czwartek, 9 listopada 2017

Ku morzu cz.III Co w lubuskich lasach piszczy

    Noc minęła spokojnie, więc wstałem bardzo wcześnie. Tym bardziej że ptaszki nie dały spać zbyt długo, swym świergotem przyjemnie budząc. Szybkie śniadanie, jeszcze szybsze spakowanie się i w drogę. Cały czas asfaltową drogą rowerową, nawet po miedzy między polami, dzięki czemu jedzie się niezwykle lekko. Ścieżka rowerowa trzyma się głównie Nysy Łużyckiej, z rzadka przejeżdżając przez siedziby ludzkie. W jakiejś wsi uwagę zwrócił niewielki obelisk jaki widuje się czasem na Mazurach i Warmii poświęcony żołnierzom z I wojny światowej. Przystanąłem żeby obejrzeć i lekko się zdziwiłem bo poświęcony był miejscowym żołnierzom Wehrmachtu poległym w ostatniej wojnie. Jego istnienie jest tu naturalne, ale po prostu w Polsce z oczywistych względów nie widuje się nawet cmentarzy żołnierzy niemieckich, więc była to dla mnie pewna egzotyka. Oczywiście z ciekawością zerkałem na podwórka, wszystkie zadbane bez walających się w obejściu rupieciu i zardzewiałych, starych maszyn. Tylko jedna rzecz mi się nie podobała. W każdym oknie solidne, zewnętrzne rolety. Nie sądzę by te tereny były dotknięte plagą złodziejstwa, a ma się przez nie wrażenie, że gospodarze odcinają się od wszystkiego, a w każdym przejeżdżającym widzą potencjalne zagrożenie. Co jednak szczególnie zapamiętałem to remont ścieżki rowerowej. Jestem przyzwyczajony, że w takim przypadku drogę przegradza się taśmą, która po paru dniach porwana powiewa na wietrze. Tu jednak postawiono barierki z światłami ostrzegawczymi, a objazd przez miasteczko wyznaczały tabliczki, tak skonstruowane, że nawet nie znając niemieckiego wiedziałem gdzie skręcić. Sporo jeżdżę autem, ale u nas nawet drogowe objazdy nie są tak dobrze oznaczone, a o rowerowych w ogóle zapomnijcie. Coś jest z prawdy w stereotypie o niemieckim porządku.
    W końcu docieram do kolejnego mostu łączącego niemieckie Bad Muskau (Mużaków) z polską Łęknicą. Można przejechać po dawnej przeprawie kolejowej. Fajnie że zdecydowano się zostawić przeprawę po zlikwidowanej linii, nadając jej nowe życie. Tym bardziej że jest ciekawa w formie. Większość przepraw buduje się w linii prostej, tu z jakiś powodów zdecydowano się na wyraźnie zaznaczony łuk.


    Ja jednak podjechałem jeszcze kawałek i przekroczyłem Nysę mostem drogowym. Od razu ruszyłem do Parku Mużakowskiego. To nie byle jaki park, a wpisany na światową listę dziedzictwa UNESCO. Jego główną ozdobą jest pałac wzniesiony przez księcia Hermanna von Pucklera. Dostałem tu prawdziwego oczopląsu bo nie wiedziałem na czym dłużej oko zawiesić. Czy na lwach pilnujących pałacu, czy palmach rosnących tuż obok,attykach, czy na wieżyczkach która każda zakończona jest jakąś postacią. W końcu jak już pierwsze wrażenie minęło, to jednak postacie na wieżyczkach zainteresowały mnie najbardziej. Jeszcze nigdy nie widziałem takiej liczby figur (tutaj żołnierzy), wieńczącej szczyty. Razem z pastelową barwą elewacji wygląda to jak doskonały wyrób cukiernika. A że ja bardzo lubię słodycze to mi się bardzo podobało.


