutkim wzniesieniu, nawet niespecjalnie wyróżniającym się na tym płaskim terenie. I stąd pewnie nazwa, babia czyli łatwa do pokonania, nie wymagająca siły. I tylko proszę nie zarzucać mi seksizmu, pretensje do naszych przodków można wnosić.
    Za Babią Górą na dobre skończył się asfalt i wjechałem w zwarty las. Początkowo trochę podmokły i ciemny. Zatrzymałem się przy keszu "Rezerwat Siemianówka" OP87MR i jak najszybciej chciałem stamtąd uciekać. Zapomniałem zabrać czegoś na komary, a te tutaj jakieś wyjątkowo dorodne. I co ciekawe tylko tam, bo w innych miejscach zupełnie mi nie dokuczały.


    Puszcza ma i swoje tajemnice. Przy jednej z nich jest kesz "Miejsce mocy 2" OP8C8M. Autor opisuje to właśnie jako miejsce mocy. Są ponoć ludzie, którzy czują coś dziwnego, zdjęcia nie wychodzą, a baterie się rozładowują. Mi nic z tych rzeczy się nie przytrafiło, pewnie jam niegodzien. W ogóle jest to dół, a co najciekawsze na jego dnie niewielki kopczyk ziemi, a na nim znicze. Czyżby tajemniczy grób? Zostawiając z boku teorie o nadprzyrodzonych mocach, kto tu przychodzi i pali światło ku pamięci?
    Tocząc się leniwie dotarłem do Starego Masiewa. Wieś prawie przy granicy z Białorusią, która jak spora część w ładnych okolicach zaczyna trochę odżywać. Domy odziedziczone po rodzicach są remontowane i dawne gospodarstwo pełni dziś rolę domu letniskowego. Ja jednak nie przyjechałem zastanawiać się nad zmianami na wsi, a na przejażdżkę po puszczy. Zaraz za wsią zaczyna się Białowieski Park Narodowy. Poza kilkoma wyjątkami szlaki piesze i rowerowe są bezpłatne. Również za Wilczy Szlak nie trzeba wnosić opłat. Od dawna chciałem się nim przejechać. Wyobrażenia nie pokryły się z rzeczywistością, ale też było zajefajnie. Daleko nie ujechałem, bo już na terenie polany w uroczysku Głuszec zrobiłem sobie przerwę na małe co nieco. Już tu kiedyś byłem, ale znów była okazja poprzekręcać wajchy w lokomotywie wąskotorówki.


    Nazwa Wilczy Szlak zapowiada jakieś niedostępne części puszczy, mrok pod gęstym sklepieniem koron drzew i nieprzerwany starodrzew. Nic z tego. Jedzie się cały czas dobrą, leśną szutrową drogą. Nawet zabłądzić się nie da, raz że szlak jest świetnie oznakowany, poza tym ewentualne inne drogi wyglądają słabo. Od czasu do czasu można zatrzymać się przy tabliczkach opisujących tutejszą przyrodę. Nawet o głośnym ostatnio drukarzu jest opowieść. W samym BPN to nie jest problem, bo jak napisano jest to normalne i cobyśmy nie robili trwa to parę lat i samo się cofa. W innym miejscu można na chwilę odbić do... kamienia. No dobra, nie takiego zwykłego a głazu narzutowego, ale cały czas zastanawiam się po co było go grodzić. 


    Oczywiście jak Puszcza Białowieska to dęby. Natykamy się na większe i mniejsze okazy, które niezmiennie budzą mój podziw. Dla mnie to najpiękniejsze drzewo w Polsce. A na szlaku jest jedno, szczególne. Potężne, zdrowe o pniu niczym kolumna od dołu po koronę nie zmieniające specjalnie swego obwodu. Czuć jego moc.


