czwartek, 13 lipca 2017

Pod Warszawą (i w stolicy trochę też)

    To miał być jeden wyjazd w zachodnie rejony Warszawy i do miasteczek i wsi z nią graniczących.  Przez pogodę wyszły dwa, z czego się nawet cieszę, zawsze mogłem więcej zobaczyć. Obie wycieczki rowerowe na cały dzień i noc, chciałem wykorzystać wolny czas do maksimum, a tego mi niestety brakuje.
    Pociąg z Białegostoku miałem o 9 i paręnaście minut po jedenastej byłem już na Dworcu Zachodnim. Skład ciągnęła pomarańczowa lokomotywa EP08 na co nie zwróciłbym uwagi, gdybym na twarzoksiążce nie zauważył, że cieszy się ona dużą popularnością wśród miłośników kolei. Pewnie przez ten kolor, bo przecież malowanie PKP to odcienie niebieskiego. Keszowanie zacząłem od paru keszy niedaleko dworca, poświęconych piwu. Temat o tyle mi bliski, że bardzo lubię ten złocisty napój. Fajne, proste skrzynki w miejscach w które bym się w życiu nie wybrał. Typowe przytorowe tereny, jakieś magazyny, działki, domy w nienajlepszym stanie, czyli wszystko co miasta starają się ukryć. Zresztą ten wyjazd nie obfitował w widoki powalające na kolona. Na rogatkach Warszawy przywitał mnie widok, który stał się dla mnie symbolem wyjazdu. Pole uprawne, w oddali bloki, a nad tym wszystkim samolot.


    Ursus jak większości Polaków kojarzy mi się z fabryką traktorów. Chyba trzeba zacząć się odzwyczajać od tego skojarzenia. Pierwsze na co wyjechałem to galeria handlowa. Potem resztówka dawnych budynków należących pewnie kiedyś do fabryki. W jednym z nich mieści się dom kultury, obok którego kesz "M-40. Kino Ursus" OP8K1A. Jednak nie oddają one wielkości dawnych zakładów, na terenie których uliczki miały nawet swoje nazwy. Podejrzewam że z czasem jedyną pamiątką po fabryce będzie niewielki obelisk upamiętniający wydarzenia z czerwca 1976r. kiedy robotnicy zaprotestowali przeciw drakońskiej podwyżce cen na żywność.


     W Pruszkowie oprócz skrzynki "Nerka Prezesa (na Broadwayu)" OP6E52 dłużej zatrzymałem się przy pomniku poległym we wrześniu 1939r. Niewysoki murek doskonale nadał się na mały odpoczynek i obiad. Pokręciłem się jeszcze po okolicznych miasteczkach: Piastów, Brwinów, Milanówek, ciężko czasem zorientować się gdzie się jest, bo z mniejszymi wioskami tworzą prawdziwą mozaikę. I tak sobie jadąc niespiesznie rowerem dotarłem do pierwszej, prawdziwej atrakcji, którą nadaje się nawet do zwykłych przewodników turystycznych. Mowa tu o drewnianym kościele w Izdebnie Kościelnym z XVIIIw. a odbudowanym po pożarze w 1992r. Lubię takie małe, drewniane kościółki, są niezwykle urocze, a szczególnie gdy tak jak ten otoczone są starymi lipami. Do tego na tyłach świątyni można obejrzeć stary, przykościelny cmentarz z niewielką ilością zachowanych nagrobków, ale wszystkie warto obejrzeć.


    Jak przy kościele spędziłem miłe chwile, tak przy skrzynce "Bramki- opuszczone gospodarstwo" OP88L4 już długo nie zabawiłem. Miejsce całkiem malownicze, opuszczony dom wśród gęstej zieleni. Widać, że nie mieszkał tu biedny rolnik, może była tu nawet namiastka dworu. Jednak miejsce nie nastraja do długich odwiedzin, jakby kryło jakąś mroczną tajemnicę. Gdybym szukał schronienia na noc, omijałbym ruiny gospodarstwa z daleka.