    Pomyślałem że jak jestem niedaleko to warto też zajrzeć do nieczynnej kopalni Babina. To dawna kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego, obecnie zmieniona w park geologiczny z wyznaczonymi ścieżkami. Początek był obiecujący, bo na wejściu stały wagoniki do transportu urobku. Spodziewałem się że na terenie znajdę jeszcze inne relikty z czasów przemysłowego użytkowania. Niestety nic z tego. Owszem, ładnie tu, szczególnie piękne są jeziora w miejscu wyrobisk, ale mi się to skojarzyło z podbiałostockimi Ogrodniczkami. Co prawda wyrobiska u nas dużo mniejsze i jeziora także, ale klimat ten sam. Jakbym wiedział co zastanę to bym nie odbijał, tych trzech, czterech kilometrów. Niby niewiele, ale takich "odbić" zebrało się sporo po trasie. Sytuację uratowała ogromna wieża z keszem "Wieża widokowa Geopark" OP80X8. Warto było się wdrapać by z góry spojrzeć na te większe "glinianki", a na horyzoncie zobaczyć jakiś wielki obiekt przemysłowy. Podejrzewam że widać było elektrownię w Chociebużu (Cottbus).


    Generalnie staram się unikać dróg krajowych, ale jedyna w miarę sensowna o pewnej nawierzchni asfaltowej i wzdłuż granicy to była "dwunastka". Nie było tak źle bo ruch tu niewielki. Krótki postój zrobiłem sobie w Żarkach Wielkich, by obejrzeć tutejszy kościół i wieżę rycerską. Niestety ta ostatnia jest w tragicznym stanie i chyba nawet nie ma szans na ocalenie tych cegieł, które jakoś trzymają się kupy.
    Nie lepiej zabytki wyglądały w nieodległej Trzebieli. Niektóre kamieniczki są opuszczone i straszą pustymi dziurami okien, a zza drzwi wygląda pies, który zrobił sobie w środku legowisko. Pałac, wieża mieszkalna, baszta, wszystko w ruinie i tylko zabezpieczone by nikt do środka nie wchodził. Żal patrzeć jak niszczeje. Nie bardzo rozumiem zjawisko tego zaniedbania, obecne i na nieodległej Warmii i Mazurach. Prosto dałoby się to wytłumaczyć, że to poniemieckie, do tego ludność napływowa, nie jest u siebie, a kto wie czy Niemcy nie wrócą, więc po co remontować. Ale przecież jest wiele miasteczek które cieszą oko i znowu nie są tak daleko od tych zaniedbanych. Może to zasługa władz które przez lata potrafiły, lub nie, przekonać obywateli że jednak są u siebie? Wobec tego z Trzebieli najlepiej wspominam głaz narzutowy z keszem "Diabelski Kamień" OP83JD. Kamień jak kamień, zapewne kiedyś przytargany tu przez lodowiec, ale że nie jestem fanem geologii, to tylko cmoknąłbym z podziwem dla wielkości, pojechał dalej i zapomniał. Ale jest fajna legenda, w gruncie rzeczy typowa, diabeł miał do zrobienia robotę, nie wyrobił się i akurat tutaj upuścił głaz, pozostawiając wyryte ślady. A że uwielbiam wszelkie historie i legendy, więc i miejsce mocno zyskało i pamiętam o nim do dziś.