    W jednym z bardziej podmokłych miejsc znalazło się nawet miejsce na kładkę, a na niej ławeczka by sobie przysiąść. I tak Wilczy Szlak przezwałem sobie wiewiórczym szlakiem, bo to jedyne zwierzę jakie tego dnia spotkałem. I rudy, sympatyczny gryzoń świetnie oddaje dzikość okolic. 
    Nie odpalając GPS-u po szlaku dojechałem do skrzynki "Kosy Most" OP8GDL. Dwa mosty przerzucone nad malowniczo wijącą się rzeką Narewką. Jeden drogowy, drugi nieczynnej kolejki wąskotorowej. Jak na puszczańskie rzeki ta dosyć sprawnie toczy swe wody. Dobre miejsce by zatrzymać się na chwilę podziwiając widoki. I jakie szczęście z zaliczenia FTF-a. 


    Zaraz za mostami można odbić do wieży widokowej, co też uczyniłem. Rower zostawiłem przy wspaniałym dębie. Wieża naprawdę ogromna, jedna z większych na jakich byłem. Ostatnia platforma sięga czubków okolicznych drzew. Widok nie jest zbyt imponujący. Trochę na dolinę Narewki, a resztę zasłaniają drzewa. Pewnie komuś może wydać się nudny, ale naprawdę jest okazja na złapanie oddechu w dzisiejszym zagonionym świecie.


    Do kolejnego kesza "Most nad Przędzielnią" OP8FRD też sobie umyśliłem dojechać bez mapy. Oczywiście nie bez pomocy nawigacyjnej, bo jednak z papierową mapą. Liczyłem że trzymając się torów wąskotorówki dotrę w punkt. Niestety najkrótsza droga właśnie wzdłuż torów jest niedostępna rowerem, nie ma nawet marnej ścieżki. Ale od czego są szlaki. Z zielonego, który zaraz wyprowadziłby mnie do Narewki skręciłem w niebieski znów w głąb puszczy i tylko wypatrywałem mostku. Tym razem mniej okazały niż na Narewce, a woda w dole chyba w ogóle nie płynie, albo kilka centymetrów na godzinę. 
    Kawałek dalej odbiłem na zachód i jechałem jak po sznurku. Sporo dróg w puszczy to linie proste. Przeciąłem Drogę Narewkowską, jedną z niewielu gruntówek gdzie można jeździć samochodem. Potem Stoczańską Drogę, która jest w średnim stanie, co zresztą nie dziwi bo kończy się ślepo na Lutowni. Ostatnią była Droga Górzysta, gdzie jest zakaz ruchu, ale czasem można natknąć się na auto. Za nią już włączyłem GPS, bo nie wiedziałem w którym miejscu odbić do kesza "Krzyż Powstańczy 1831" OP8FPM. I początkowo nie wyglądało to najlepiej. Cały czas zwarty las, po którym da się prowadzić rower, ale jechać już nie. Całe szczęście wypatrzyłem prawie zapomnianą drogę robotników leśnych, która doprowadziła mnie pod sam krzyż.   To z pewnością dzieło współczesne, ale nawiązuje do wydarzeń z 1831r. Puszcza Białowieska była areną zmagań, jak i schronieniem dla oddziałów z Powstania Listopadowego, ale nie wiadomo czy to miejsce upamiętnia jakieś szczególne wydarzenie, czy to tylko ogólny symbol na pamiątkę. Osobiście przychylam się do teorii o konkretnym epizodzie, bo czemu krzyż ustawiono tu, a nie gdzieś przy łatwo dostępnej trybie?
    Wróciłem do Drogi Górzystej i tą dojechałem dokładnie w miejsce gdzie zostawiłem auto. Rower na bagażnik i  z powrotem do Białegostoku. Po drodze zatrzymałem się na początku Michałowa. Zwiedziłem ruiny cegielni, może niewielkie, ale niezwykle ciekawe. Szkoda że nie miałem żadnego pudełka, to bym podrzucił nowego kesza. Może jeszcze kiedyś. 

czwartek, 9 czerwca 2016

Wypad w Bieszczady. Dzień II: Na południe, jak najdalej się da.

    Obudziło mnie wyłaniające się zza gór słońce. Strasznie wcześnie, ale jak już się przebudziłem to z lubością wystawiłem twarz ku ciepełku. Trochę pokrzątałem się przy śniadaniu i porannej toalecie i już całkiem rozruszany mogłem ruszać na szlak. Najpierw trzeba jednak dojechać w miejsce startu. A że po drodze są skrzynki, jak nie skorzystać z okazji. Daleko nie ujechałem, bo już w Pszczelinach zaparkowałem przy kościele i poszedłem po kesza "Zegar ptasiego śpiewu" OP03CD. Za gospodarstwem przeszedłem brzegiem niewielkiej łąki. Soczyście zielona jest niezwykle malownicza na tle ciemnego lasu. I oczywiście te górskie widoki. Dalej już lasem, dobrze że niezbyt daleko i jeszcze nie tak strasznie stromo, ale już można się przekonać czym jest kilometr w górach, a czym na nizinach. Skrzynka to była formalność, bo i na co rzucić okiem nie było i chyżo w dół do auta.
    Po drodze do Tarnawy Niżnej zatrzymałem się jeszcze po dwie skrzynki. Pierwsza "Wilcza Góra" OP077B w momencie zakładania w 2007r. prowadziła na punkt widokowy. Niestety świerki szybko rosną i przez ten czas skutecznie zasłoniły większość widoku. Zmieniła się też droga, w momencie zakładania kesza autor wspomina o fatalnej nawierzchni dobrej dla terenówek. Dziś to równiutki asfalt. Natomiast przy drugim keszu "Leśniczówka Brenzberg" OP2763 musiałem się trochę natrudzić. Kilometr do przejścia w jedną stronę, szukanie kesza i zeszła godzina. Smutne miejsce, pamiątka ludzkiej nienawiści. W 1944r. jedna z sotni UPA zamordowała tu kilkadziesiąt osób, którzy szukali tu schronienia. Po leśniczówce zostały tylko ruiny, no i polana. Schodząc do głównej drogi cały czas się zastanawiałem po co było budować ją tak wysoko. Przecież gdzież bliżej drogi byłoby znacznie wygodniej. Dobrze że droga w dół łatwiejsza, a i nawet schodki się trafiły, co na bieszczadzkich szlakach nie jest jakimś wyjątkiem.


    W Tarnawie zaparkowałem przy dawnej bramie Igloopolu. Po zakładzie coś tam jeszcze zostało, poza wspomnianą bramą z logo firmy, spore budynki gospodarcze. Część służy jako stajnie, ale ani na miejscu, ani nigdzie w okolicy nie uświadczyłem konia. Być może ich tu nie ma, bo w przeszłości zdarzało się, że brak było chętnych na opiekowanie się koniem huculskim.


    Stąd wybrałem się do dawnej wsi Dźwinacz. Początek ścieżki i kesz "Nad Sanem" OP07F2. Trochę jej się naszukałem bo spoiler w międzyczasie trochę się zmienił, a i nieodległa granica trochę deprymowała. W końcu się udało i mogłem iść dalej. Na początku mała przeszkoda. Na strumieniu Roztoka mostek dla pieszych był zniszczony, na nieodległym brodzie po kamieniach skakać się nie dało, więc nie zostało nic innego niż przejść na bosaka. Woda lodowata, aż nieprzyjemna, ale całe szczęście słońce ładnie świeciło i zaraz znów zrobiło się cieplutko w nogi.