    Kolejną miłą rzeczą w czasie keszowania wokół Warszawy jest gęsta sieć linii kolejowych. Bliżej Warszawy natykałem się głównie na pociągi regionalne, ale czym dalej to akurat miałem to szczęście, że spotkałem głównie dalekobieżne. Chociaż mogło to się wiązać z popołudniowym szczytem, kiedy ludzie załatwiwszy swoje sprawy w stolicy wracali do domów, a kolej odpowiada na ich potrzeby. Jednak nic tak nie cieszy jak zobaczenie pociągu towarowego. Być może przez niewielką prędkość, ogromną masę i spory hałas jaki tworzą wydają się bardziej majestatyczne od lokomotywy z kilkoma lekkimi, pasażerskimi wagonami. Przynajmniej ja to tak odbieram.


    Po znalezieniu kesza" DPS Bramki" OP817L chciałem jeszcze poszukać tego obok w leśnym uroczysku. Ale przez błota i pokrzywy nie znalazłem drogi i nawet się nie zbliżyłem. Po wyjściu z krzaków zamyśliłem jechać po kolejnego z listy, ale niebo od południa za bardzo mi się nie podobało. Już od dłuższego czasu słychać było pomruki burzy, a widnokrąg robił się coraz bardziej granatowy. W swej naiwności myślałem, że może pójdzie bokiem. Jednak nie i jak tylko skryłem się pod przystankiem, nagle poszarzało, na niebie widać było linię przesuwającego się frontu, a potem się zaczęło. O tych burzach potem w necie poczytałem, jakie straty przyniosła. A ja w jej czasie miałem strach w oczach, szczególnie jak tuż obok walnął piorun, a między błyskiem a grzmotem nie było różnicy. Głośny, suchy trzask aż uszy zabolały.


    Przestało padać więc hajda po zaplanowaną skrzynkę "Dworek w Starym Łuszczewku" OP8CX3. Wysokie trawy, krzaki i już po chwili miałem przemoczone buty, ale co tam, skrzynka najważniejsza. I nie wiedzieć kiedy przyszła kolejna tura burz. Jak dobrze że kawałek dalej był kolejny przystanek, gdzie znów znalazłem schronienie przed deszczem. Tym razem jak się rozpadało to na dobre i spędziłem tam kilka godzin. Zabawa na całego, deszcz leje, pioruny biją, ja jem kolację i zastanawiam się czy do rana przejdzie. Na szczęście około północy przestało i postanowiłem jechać już na Warszawę po  drodze robiąc parę skrzynek. Najpierw "Dworek Rochale Wielkie" OP8CX2 gdzie miałem wspaniały spektakl. Na horyzoncie, nad Warszawą niebo co kilka sekund rozjaśniały pioruny. Wyglądało to jak na filmach wojennych gdy nocą artyleria prowadzi ostrzał. Wiem, że żywioł dał się tej nocy we znaki, ale ja patrzyłem jak urzeczony na te groźne piękno.
    Keszowanie po nocy ma jedną, wielką wadę. Zazwyczaj nie widać tego co opisują skrzynki. Jak jeszcze zabytek, pomnik czy co tam jeszcze jest podświetlone, to pół biedy. Ale zwykły dworek zamieszkiwany do dziś, zza parkowych drzew nawet nie widać gdzie stoi. Albo łażenie nocą po cmentarzu po nazwisko z nagrobka, które jest hasłem do logu. Zmarłych nie ma co się bać, ale trafi się jakiś patrol i z tego nie dałoby się wytłumaczyć. I nieoczekiwanie dla mnie samego z wszystkich nocnych skrzynek, których najwięcej znalazłem w Błoniach najbardziej podobała mi się "Prywatny wiadukt" OP8CXJ, który opisuje przejazd między halami magazynowymi których jest tu ogrom. A to dlatego że fajnie mi się jechało między wielkimi magazynami. Koła przyjemnie szumiały na asfalcie, przy niektórych magazynach toczyło się życie w zwolnionym tempie, jak to w nocy, a niektóre place manewrowe zamieniły się w wielkie jeziora. Z jakiegoś powodu urzekł mnie ten klimat, albo po prostu ze zmęczenia byłem jakby na haju i gdziebym nie był to na wszystko by mi się podobało.
    Po Błoniach nic już nie znalazłem, mimo, że przejeżdżałem nawet 50m. od skrzynki. Jakoś  nie chciało mi się zatrzymywać, tak wspaniale pedałowało mi się przez podwarszawskie miejscowości, a potem samą stolicę. Musiałem przez to czekać długo na dworcu na pociąg, ale ogólnie byłem zadowolony. I już wtedy wiedziałem że trzeba wrócić jak najszybciej, bo takie opuszczone skrzynki to normalnie grzech. I znów z braku czasu jedyne wyjście to poświęcenie prawie doby na wycieczkę.
    Początek to dobrze znane klimaty Alei Jerozolimskich, Popularnej czy Świerszcza. Tym razem w Ursusie trochę inny zestaw skrzynek. Jeden z tutejszych dworców mogłem poznać z nieco brzydszej strony, zaniedbanej i odrapanej tak że aż pięknej. Teren po byłej fabryce traktorów zobaczyłem teraz od innej strony czyli od ul. Posagu 7 Panien. Nowe bloki, biurowce i jeszcze czasami gdzieś zapomniane resztki budynków przemysłowych, albo wielki plac na którym nikt nie zaczął jeszcze inwestycji, ale pewnie już niedługo.