    I znowu lasy z małym przerywnikiem w postaci przejścia granicznego. Widać że budynki lepsze czasy mają za sobą, ale część wciąż jest użytkowana. Teren służy głównie kierowcom ciężarówek do przerwy w podróży. Miałem nawet chętkę na tutejszego kesza, ale niedaleko stał patrol chyba Służby Celnej i z szukania nici.
    Zaraz za przejściem skończyła się asfaltowa droga i zaczęła się gruntowa. Z piaskami takimi, że miejscami się jechać nie dało. Jednak z każdym metrem zbliżałem się do danej fabryki prochu Forst Scheuno. Wjazd na teren kompleksu oznajmiły utwardzone drogi. Nawet mimo posiadania GPS, przez ogrom obszaru i liczne drogi zakładowe ciężko się tu połapać i prawdę mówiąc bez elektroniki bym się zgubił. Znalazłem jedynego ówczesnego kesza "Fabryka materiałów wybuchowych Forst-Scheuno" OP8EZ3. To był tylko miły dodatek do pięknie zamaskowanych budynków o nieznanym w większości dla mnie przeznaczeniu. Jak gdzieś przeczytałem powojenna inwentaryzacja wykazała kilkaset budynków, schronów, itp. Pewnie dnia by nie starczyło na poznanie wszystkich, a na kilku hektarach można by założyć sporo keszy. Co do jednego typu budynków byłem pewny, a mianowicie ramp przeładunkowych. Ale np do czego mógł służyć ceglany hangar, dość wąski, ale strasznie wysoki, może nawet na 10m. do dziś nie mam pojęcia. Jak też doczytałem, ponad 10 lat temu doszło tu do wybuchu gazów, w wyniku której zginęło dwóch studentów, eksploratorów opuszczonej fabryki. To aż nieprawdopodobne że zakłady zebrały śmiertelne żniwo tyle lat po wojnie, bo w czasie jej działania poparzenia, urwane kończyny to był chleb powszedni. Ech gdyby to nie był drugi koniec Polski to byłbym tutaj częstym gościem. Chociaż tzw urbanexploring to nigdy nie było moje hobby, to jednak lubię sobie połazić po takich miejscach. Są jednak takie do których chce się wracać po kilka razy, ze względu na klimat i historię. I to miejsce z pewnością do nich należy.


    Jak wspomniałem dzięki GPS wyplątałem się z sieci uliczek, pod koniec mijając militarny park rozrywki (paitnball, małpi gaj, przejażdżki ciężarówką, itp.), bo trzeba dodać że nie wszystkie obiekty są opuszczone. Po wyjeździe z obiektu minąłem niewielką wieś Brożek w której pewnie w czasie wojny szklarz miał sporo roboty. Zaraz zza drzew wyłoniła się niewielka wieś Zasieki, jak to tutaj bywa która przed wojną była prawobrzeżną dzielnicą miasta. Po Niemieckiej stronie widać Forst i akurat tutaj nie jest to najprzyjemniejszy widok, bo widzimy bloki z wielkiej płyty. Nawet te niemieckie wyglądają szpetnie, czyli nic się z tym nie da zrobić, chociaż znowu tak bardzo w świecie nie bywałem i może komuś się udało postawić ładne klocki z prefabrykatów. Za to mogłem sobie obejrzeć resztki mostu, który swego czasu musiał się nieźle prezentować. Po polskiej stronie do dziś stoją fontanny, a nawet słupy oświetleniowe, znak po dawnej świetności.


    Przed wyjazdem zachód polski kojarzyłem z przemysłem, licznymi miastami i wsiami, gęstą siecią dróg, a tymczasem lubuskie mocno naprostowało moje wyobrażenia. Trzymając się granicy miałem do wyboru jedynie drogi na mapie topo zaznaczone przerywanymi liniami, a nad rzeczkami to chyba nawet mostków nie było. Wobec tego lekko odbiłem na płn.-zach. Wspominałem w tym wpisie coś o lasach? Jak nie to dodam że znowu drzewa i świeże powietrze. Zazwyczaj jak się jedzie rowerem to zawsze coś przyciągnie uwagę, ale w lesie mocno użytkowym nawet pięknych drzew jak na lekarstwo, więc po pewnym czasie wszystkie myśli ulatują z głowy i jedzie się jakby na lekkim haju. Ze stanu nirwany wyrwała mnie wieś Jeziory Wysokie, gdzie było ukrytych kilka skrzynek. A dokładnie w lesie graniczącym z wsią. Szkoda że las którym wcześniej jechałem tak nie wyglądał. Wiekowe drzewa, trochę próchniejących konarów walających się po ziemi i las od razu nabrał charakteru. Jezioro Brodzkie okazało się ciekawym dopełnieniem. Wpadło kilka skrzynek i zadowolony opuściłem wieś.
    Jeziory Wysokie praktycznie graniczą z Brodami. To już większa miejscowość, siedziba gminy. Nie mogłem odpuścić sobie okazji obejrzenia tutejszego pałacu. Jest tu o tyle ciekawie, że aby wjechać do miasteczka trzeba przejechać bramę, tego typu jaka wiedzie do wielu rezydencji. Murowana i bogato zdobiona, ale po jej przekroczeniu widzimy tylko kamieniczki. Jedziemy między nimi i docieramy do kolejnej bramy, bardziej ażurowej, strzeżonej przez dwie postaci, niestety pozbawione głów. Za nią jest już właściwy pałac. Boczne skrzydła są wyremontowane, mieści się tu min. restauracja. Jednak centralne założenie wciąż jest w remoncie który nie wygląda by posuwał się żwawo do przodu. Najbardziej zwraca uwagę wielki zegar nad głównym wejściem, niestety nie pokazujący właściwej godziny. Mam nadzieję że w końcu uda się wyremontować całe założenie, bo pałac jest naprawdę przepiękny.