      Kawałek ścieżką, a dalej, cóż za niespodzianka, betonowymi płytami. Pewnie pozostałość po Igloopolu, jako dogodny dojazd na łąki. Czasem można spotkać wiekowe krzyże, pamiątka po dawnej wsi. Aż nie chce się wierzyć, że jeszcze jakieś 60 lat temu tętniło tu życie. W końcu doszedłem do większej pamiątki po Dźwinaczu. Jak w wielu wypadkach, po bieszczadzkich wsiach został tylko cmentarz. Miejsce ma w sobie jakąś nostalgię, pewnie przez to, że naocznie można się przekonać jak wszystko przemija i nic po nas nie pozostanie. Z tych niewesołych myśli wyrwał mnie młody zwierz, coś jak tchórz który szedł prosto na mnie i dostrzegł w ostatniej chwili. Jego konsternacja była zabawna.


    Po powrocie do auta ruszyłem do Beniowej. Tu zakupiłem bilet na szlak i ruszyłem ku źródłom Sanu, które jak się okazało nimi nie są. Na dobry początek trochę asfaltu. Zaskakują takie wykwity cywilizacji gdzieś na końcu świata. Ślady po Beniowej nie są zbyt oddalone od parkingu.Gdzieś pod drzewem pozostała prosta, kamienna kapliczka. Trochę dalej kolejna. Na łąkach niewysokie drewniane współczesne konstrukcje. To osłona studni, które wcale płytkie nie są.


    Zaraz dochodzi się do wiejskiego cmentarza. Jeden z symboli niezmiernie mnie zaciekawił. Trochę koślawy garnek zdobi jeden z grobów. Jakoś nie mogłem załapać co symbolizuje, czyżby pochowano tu lokalnego garncarza? Według tablicy to symbol życia, coś czasem z niego się wyjmuje, coś się wkłada. Może i tak, mnie to jednak słabo przekonuje. Kolejnym ciekawym symbolem jest ryba na sporym kamieniu. Ponoć to XIX wieczna podstawa pod chrzcielnicę. Wygląda natomiast jak zabytek z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Najciekawszym punktem w okolicy pozostanie jednak dorodna lipa. Wyróżnia się ten samotny punkt na sporej łące. Podszedłem tam po kesza "olatro05-Lipa w Beniowej" OP2A25. Co za wspaniałe miejsce by przysiąść w cieniu. Aż żal że to nieodległy punkt szlaku, człowiek jeszcze nie zmęczony i nie potrzebuje długiego odpoczynku.


    Idąc dalej można się przekonać jak wyglądałyby Bieszczady gdyby nie wojna. Ze ścieżki widać linię kolejową, udało się nawet dojrzeć ukraiński pociąg. Na jednym z punktów widokowych, ale znacznie dalej, już za cerkwiskiem z grobem Stroińskich, widać naprawdę sporą wieś Sianki. Dworzec, cerkiew i uprawiane pola. Nawet jakieś zapowiedzi z dworca da się dosłyszeć. Po ukraińskiej stronie może i prowincja, ale żyje, a u nas koniec świata.


    Krótki odpoczynek przy keszu "Nieczynne Schronisko nad Negrylowem" OP3C95. Wcale się nie dziwię, że zamknięte. Na całym szlaku mimo wspaniałej pogody ilość spotkanych osób da się policzyć na palcach jednej ręki. 
    Przy keszu "Dwór Państwa Stroińskich" OP8CEJ kusiła piwniczka, jedna z niewielu pozostałości po wsi. Z chęcią bym wszedł, ale wygląda naprawdę słabo, jakby w każdej chwili mogła się zawalić. Oczywiście nie odmówiłem sobie przyjemności fotki słupka granicznego, bo mają w sobie coś co przyciąga uwagę. 
    Kawałek dalej cmentarz wsi Sianki. Od razu widać różnice między grobami chłopskimi a właścicielami ziemskimi. Kamienne nagrobki, czasem żeliwny krzyż pewnie zamożniejszego gospodarza, a obok dwa spore nagrobki państwa Stroińskich. Niestety czas zrobił swoje i wyryte napisy są nieczytelne. Przy cerkwisku ustawiono tablice z historią okolic. Niesamowite, że przed wojną oferowano tu turystom około 2tyś. miejsc noclegowych. 


    Jeszcze trochę i w końcu dotarłem do najdalej wysuniętego na południe punktu w Polsce. Przynajmniej takiego do którego można legalnie dojść. Nikogo nie było więc najpierw zabrałem się za kesza "Żrodlo Sanu" OP1122. Potem obfociłem polski i ukraiński słupek graniczny z niewielkim obeliskiem między nimi na którym wisi tablica z ukraińskim napisem. No i najważniejszy punkt to źródło Sanu. Niestety nie jest to dokładnie to miejsce. Rzeczywiste źródła są kilkaset metrów dalej na płd.-zach. i to po stronie Ukraińskiej. Umowne źródło raczej nie powala, bo to dziura w ziemi z błotkiem na dnie. Zresztą za blisko nie podchodziłem, bo wygląda jakby jego większość była za granicą, a jestem przyzwyczajony do pracy podlaskich pograniczników, których sukcesem opisanym w gazetach lokalnych jest mandat dla amerykańskiego turysty który podszedł do słupka granicznego. 


    Posiedziałem trochę na jednym z pieńków i co było robić, ruszyłem w drogę powrotną. Szkoda, że szlak jest tak wyznaczony, że wraca się po śladach, a nie robi jakieś kółko. Warto dodać, że powrót jest dużo łatwiejszy. Tym razem większość drogi jest z górki. Na naprawdę dłuższy popas zatrzymałem się przy wspomnianym opuszczonym schronisku. Są ławki, stoły, więc miejsce na bardzo późny obiad idealne. W takim miejscu nawet mięso na zimno z puszek smakuje idealnie. W końcu doczłapałem się do parkingu. Do zmierzchu zostały jakieś dwie godziny. Idealny czas by zajechać na miejsce noclegu i trochę się ogarnąć po całodziennej wycieczce. Po drodze w jednym z rozlewisk spotkałem jeszcze bobra. To był wspaniały akord na zakończenie ciekawego dnia.

niedziela, 5 czerwca 2016

Wypad w Bieszczady. Dzień I: Cały dzień w drodze

    Daleko z Białegostoku w góry. Takie prawdziwe, których wszystkich szczytów nie porasta las. A że zachciało mi się właśnie takich, to na krótkim urlopie postanowiłem wyskoczyć w Bieszczady. Przede mną kilkaset kilometrów i kilka keszy.
    Pierwszy dłuższy postój trochę za Lublinem. We wsi Pisaki zacząłem od dwóch virtuali i podjechałem w stronę "Ruiny w Piaskach" OP55EA. Niestety natknąłem się na dżentelmenów raczących się piwem kilkadziesiąt metrów od kesza i nie było jak go podjąć. Całe szczęście samo miejsce warte było odwiedzenia. Malownicze ruiny na niewielkim wzgórzu w otoczeniu zieleni. Po dawnym zborze dziś zostały tylko ceglane ściany. Wdzięczny obiekt do kilku zdjęć.


    Kilka kilometrów dalej Kozice Dolne z zespołem dworskim. Bardzo lubię polskie dwory. Wypracowano narodowo styl, który wspaniale prezentuje się w wiejskiej scenerii, dziś czasem trochę nieudolnie kopiowany. Tutaj oprócz dworu, oficyny wznosi się budynek kordegardy. To taka większa i luksusowa stróżówka, nieczęsto spotykana przy małych i średnich dworach. Dodatkowo ma wieżę zegarową, ale samego zegara brak. Kordegarda została odnowiona, do tego co można nazwać stanem surowym i chyba nie ma pomysłu na co ją wykorzystać. Oczywiście obok skrzynka "Wieża zegarowa." OP6BC5.


    Kolejnym naprawdę ciekawym miejscem było miasto Sieniawa. Już kesz "Spichlerz w Sieniawie" OP6FB9 zapowiadał atrakcje. To ogromny budynek z XVIIIw. dziś w ruinie, ale trzymający się całkiem nieźle. Tak duże spichlerze to była domena dużych miast, stąd można się domyślać, że Sieniawa była kiedyś ważnym portem nad Sanem. W centrum miasteczka stoi ratusz, kawałek dalej kościół, ale z obiektów w centrum najciekawsza jest świątynia, który przez większość swego istnienia był cerkwią greckokatolicką. Opuszczona, robi ponure wrażenie.  Nietrudno sobie wyobrazić jak na miasto wieczorami wychodzi stamtąd jakiś stwór. Tylko gołębie upodobały sobie to miejsce. 


    Nie tak daleko od centrum stoi pałac zbudowany przez Adama Mikołaja Sieniawskiego, a  znacznie przebudowany, gdy przeszedł w ręce Czartoryskich. Od czasu I wojny światowej, kiedy to uległ zniszczeniu, aż do lat 80-tych nie mógł odzyskać dawnego blasku. Wybawienie przyniósł mu Igloopol, olbrzymi kombinat rolno - spożywczy. Kiedy ten padł pałac przeszedł w ręce prywatne i dziś pełni rolę hotelu. Całe szczęście nowy właściciel nie odwrócił się plecami od miasteczka i tabliczka na bramie wita zwiedzających. Oczywiście wewnątrz budynków nie ma co zwiedzać, ale pałac jest naprawdę piękny. W otoczeniu zadbanego parku sprawia, że warto tu się choć na chwilę zatrzymać. Aż dziwne, że przy pałacu nie ma kesza.


    Miastem w którym spędziłem najwięcej czasu okazał się Jarosław. Miasto to leżące na dawnym skrzyżowaniu szlaków handlowych, dziś trochę zapomniane, a zupełnie niesłusznie. Ma starówkę z prawdziwego zdarzenia, z brukowanymi, wąskimi uliczkami, kamienicami i oczywiście kilka naprawdę unikatowych zabytków. Pierwszy jaki sobie obejrzałem to ratusz. Naprawdę spory, czterokondygnacyjny i dodatkowo z wieżą zegarową.


     Stąd poszedłem po kesza "Opactwo Benedyktynek" OP22D6. Klasztor wygląda bardziej na zamek obronny, co nie dziwi skoro ulokowano go tu w połowie XVIIw. Gdybym nie przeczytał opisu, byłbym święcie przekonany, że to siedziba któregoś z kolejnych właścicieli Jarosławia. 


    Na sąsiednim wzgórzu wznosi się kolegiata Bożego Ciała z bogatym, renesansowym wyposażeniem. Wewnątrz nie jest tak wielka jak wydaje się z zewnątrz. Attyki, wieżyczki sprawiają wrażenie dużo większej budowli.
    Jako, że jesteśmy na styku dawnych kultur, pamiątką po tutejszych unitach jest cerkiew Przemienienia Pańskiego. Po odnalezieniu kesza "Konkatedra" OP67F0 postanowiłem zajrzeć do środka. Zupełnie jak w cerkwi prawosławnej na Podlasiu pod Białymstokiem w której miałem okazję niedawno być. Mnóstwo ozdób, złota i pastelowych kolorów. Pod względem przepychu wyposażenia z cerkwiami mogą równać się tylko barokowe kościoły.
    Trochę połaziłem małymi uliczkami starając się choć trochę wchłonąć klimat niewielkiego, kresowego miasta. Udało mi się trafić na wspaniałe lody w których czuć mleko, a nie tylko proszek. No, ale góry nie będą czekać, więc co było robić, pojechałem dalej. Przez Przemyśl tylko przemknąłem obwodnicą i wjechałem w drogi które są już bardziej kręte. Przez Pogórze Przemyskie wjechałem w Góry Sanocko - Turczańskie. U ich północnych granic leży spora wieś jak na standardy płd.-wsch. rubieży Polski o nazwie Kalwaria Pacławska. Pierwszy człon jest nieprzypadkowy z powodu sanktuarium Męki Pańskiej i Matki Bożej Kalwaryjskiej. Jak sobie doczytałem to jeden z ważniejszych ośrodków kultu maryjnego w Polsce. Zupełnie jednak tego nie widać. Trochę pielgrzymów, czy też turystów sennie snuło się po terenie klasztoru. Pewnie przez brak połączenia nawet autobusowego. Od najbliższego przystanku jest 3km. do przejścia pod górę. Kościół i klasztor jak na sanktuarium dosyć kameralne. Jeżeli przyjechaliśmy tu tylko w celach turystycznych zobaczenie wszystkiego nie zajmie zbyt wiele czasu. Chyba, że kogoś najdzie ochota na przejście się Drogą Krzyżową, to czeka go kilka kilometrów. Ja z kolei podszedłem do kesza "mushin74 - Kalwaria Pacławska" OP5764 ulokowanego przy ogromnej wieży widokowej, niestety zamkniętej. Mimo to widoki ze wzgórza i tak są piękne.


   W Ustrzykach Dolnych uzupełniłem paliwo, kupiłem świeży chleb, wodę, napoje, czyli to wszystko co mi się pokończyło w czasie całodziennej jazdy. Miałem nadzieję na skrzynkę "Cmentarz Żydowski" OP6E9B, niestety ta zaginęła, a i sam kirkut nie wywarła na mnie zbyt dużego wrażenia. Po prostu niewiele zostało tu do oglądania. O wiele bardziej zainteresowały mnie tory którymi najlepiej dostać się w rejon cmentarza. Nieczynna dziś linia była niezła atrakcją turystyczną. Z Przemyśla do Ustrzyk Dolnych można było dojechać bezpośrednio, a skład wjeżdżał na terytorium ZSRR, a potem Ukrainy. Nie trzeba było mieć paszportu, ale z drugiej strony nie wolno było nawet otwierać okien. Dziś byłaby to z pewnością atrakcja turystyczna, ale czy opłacalna?


    Wjeżdżając w Bieszczady zaliczyłem dwie cerkwie z keszami "Cerkiew w Jałowem" OP823R i "Cerkiew w Smolniku" OP0349. W obu przypadkach niewielkie, drewniane świątynie stoją malowniczo na wzgórzu. Obie odnowione przypominają o dawnych mieszkańcach tych ziem. Przy drugiej czekała mnie mała niespodzianka w postaci jakiegoś bydła. Ale nie zwykłych krów, a wołów z olbrzymim rogami.

 
    Powoli trzeba było się rozglądać za noclegiem. Jeszcze jednak kesze wzywają, a może przy okazji wpadnie w oko jakieś miejsce na odpoczynek.  Całkiem nieźle zapowiadało się przy keszu "Kąpielisko dziura" OP83ZB. Rzeka niedaleko, kawałek łąki, ale jak wyciągałem kesza w krzakach zaszeleścił jakiś większy zwierz i uznałem to za zły znak.
    Ciekawie było przy skrzynce "Pszczeliny" OP83BJ. Już od pewnego czasu słyszałem silnik na wysokich obrotach. W końcu moim oczom ukazał się Star 660 z ładunkiem drzewa dzielnie przedzierający się przez głębokie błoto. Na przednim zderzaku stał ktoś, chyba pomocnik wskazujący optymalną drogę, a potem szybko wskoczył na stertę drewna i rozpoczął ręczny wyładunek. 
    Finalnie nocleg znalazłem na regularnym polu namiotowym w Bereżkach. Byłem późno, nikogo nie było, ani innych gości, ani obsługi, więc wszystko dla mnie. Co prawda niewiele bo tylko wiaty i strumyk opodal, ale dla mnie wystarczyło. Tak mi się spodobało, że wracałem tu na kolejne noclegi.