    I znów intrygujący zestaw Piastów, Pruszków czy Brwinów. Trochę się najeździłem rowerem po osiedlowych uliczkach tych miejscowości, oczywiście po kesze, chłonąc leniwy klimat podwarszawskich satelitów. W czasie mej keszerskiej kariery nauczyłem się jednego: nie ma słabych miejsc, najwyżej kesze są słabo opisane. Chociażby taki kesz "Nietypowa mapa" OP8HY6 obok przepompowni ścieków, gdzie zresztą czuć charakterystyczny zapaszek. Niby nic wielkiego, ale czytając opis czuć, że robiła go osoba która kocha miejsce w którym mieszka, może skąd pochodzi, itd. Włożyła w to serce, a ja lubię słuchać historii opowiadanych przez pasjonatów, nawet jak nie znam się na temacie który jest opowiadany.
    Tym razem nie obyło się bez urbexu, co cieszy bo lubię takie klimaty. W Kłudzienku był kiedyś jakiś instytut rolnictwa. Pod inną nazwą działa do dziś, przez co większość budynków dotrwała do dzisiaj w dobrym stanie, a niektóre wciąż są używane. Pierwsze co zwraca uwagę to wielki, zielony napis WYSTWA na jakimś magazynie. Widać że pochodzi z lepszych czasów, ale do dzisiaj nieźle się prezentuję. Jedyny opuszczony budynek to kotłownia z keszem "Stara kotłownia" OP0A01. Skrzynka była na zewnątrz, ale że można wejść to zwiedziłem wnętrza. Jest nawet wyjście na dach, czego nie mogłem sobie odpuścić, bo to zawsze jedna z niewielu okazji spojrzeć z jakiegoś wyższego punktu.


     Po dotarciu do Błonia odpocząłem na tamtejszym rynku w jednej z restauracji. Można poprosić tam obsługę o kesza "Błonie Rynek" OP4D2F. Jako, że nie lubię wpadać do takich miejsc jak po ogień, wpisać się do kesza i uciekać to zamówiłem kawę i deser lodowy. Pyszności, ale nawet to nie przekonało mnie do keszy przy których trzeba wchodzić w interakcję z nieznanymi ludźmi. Sam rynek z dominującym ratuszem ładnie odnowiony, jest fontanna, trochę zieleni, pomniczek, typowo ale miło. W samym Błoniu czekały mnie jeszcze dwie skrzynki. Jedna przy cmentarzu żydowskim "Cmentarz żydowski" OP25E3. Od założenia kesza pojawiło się tu nowe ogrodzenie, co z jednej strony smuci bo nie ma jak wejść, a z drugiej cieszy bo chroni go to przed wandalami. Po drodze na kirkut minąłem kościół mariawitów. Ani z daleka, ani z bliska nie prezentuje się najlepiej. Z daleka przypomina jakiś magazyn i tylko zamarkowana wieża z krzyżem świadczy, że to świątynia. Z bliska też nie lepiej i widać, że budynek wymaga remontu.


    Pod samym Błoniem, jako że zbliżała się moja zwyczajowa pora kolacji, pomyślałem że idealnym miejscem na rozłożenie się będą okolice kesza "Grodzisko - Błonie" OP2794. I byłoby to świetne miejsce, szczyt obwałowań starego grodu, gdzie można by usiąść na trawie i wyciągnąć co tam sobie w sakwach wiozłem. Było tylko jedno ale, czyli komary. Nie jakieś pojedyncze sztuki trochę się naprzykrzające, ale dzikie hordy. W ramach eksperymentu nie odpędzałem ich z jednej ręki i po chwili już do mojej krwi dobierało się kilkanaście sztuk, a następne się na to szykowały. Niedawno miałem okazję iść po kesza w środku bagien Biebrzy, gdzie w błocie zapadałem się po kolana, ale nawet tam, w królestwie różnych żądlących miałem większy komfort. Czym prędzej ewakuowałem się spod grodziska.


    Część drogi wypadło mi po DK92, czyli po starej drodze łączącej Warszawę z Poznaniem. Niby wybudowano autostradę, ale ruch nadal tu ogromny. Całe szczęście są szerokie pobocza, a czasami chodniki połączone z drogami rowerowymi. Rad, nierad tutaj na jednym z przystanków posiedziałem chwilę i w końcu zjadłem kolację. A jadąc tą drogą, mimo pewnych niedogodności, to zawsze da się wypatrzyć coś ciekawego. Tym razem moją uwagę zwrócił most nad Utratą. Jak się okazało pochodzi jeszcze z 1929r.


    Całe szczęście dość szybko zjechałem z "krajówki" i znów mogłem przyjemnie pedałować po dróżkach lokalnych. Ciężko czasem było się zorientować w jakiej jest się wsi, ale to sprawa drugorzędna. Najważniejsze że dłuższy czas spędziłem przy linii kolejowej. Tego dnia nie trafiłem na żadną towarówkę, ale osobowych było sporo. Przez to delikatne niebezpieczeństwo pojawiło się przy keszu "Sabotażowy most na Utracie" OP4231. Skrzynka jest na zachodnim brzegu, a najlepsza droga jest od wschodu i siłą rzeczy trzeba z mostu skorzystać. Jest pewien problem, bo pociągi wyłaniają się tu zza nieodległych zakrętów, a prędkości osiągają znaczne. Z tym niebezpieczeństwem to bez przesady, wystarczyło na chwilę przestać myśleć o niebieskich migdałach i szybko przedostać się na drugi brzeg. Niedaleko tego kesza, przy cmentarzu na skraju Wolicy moją uwagę zwrócił wysoki, drewniany, polny krzyż. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że na Mazowszu nie spotykałem ich tak wiele. Kapliczek całkiem sporo, ale krzyży właśnie brak, albo to ja jakoś mniej zwracałem do tej pory na nie uwagę. Następnym razem zweryfikuję swoje wrażenia.


    Do Warszawy dotarłem akurat jak już zmierzchało. Wskoczyłem w długie ciuchy przy keszu "CPN lokomotywowni" OP4E25 (swoją drogą ciekawe czy młode pokolenie mówi jeszcze na stacje paliw "cepeen"). Tutaj zrezygnowałem z kilku zaległych skrzynek przy torowiskach na Odolanach. Już ten pierwszy kesz wprowadził wystarczająco ponury klimat i wizualizacje nocnej rzeczywistości w której grasują dewianci, kolejowi złodzieje i SOK. Jak dla mnie mieszanka zbyt wybuchowa.
    W ten sposób wczesną nocą trafiłem na Cmentarz Wolski i Park Powstańców Warszawy po kesza "Polegli Niepokonani" OP38D4. Zdarzyło mi się kiedyś być obok, ale aż dziwne, że nie doczytałem jakie ciekawe miejsce mijałem. Z pewnością trzeba tu będzie zawitać jeszcze za dnia, bo po ciemku niewiele widać. Za to przypadkowo trafiłem na wystawę poświęconą ofiarom powstania. Na podświetlonych słupach umieszczono ponad 57tyś, nazwisk cywilnych ofiar. Szczególnie niesamowicie to wygląda jak przez dalsze słupy przechodzi jakiś człowiek. Widać tylko niewyraźną sylwetkę, niczym ducha którego prochy leżą w nieodległych zbiorowych mogiłach.


    Bardzo wesoło zrobiło mi się przy keszu "[RuMAK] Młyny wiatrowe Warszawy" OP8KUZ. Samotny rowerzysta, 200km. od domu, w środku Lasku na Kole, gdzieś o północy i do tego wspina się na drzewo. Moim zdaniem sytuacja tak absurdalna, że uśmiechnąłem się sam do siebie. Na szczęście dalej było już bardziej standardowo. Skrzynki pochowane przy ulicach i w parkach. Niby łatwiej ich szukać bo nie przeszkadzają tłumy, ale czasem samotny człowiek czuje się jak na patelni, jedyny człowiek w zasięgu wzroku.
    Nieoczekiwanie dla siebie samego nad ranem dotarłem pod Warszawską Syrenkę. Tę najsłynniejszą, znad Wisły, przy moście Świętokrzyskim. Niby jeden z żelaznych punktów wycieczek do stolicy, ale mnie tu jakoś nie przywiało do tej pory. Dobrze się złożyło, że to był ten czas. Słońce dopiero powoli się budziło, przemykały pojedyncze niedobitki po nocnych baletach, a pracownicy oczyszczania miasta sprzątali głównie butelki. Nawet bym nie pomyślał, że odgłos tłukących się o siebie butelek nad ranem to taki nierealny dźwięk. Jeden z przyjemniejszych momentów tej wycieczki to było tu posiedzieć, w tym otoczeniu.


    Jako że był to piątek w pociągu do Białegostoku było sporo rowerzystów, jadących jednak dalej bo skład leciał aż do Suwałk. Całe szczęście by specjalny wagon rowerowy i wszyscy się bez problemu pomieścili. Ja że miałem miejscówkę to się wygodnie rozsiadłem i prawie całą drogę przespałem. Zmęczony, ale jak to po każdej wycieczce byłem niezwykle zadowolony. Trzeba przyznać, że Mazowsze dal takiego rowerzysty jak ja to prawdziwy raj. Większość dróg asfaltowych, nawet tych mocno lokalnych. Do tego brak górek, więc można sobie pedałować jednym tempem, byle deszczu i wiatru w twarz nie było, a jeździć można sobie nawet kilkanaście godzin.

1 komentarz:

  1. Typowe, piękne, polskie widoki! :) Aż żal kiedy znajomi tak wychwalają zagranicę, a nie mają pojęcia o tym, ile dobrego znajduje się tu, u nas. Sam muszę wsiąść na rower i co nieco pozwiedzać.

    OdpowiedzUsuń