    Myślałem że zjem tu późny obiad, ale ceny w restauracji lekko mnie wystraszyły, więc zjadłem mielonkę z puszki przy okazji krótkiego popasu w lesie zaraz za Brodami. Wełna nie wełna, ale kiszka pełna i jest co spalać. Znowu tak dużo tego spalania nie było, bo już w Bieczu zatrzymał mnie ciekawy obiekt. Może nie tak spektakularny jak w Bieczu małopolskim, ale i tak trochę czasu tu spędziłem. Cały czas mam na myśli ruiny po zespole pałacowym. Co prawda nie zwiedziłem całości bo przy pałacu ktoś się kręcił i wolałem się nie pokazywać, ale ogromną oficynę i wieżę bramną mogłem obejrzeć w spokoju. Wszystkie wejścia do oficyny były otwarte, ale wewnątrz zaskakująco czysto. Oczywiście są tam jakieś ślady po spożywaniu trunków, ale bez niszczenia, zaśmiecania. Bardziej uwagę zwraca jakaś pustka, duch melancholii obecny wewnątrz. Wcale nie jest to taki powszechny klimat w porzuconych dworach, willach, itp. No i brama, niestety w opłakanym stanie. Zawalony prawie całkowicie dach i popękane mury. Stoi chyba dlatego, że zbudowano ją z solidnej cegły. Do dziś wiszą mocno nadgryzione deszczem i wiatrem herby dawnych właścicieli. Miałem takie wrażenie, że jak one spadną to i brama się zawali nie widząc sensu w dalszym trwaniu. Obok można jeszcze obejrzeć porzucony zakład, zapewne człowieka, który w latach 80-tych kupił całe założenie. Nie jest jednak specjalnie interesujący, a do tego psuje widok od północy.


    W Bieczu warto jeszcze zajrzeć do kościoła, praktycznie po drugiej stronie drogi. Lekko przypominał mi cerkiew, jakby dodać cebule, to byłaby świątynia prawosławna jak malowanie.
    Prawdę mówiąc to wspomniany obiad, to powinien być późny podwieczorek. Wobec tego kolejny raz czas było rozglądać się za noclegiem. W końcu dojechałem do suchego lasu w okolicach linii kolejowej 275, która tutaj niestety jest nieczynna. Miejsce było idealne, ale znalezienie w miarę prostego podłoża, wyczyszczenie z szyszek to wcale nie jest takie proste. Spało mi się dobrze, dopóki późną nocą tuż obok nie zaczęły na siebie szczekać jeleniowate. Trochę inaczej niż psy, ale ich odgłos jest najbardziej zbliżony do psiego. Nie pozostało mi nic innego, niż wziąć latarkę i przegonić zakłócających ciszę nocną. Sory przyrodo, ale ja się muszę wyspać.

2 komentarze:

  1. Wow, jaki piękny most. Ale już raczej spawany, prawda? Muszę sobie zanotować powyższe atrakcje. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Most na nitach, chyba że jakaś łączona konstrukcja i dodatkowo spawany, bo aż tak się nie przyglądałem (to się w ogóle praktykowało?).

      Usuń