wtorek, 21 czerwca 2016

Wypad w Bieszczady. Dzień IV: Przez Caryńską na trójstyk

    Tym razem daleko z noclegu w Bereżkach ne jechałem, bo tylko do Ustrzyk Górnych. Z parkingu najpierw do sklepu. Zdziwiłem się trochę, że był otwarty, bo to ranek w Boże Ciało. Ale przynajmniej można było kupić trochę słodkości do przegryzania na szlaku. Jeszcze trochę poczekałem do ósmej, aż zostanie otwarta budka, gdzie kupuje się bilety na wejście na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego i mogłem ruszać. A czekając zaliczyłem kesza "Bieg Rzeźnika" OP82EB. Bieganie po szlakach to już wyższa szkoła jazdy. Spotkałem paru biegaczy i byłem pod szczerym wrażeniem ich wytrzymałości.
    Podejście na Połoninę Caryńską jest może niezbyt długie, ale stopień nachylenia dość spory. Tak gdzieś w połowie drogi jest wiata z kapliczką gdzie można sobie odpocząć. Poza tym las, może komuś wydawać się monotonny, ale dla mnie pierwsza klasa. No i spotkałem znów salamandrę oraz wiewióra. Tak, wiewióra, bo wiewiórki to małe, sympatyczne, rude stworzonka, a ten to jakiś przypakowany, ciemny szef tego gatunku.


    Wyszedłem z lasu na ścieżkę idącą szczytem i niestety przywitała mnie gęsta mgła. Chociaż z drugiej strony to nowe doświadczenie w górach. Szybko przesuwające się chmury, spomiędzy których nawet czasami dało się spojrzeć trochę dalej. Ale tylko na stronę południową, bo od północy napływały zwarte i przechodząc przez szczyt czasami trochę się rwały. Przyroda stworzyła bardzo nastrojowy spektakl. W tym anturażu zdobyłem kesza "Mała Połonina Caryńska" OP8BCB a tuż obok "Nie schodź ze szlaku!" OP8BJA. 


    Dalej granią na najwyższy punkt Caryńskiej. Tuż pod nim schowana jest skrzynka "Połonina Caryńska" OP05FB. Trzeba przyznać, że w miejscu idealnym. W skałach które tworzą wygodny fotel. Mogłem się wygodnie rozsiąść całkowicie osłonięty od wiatru. Gdybym chciał tam spędzić trochę więcej czasu, pewnie doczekałbym do pięknej pogody. Zaczęło powoli się wypogadzać, ale ja wolałem ruszać dalej w drogę.
    Kawałek zszedłem do krzyżówki szlaków i poszedłem w dół na południe w stronę drogi 897. Zejście jest dość strome, ale dzięki temu niezwykle szybkie. Schodząc spotkałem ludzi z małymi dziećmi. Góra siedmioletnie i byłem pod wrażeniem, że decydują się na męczące podejście. Jak się potem okazało to nie był wcale wyjątek.


    Przeciąłem drogę 897 i wszedłem na szlak w stronę Rawki. Za sobą miałem piękny widok na Połoninę Caryńską, a przed sobą drogę z dużą ilością ludzi. Większość szła tylko do schroniska Pod Małą Rawką. Można tu sobie wypić piwko. Na nieodległym miejscu ogniskowym panowie rozprawiali się z czymś mocniejszym. Ja poprzestałem na herbacie i na skrzynce o którą trzeba prosić obsługę.
    Po wyjściu ze schroniska szlak bardzo krótko wiedzie płaskim terenem, by zaraz zacząć się ostro piąć ku górze. Ten odcinek najbardziej dał mi do wiwatu. Dobrze, że nie jest zbyt długi. Po wyjściu z normalnego lasu jeszcze kawałek trzeba przemierzyć przez karłowate drzewa i krzaki. To tutaj występuje najwyżej położony las w polskich Bieszczadach. Odsapnąć można przy keszu "Mała Rawka" OP53AD, a wystarczy tylko się odwrócić by mieć piękny widok na Połoninę Caryńską. Zaraz zresztą dochodzimy do grzbietu i stąd mamy już wspaniałą panoramę na cztery strony świata.


    Na Wielkiej Rawce z daleka wzrok przyciągał słup. Z oddali wyglądał na kamienny, niczym totem pradawnej cywilizacji. Z bliska okazał się betonowy z odsłoniętymi prętami.  Jeszcze nie wiedziałem co to jest i mimo dość współczesnego pochodzenia i tak był intrygujący. Teraz wiem że to znak geodezyjny, ale przed czy powojenny nie mogłem doczytać. Na pobliskich skałkach miał być kesz i pewnie dalej jest, ale w punkcie GPS stała straż parkowa i z szukania nici. Dobre miejsce sobie wybrali. Na szczycie, a doskonale osłonięci od wiatru.


    Jeszcze kawałeczek i dotarłem do niebieskiego szlaku. W jedną stronę do Ustrzyk w drugą na trójstyk granic Polski, Ukrainy i Słowacji. Będąc tak blisko nie mogłem sobie odmówić przyjemności zaliczenia kolejnego takiego punktu. Szlak wiedzie pasem granicznym między Polską a Ukrainą. I jakie było moje zdziwienie, gdy do każdego ukraińskiego słupka jest wydeptana ścieżka. Po prostu turyści robią sobie zdjęcia. Jakby to podlascy pogranicznicy zobaczyli to chyba by na zawał zeszli. Zdjęcie przy obcym słupku, mandat murowany, a jeszcze w lokalnej gazecie się pochwalą "sukcesem". Polskie znaki graniczne oprócz niewątpliwej malowniczości mają jeszcze tę zaletę, że są numerowane. I widząc numerek i regularność rozstawiania znaków wiadomo ile drogi nas czeka. 


Daleko jednak nie jest. A już przy samym trójstyku kolejne zdziwienie. Wszyscy leżą pokotem po każdej stronie, co po polskiej i słowackiej części specjalnie nie dziwi, ale po ukraińskiej spowodowało kolejne moje zdziwienie. Tutaj ludzi było sporo, jedni przychodzili, drudzy odchodzili i nie było możliwości na podjęcie kesza. Jednak sama obecność w tym miejscu to wystarczająca frajda i specjalnie się tym nie przejąłem. Sam usiadłem na słowackiej trawie i wziąłem się za obiad, za który od trzech dni robiły konserwy. Sporo czasu tu zmitrężyłem robiąc sobie prawdziwą sjestę i wygrzewając się w słońcu. 


    Wróciłem do połączenia szlaków niebieskiego i żółtego. Sporo tu ludzi na ławeczkach, w trampkach, popijający piwko. Jednym słowem, relaks. Ze schroniska Pod Małą Rawką, czy nawet z Ustrzyk (swoją drogą fajny stąd widok na tą wieś) podejście tutaj może trochę męczące, ale nie tak strasznie długie. Niebieski szlak w dół w części odsłoniętej mocno stromy i po deszczu trzeba pewnie mocno uważać, a po osiągnięciu granicy lasu trochę łagodnieje. Ale wyjątkowo długo się schodzi. Powoli zaczęły to odczuwać moje kolana. Jak się okazuje od schodzenia też nas mogą rozboleć nogi. Już pod koniec przy ścieżce pojawia się potok wnosząc trochę ożywienia w robiące się lekko monotonne zejście. A już mostek nad potokiem to obraz prawdziwie sielski.


    Ostatni, krótki odcinek do Ustrzyk to już asfalt. I jakie szczęście mi dopisało, jak wchodziłem na parking rozpadał się ogromny deszcz. Naprawdę nie zazdrościłem tym którzy zostali na szlaku, bo z pewnością przemokli do spodenek, a jeszcze ta gliniasta górska ziemia. Siedząc w aucie, patrząc na deszcz rozmyślałem co dalej robić. Następnego dnia miałem wracać już do Białegostoku, a tu dopiero około 17, więc jeszcze kawałek dnia zostało. Pomyślałem, że ruszę już dzisiaj i pewnie dojadę gdzieś w okolice Baligrodu, oczywiście podejmując po drodze kesze. Pierwszy postój wypadł w Wetlinie. We wsi ludzi naprawdę sporo, ale o tej porze skupili się głównie na sklepach robiąc pewnie zapasy na wieczorne ogniska i następny dzień. Ja tymczasem podszedłem po skrzynkę "Wetliński Wodospad" OP83E0. Naprawdę urokliwe miejsce z szumem spadającej wody.


    O ile wodospad to było delektowanie się przyrodą, to przy następnej skrzynce "Bobrza Robota" OP84J5 była walka człowieka z naturą. Początkowo źle to nie wyglądało. Gęsty las, ale zaraz zaczęły się wykroty które trzeba było pokonywać górą to dołem. Teren się obniżył, zaczęło się robić mokro, a GPS pokazuje w głąb, no to idę. I tu przeszkoda nie do przejścia, czyli bobrze rozlewisko. Wypatrzyłem tamę zbudowaną przez te zwierzaki i mając w perspektywie wracać po śladach czy ryzykować przejście na dobrze wyglądający brzeg, wybrałem to drugie. Bobry to solidni budowniczowie i tama wytrzymała ciężar człowieka. A po przejściu na drugą stronę okazało się że na podwyższeniu jest linia kolejki wąskotorowej. Spacer nią z powrotem zabrał mi może z trzy minuty, gdy dojście dobre kilkanaście.
    Gdzieś przy jednym z zajazdów znalazłem jeszcze jedną skrzynkę i czas było rozglądać się za noclegiem. Okolice Cisnej odpadały z powodu tłumów, więc pojechałem dalej. I tu z pomocą przyszedł kesz. Przy skrzynce "Danuta" OP1200 jest stary, zapomniany parking przydrożny. Parę metrów jest bieżąca woda w postaci strumienia, więc nie było co szukać dalej. Kolacja, trochę odświeżenia w lodowatej wodzie i można spać. Jutro czeka mnie kilkaset kilometrów do pokonania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz