sobota, 13 października 2018

Warmińskie lasy

    Jeden kolega nie może, drugi też ma coś już do roboty, więc na wycieczkę w warmińsko - mazurskie wybraliśmy się tylko z kolegą wzorowym. Pierwsze skrzynki jeszcze po ciemku. Nic to, bo wynagradzał to widok nieba. W mieście nie widać tyle gwiazd, a i księżyc jakoś słabiej świeci. Niesamowite wrażenie robi też widok na uśpione jezioro w świetle latarek. Gładka powierzchnia, na pozór wydaje się pusta, ale wystarczy odrobinę światła a widać śpiące ptactwo wodne. Całkiem ich sporo i każdy ma swój rewir. Kaczki i łabędzie nie chowają się w trzcinowiu, tylko tkwią niczym małe boje na otwartej tafli wody. Widocznie tak jest najbezpieczniej.
    Do Ostródy dotarliśmy jak już się rozwidniło. Ładnie mają tu zagospodarowane bulwary nad jeziorem. Są pomosty, jest ładnie odnowiona rzeźba rybaka. Akurat pomosty były zajęte przez wędkarzy, którzy na ławkach rozłożyli się ze swoim sprzętem. Znad jeziora wystarczy przejść na druga stronę głównej ulicy i można podziwiać zamek, jak to zwykle na tych terenach bywa, krzyżacki. Obok warto rzucić okiem na budynek urzędu miasta. Ładny, klasycystyczny budynek, szkoda tylko że w małych miasteczkach zazwyczaj budynki z XIXw. o ile nie są siedzibami instytucji nie mogą doczekać się wiele lat remontu.
    W Ostródzie można też obejrzeć zachowaną wieżę Bismarcka. Pierwsze powstałe jeszcze za życia kanclerza i miały sławić jego cześć oraz wyrażać dumę narodową. Na terenie dzisiejszej Polski było około 40 takich wież, a przetrwało 17. Ta w Ostródzie jest pierwszą która powstała na terenie Prus Wschodnich. Wieża kojarzy mi się ze smukłym, lekkim budynkiem, a ta wygląda na przyciężką. Może to z powodu budulca, solidnych kamieni, a może obciążenie historią, trudno powiedzieć. Szkoda że wieża jest ogrodzona i niedostępna. Z pewnością byłby to niezły widok na jezioro i miasteczko. Tym bardziej w porze kiedy zdobywaliśmy kesza "Wieża Bismarca - Ostóda" OP8HCK, czyli w blasku słońca które wzeszło kilkadziesiąt minut wcześniej.


    Z Ostródy ruszyliśmy nad jezioro Narie. Jak zwykle po wycieczce jestem trochę bardziej doszkolony i wiem że o ile Ostróda to były jeszcze Mazury, to tutaj byliśmy w historycznej krainie Prus Górnych. W dzisiejszej Polsce ten podział już zanikł i przemierzając te tereny jesteśmy na Warmii lub Mazurach. Wracając do jeziora to jest pięknie położone wśród wzgórz, lasów i wiosek. Bardzo się cieszę że przybyliśmy tu w końcu września gdy prawie wszyscy letnicy wyjechali. Można było w ciszy i spokoju cieszyć się widokami. Nawet przy osiedlu domków letniskowych nikt nam nie przeszkadzał, a podejrzewam że w sezonie letnim jest tu niezły gwar. Jakbym miał wyróżnić którąś skrzynkę związaną z przyrodą to wybór padłby na  "DJN: Gdzie na południu woda otacza ląd" OP8BJG. Co prawda za plecami mamy ośrodek wypoczynkowy, ale liczy się to co przed nami. Łagodne zejście do jeziora, czysta woda i spokojna tafla jeziora. Po drugiej stronie ściana lasu, w takim miejscu można spędzić dużo czasu po prostu gapiąc się przed siebie.


    Przy jeziorze są jeszcze skrzynki bardziej związane z cywilizacją. Mi oczywiście najbardziej do gustu przypadł wiadukt na d torami linii Olsztyn - Bogaczewo. Wiadukt powstał chyba już po wojnie. Obecnie jest trochę uszkodzony, bo ktoś nieźle uderzył, krusząc beton i wyginając barierki. Szkoda że zdobywając kesza "DJN: Nad torami" OP8BZ0 nie doczekaliśmy się na żaden pociąg. Za to można obejrzeć semafory kształtowe, powoli znikają z krajobrazu, choć na wschodzie Polski jeszcze nieźle się trzymają.


    Znad jeziora Narie jest całkiem blisko do Olsztyna. Po drodze mija się kilka wsi gdzie można zobaczyć charakterystyczne, czerwone dachy domów. Zawsze jadąc z Białegostoku na północ lub północny zachód ich widok przypomina mi że wyjeżdżam z terenów dawnego zaboru rosyjskiego, a wkraczam w pruski. Mimo że Prusy uważane były na najbiedniejsza część Niemiec, a zostanie tu urzędnikiem to było zesłanie, jednak widać różnicę w zasobności między zaborcami. Choć niemieckie tereny obfitowały w lasy, których i do dziś nie brakuje, to jednak domy wznoszono z droższej cegły. W małych wsiach najbardziej wyróżniają się kościoły, mimo licznych przebudów w sporej części udało im się zachować ducha gotyku. A tak jak przy keszu "Erb.1380" OP4E45 na kamieniach podmurówki zachowała się nawet wyryta data z tytułu skrzynki. Oryginalny napis z tego okresu to wcale nie jest rzecz powszechna w środku Europy, miejscu gdzie armie na przestrzeni wieków przemaszerowały w każdym chyba kierunku.


    Olsztyn to piękne miasto, zabytki z zamkiem na czele. Są też jeziora i lasy i to właśnie na nich tym razem skupiliśmy swoją uwagę. Nie ma to jak pojechać do innego wojewódzkiego miasta i łazić po lasach. Najdłużej zeszło przy "Aktywny Olsztyn 2 Tour de Ukiel" OP8NK9. Tego multaka robiliśmy z dwie godziny, dawno nie zeszło mi tyle przy jakiejś skrzynce. Fajnie było się przejść brzegiem jeziora Ukiel. Szkoda tylko że to jeszcze nie był moment kiedy liście zmieniają kolory. Takie widoki nad jeziorami są wprost bajeczne. Przy okazji znaleźliśmy starą odmianę jabłoni z późnymi jabłkami. Niepowtarzalny smak jaki pamiętam z dzieciństwa.


    Przy jeziorze Ukiel gdy zagłębiliśmy się w las oprócz paru rowerzystów nie spotkaliśmy nikogo. Za to nad Długim już cała masa ludzi, co się zresztą dziwić, byliśmy bliżej centrum. Do tzw. mostku miłości ciągnie się promenada, którą Olsztynianie chętnie się przechadzają. Jak mieszkałem w Ełku też lubiłem wyjść z domu by przejść się brzegiem jeziora, woda ma w sobie coś przyciągającego.
    I tak sobie odwiedzaliśmy olsztyńskie lasy, tu widok na dolinę Łyny, tu jakiś most, a przy keszu o poligonie nawet było słychać strzały, czyli wszystko się zgadzało. Przy keszu "Aktywny Olsztyn #3 Ścieżka zdrowia" OP8MEC ładnie pozowały łabędzie, które stały na środku ścieżki i wyskubywały sobie puch. Pewnie przed zimą zmieniały opierzenie na ciut gęstsze. Nie mogę powiedzieć że przez skrzynki jakoś świetnie poznałem olsztyńskie lasy, ale muszę przyznać że mam jakiejś pojęcie o ich rozległości.


    W drodze powrotnej do Białegostoku zrobiliśmy kilka skrzynek, acz niezbyt wiele. Niestety ciemności szybko już zapadają i frajda z odwiedzania nowych miejsc (przynajmniej poza miastem) jest dużo mniejsza. Są tego wyjątki jak "old arch bridge" OP35FF. Przy tym starym wiadukcie już kiedyś byłem w dzień i widziałem jak wygląda w całej okazałości. Teraz była okazja obejrzeć go w świetle latarek, kiedy wyławia się tylko fragmenty. Ciemna noc, rozgwieżdżone niebo i tonący w ciemności wiadukt nad głową stworzyło niesamowity klimat.
    Jak na tego typu wycieczki wróciliśmy dosyć wcześnie bo jeszcze tego samego dnia w którym wyjechaliśmy. Zdarzało się grubo po północy. Zawsze najgorsze są ostatnie kilometry, pasażerowie śpią, a i kierowcy oczy się robią coraz cięższe. Dobra na to rada to coś podgryzać i dzięki paczce paluszków cało dotarliśmy do Białegostoku.

niedziela, 23 września 2018

Grody Czerwieńskie i Zamość

    Zbliża się jesień więc czas ruszyć na Lubelszczyznę, taka świecka tradycja. Tym razem trochę dalej na południe niż zwykle. Najgorzej że dużo czasu zajmuje dojazd, kolejne kilometry jeszcze po ciemku, więc nawet nie ma szybko zmieniających się krajobrazów. Za to plus taki że w odtwarzaczu ulubiona muzyka, którą można w spokoju posłuchać. W końcu pierwszy postój gdzieś w polu pod wsią Andrzejewo. Jakżeby inaczej niż po skrzynkę. Akurat zaczęło się rozjaśniać, choć to jeszcze ten moment przed wschodem słońca. Nie wiem czemu północ nazywana jest godziną duchów, w nocy przecież nic nie widać. To o tej porze świat nie nabrał jeszcze kształtów, snuja się mgły i cienie i chyba to wtedy można dojrzeć jakąś zjawę.
    Potem wzeszło słońce i cieszyło mnie przez resztę dnia. Dobrze że skorzystałem bo jak piszę te słowa to już chłód i deszcz za oknem. Wpadło parę fajnych keszy, aż dotarłem do prawdziwej perełki "Kapliczka" OP8CNQ. Sam kesz ciekawie wykonany, choć niestety nieszczelny i mocno zalany wodą. Za to droga do tytułowej kapliczki niezwykle ciekawa. Z parkingu idzie się wąwozem z którego rozchodzą się kolejne. Na miejscu czeka nas niewielka kapliczka, obok ławeczki i miejsce na ognisko. Jest też leśny staw o dość regularnych brzegach, więc podejrzewam że wykonany ręka ludzką. Nie odbiera to mu jednak uroku.


    Tak miło nie było w Skierbieszowie. Do tutejszego grodziska idzie się przez podmokłe łąki. Całe szczęście jest grobla, ale porośnięta trawą i po drodze całkiem przemoczyłem sobie buty poranną rosą. Nauczony wieloletnim doświadczeniem jak wyruszam autem to w bagażniku zawsze wożę buty na zmianę. Wracając do ścieżki to jak będziemy mieli szczęście to może dostrzeżemy jakieś zwierzę. Mi coś uskoczyło z szuwarów do wody, sporego bo z dużym pluskiem, niestety nie zdążyłem dostrzec co.
    Kolejne grodzisko jakie udało mi się odwiedzić było w Grabowcu. Na szczycie wzgórza na którym się wznosił dziś stoją trzy krzyże. Jest jeszcze trochę widoku na miasteczko i bliska okolicę. Niedługo pewnie tego zabraknie bo rosnące krzaki i drzewa całkiem zasłonią widok.


    Po raz drugi w życiu odwiedziłem Horodło. Najpierw zajechałem na kopiec Unii Horodelskiej. Mam nadzieję że w szkole wciąż uczą o tym ważnym wydarzeniu politycznym, które około 150 lat później doprowadziło do powstania Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Podpisanych unii z Litwą było kilka, ale to krewską, horodelską i oczywiście lubelską uznaje się za najbardziej przełomowe. Dziś to wydarzenie upamiętnia niewielki kopiec z prostym pomnikiem na szczycie. Ma on kształt krzyża wyrastającego z dwóch pni. Jeden niższy, ale grubszy, drugi wyższy acz chudszy. To pewnie symbole Polski i Litwy, a który przypisać do jakiego państwa to zostawiam do indywidualnej interpretacji.


    W Horodle nie omieszkałem podejść do granicy, tym bardziej że nie mogłem ominąć kesza "HORODŁO - grodzisko" OP78D9. Podejście do polskiego słupka granicznego, rzut oka na ukraiński po drugiej stronie rzeki to zawsze ciekawe przeżycie. Taki słup wewnątrz strefy z Schengen, gdzie granice można przekraczać w dowolnym miejscu już takiego wrażenia nie robi.
   Dopełnieniem wizyty nad sama granicą było dotarcie do kesza "ARJ-01Zosin - najdalej wysunięty na wschód punkt Polski" OP1A90. Tytuł wyjaśnia gdzie byłem, ale warto parę słów poświęcić dojściu tam. Auto zostawiłem przy "Nadbużance" czyli DW816. Dalej idzie się niezłą polną drogą, którą normalnie jeżdżą rolnicy, wszak musza się dostać na swe pola. Dochodzi się na sam brzeg Bugu gdzie wita nas tablica "granica państwowa, przekraczanie zabronione" wiec skręcamy w lewo i idziemy wysokim brzegiem. Po ukraińskiej stronie możemy zobaczyć budkę strażniczą, coś jak ambonę myśliwską, jest też most typu wojskowego rozciągnięty nad jakimś niewielkim dopływem Bugu. Niby straszne tam krzaki, ale dzięki mostowi widać że między nimi są jakieś ścieżki którymi przemykają pogranicznicy, a kto wie czy i nie przemytnicy. Po dotarciu na miejsce zrobiłem sobie selfie ze słupkiem nr 903, załatwiłem szybko sprawę z keszem i wróciłem po śladach.


   Na Lubelszczyźnie tyle jest keszy, że gdybym nie dokonał ostrej selekcji to z granicy do Zamościa dwa dni bym jechał. Hrubieszów minąłem obwodnicą i popędziłem do Czermna po tamtejszego kesza "Czermno -grodzisko" OP78D3. Samego kesza nie znalazłem bo obok rolnik orał pole, a grzebanie w wolno stojącym drzewie obok byłoby co najmniej dziwne. Obok pozostałości grodziska wybudowano palisadę, jest wieża widokowa nad rzeką i niewielka przystań na kajaki. Trzeba przyznać że jak na pozostałości po grodach to na bogato. Ale w końcu to miejsce jest utożsamiane z Czerwieniem, grodem od którego wzięła się nazwa całego zespołu. Z Grodami Czerwieńskimi jest jeden zasadniczy kłopot. Bardzo mało o nich wiadomo. W źródłach pisanych nazwa zanika już na początku XIw. a badania archeologiczne nie przynoszą pewnych odpowiedzi, chociażby na podstawowe pytanie jakie grody można zaliczyć do czerwińskich. W chwili obecnej najbardziej popularna hipoteza mówi o terenie który potem stał się zachodnią Rusią Czerwoną. Wycieczka po kolejnych grodach to nie jest łatwa sprawa. Czasem dojazd jest trudny. Trzeba jechać lokalnymi drogami, a czasem wręcz polnymi, by w końcu iść przez pola po miedzach. Jak już dotrzemy to też nie ma nic spektakularnego. Tyle że pozostałości wału z którego czasem jest piękny widok na okolicę. By w pełni docenić miejsce do którego się przybyło warto coś poczytać, jakie artefakty wydobyli archeolodzy, co można powiedzieć o dawnych mieszkańcach. Bez tego wydaje mi się że wycieczka będzie trochę pozbawiona sensu. Mi się podobało, bo lubię historię i doczytanie o odwiedzanych miejscach sprawiło mi równą przyjemność jak dotarcie do kolejnych grodów.


    Przed Zamościem jeszcze chwila w Łabuniach i Łabuńkach Pierwszych. W pierwszej wsi nie miałem szczęścia do keszy, a bo to msza żałobna w kościele, a to krzaki z keszem wycięli. Za to w drugiej udało mi się z keszem "ŁABUŃKI - minizoo" OP8R98. Początkowo chciałem dojść od tyłu, od łąk, ale wszystko ogrodzone. Wobec tego spróbowałem od przodu, zajechałem na podjazd przed pałacem, zaparkowałem, powiedziałem dzień dobry pracownikowi hospicjum i przez nikogo niepokojony ruszyłem po skrzynkę. Ogólnie widać że miejsce ma gospodarza, który dba o otoczenie. Jednak chyba nie na wszystko starcza pieniędzy, tytułowe minizoo wygląda jakby lekko podupadło. Część terenu z zakazem wejścia bo trwają prace budowlane, ale żadnego ruchu nie widać. Mimo wszystko warto było się tu zatrzymać, nie tylko by obejrzeć pałac, ale chociażby zobaczyć renifera.


    Wizytę w Zamościu rozpocząłem od poznania miasta od strony bulwarów nad Łabuńką. Rzeka niewielka, ale bardzo mi się podobało że jej nabrzeża są zagospodarowane. Chodniki, drogi rowerowe, ławki, boiska i korty, to wszystko czego brakuje mi w rodzinnym mieście nad Białą. Co prawda przy okazji pierwszych skrzynek serii "ZAMOŚĆ - Bulwar nad Łabuńką" zapach z rzeczki był mało zachęcający, ale zaraz się ulotnił. Najciekawszy fragment to ten w centrum. Z jednej strony mamy Rotundę Zamojską, z drugiej mury twierdzy, za którymi widać już Stare Miasto. Rotunda też jest częścią twierdzy, ale w historii obecna jest bardziej obóz niemiecki z czasów II wojny światowej. Niemcy mordowali tu początkowo polska inteligencję, a następnie był to obóz przejściowy ludności wysiedlanej z Zamojszczyzny. Warto przypomnieć że min. na Zamojszczyźnie Niemcy rozpoczęli wysiedlanie ludności polskiej ze wsi i sprowadzanie na to miejsce osadników niemieckich. Spotkało się z to z odpowiedzią polskiego podziemia i w grudniu 1942r. doszło do pierwszego starcia o charakterze bitwy w czasie wojny, gdzie jedną ze stron były oddziały partyzanckie.


    Zdobywanie keszy nad Łabuńką skończyłem już po ciemku i ruszyłem na starówkę, ale już bez zbierania skrzynek, po prostu dla przyjemności włóczenia się starymi uliczkami. Na kesze przyszła pora następnego dnia rano, gdy znów ruszyłem na Stare Miasto. Keszy tam tyle że pewnie spędziłbym cały dzień, więc wybrałem około 30 i to one stały się moim przewodnikiem. Chyba każdy kojarzy rynek w Zamościu z pięknym ratuszem. Może też kolorowe kamieniczki obok, choć już że należały do kupców ormiańskich nie jest wiedzą powszechną. Oczywiście żelazny punkt wycieczek to też mury twierdzy okalające starówkę. Jest jednak coś o czym nie mówi się tak często i podejrzewam że w masowej świadomości nie istnieje, a są to podwórka kamienic. Wędrując po miastach lubię zajrzeć w takie miejsca, ale często są to studnie, w każdym mieście podobne. Na tym tle podwórka w Zamościu wyróżniają się niesamowitym, magicznym klimatem. Małe murki dzielące przestrzeń na mniejsze kwatery, w niektórych masa zieleni, drewniane galeryjki wiodące na piętro i ciepłe kolory to wszystko sprawia że nigdy nie zapomnę tych miejsc. Nawet w tych bardziej zapuszczonych, trochę szemranych, czułem się bezpiecznie, ludzie nie robili mi kłopotu gdy pstrykałem fotki. W ogóle zamojska starówka mi się spodobała i z pewnością tam wrócę.


    Jeszcze było przed południem, ale ja już postanowiłem ruszać w stronę Białegostoku. Oczywiście po drodze nie mogło zabraknąć kilku keszy. Pierwszy dłuższy postój wypadł w Klemensowie. Tam zjadłem obiad i złapałem parę skrzynek z której najciekawsza to "NA - Pod Torami" OP2ADD. Niby nic, opuszczona baza transportowa, gdzie jedynym zachowanym obiektem jest wysoka na dwa metry rampa kolejowa. Przy samym jej końcu, tam gdzie jest skrzynka można odczytać że szyny w 1930r. wyprodukował Roechling. Mnie internet odsyłał do huty w Saksonii, być może chodzi tu jednak o innego producenta, na to pytanie nie umiem odpowiedzieć.


    W czasie tej wycieczki zaliczyłem też stolicę języka polskiego. Być może niektórzy się domyślają, że chodzi o Szczebrzeszyn, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie. Oczywiście pomnik owada zdobi rynek, choć na moje oko to pasikonik, który nijak chrząszczem nie jest, ale nie ma co się zagłębiać w zawiłości przyrodnicze. Szczebrzeszyn z tego słynie, ale ja nie spodziewałem się że to miasteczko ma jeszcze tyle do zaoferowania. Dwa zabytkowe kościoły, synagoga, cerkiew, ratusz, grodzisko i to wszystko na małej powierzchni, tak że się człowiek nawet dużo nie nachodzi.


    Lokalne drogi doprowadziły mnie, przez grodzisko w Sąsiadce, które też należy do Grodów Czerwieńskich i jest uważane za jedno ze znaczniejszych, do Radecznicy. Dzięki temu poznałem kolejne sanktuarium w Polsce, ale nie poświęcone jak to zwykle bywa NMP, a św. Antoniemu. Tak sobie pomyślałem że jako patron rzeczy zagubionych, może opiekować się i keszami. Co do sanktuarium to położone jest na górce, a żeby się do niego dostać trzeba pokonać liczne schody prowadzące przez długa klatkę. Mi to przypomina bardziej wejście do jakiejś fortecy, niż do kościoła. Po wejściu do świątyni mała niespodzianka, bo z zewnątrz to ogromny budynek, a w środku zaskakująco mało miejsca. Nieodłącznym elementem tego sanktuarium jest cudowne źródełko kilkaset metrów dalej. Nie byłem jedynym odwiedzającym, kręciło się parę osób, które tez przyjechały autem, ale jak zauważyłem na miejscowych rejestracjach. Nikt z nich jednak nie nabierał wody, przez co i jak nabrałem do niej podejrzeń, bo wygląda jakby pompa zasysała wodę z powierzchniowych stawów. Może wcale tak nie jest, ale tym razem dałem sobie na wstrzymanie z próbowaniem.


    Jeszcze coś tam w drodze do domu wpadło, ale nie ma co zanudzać zbyt długimi opowieściami. Najważniejsze że wycieczka bardzo się udała. Zresztą na Lubelszczyznę zawsze się udaje i nie mogę się doczekać kiedy znów tam zajrzę.

poniedziałek, 10 września 2018

Przejażdżka przed południem

    Dawno nic nie pisałem, ale w wakacje miałem tyle na głowie, że naprawdę nie miałem czasu na nowe wpisy. A keszersko nie próżnowałem, jeszcze dwa razy rowerowo zwiedzałem opłotki Wrocławia, piechotą pokonałem kawałek szlaku Orlich Gniazd, była jedniodniowa wycieczka na płn-wsch Mazowsze i duży wyjazd w czasie urlopu gdzie połaziłem trochę po górach i odwiedziłem parę zamków. Mam wrażenie że im jestem starszy tym mniej mam czasu. Zaczynają się jednak krótsze dni, trochę więcej czasu przesiaduję w domu więc i czas na kolejne wpisy się znajdzie.
    Tym razem krótka relacja o małej przejażdżce na południe od Białegostoku. Po nocnej zmianie jakoś dziwnie nie byłem zmęczony, więc jak tylko słońce lekko podniosło temperaturę ruszyłem rowerem. W Białymstoku ostatnio sporo remontów dróg. Na Nowym Mieście robią tunel drogowy. Nad nim przerzucono tymczasowy, stalowy wiadukt. Może mam jakiś spaczony gust, ale bardzo mi się spodobał. Nie miałbym nic przeciwko gdyby został na zawsze. Na miejscu placu budowy już oczami wyobraźni widziałem drzewa i krzewy, a wśród nich właśnie ta konstrukcja.


    Za Białymstokiem wjechałem w lokalne drogi, gdzie dominującym elementem krajobrazu były podmiejskie domy z katalogów. Choć im dalej od granic miasta tym więcej przybywało starego budownictwa. Na podstawie samych zdjęć mógłbym nawet skłamać, że wkroczyłem do królestwa dzikiej przyrody. Oto rzeczka przegrodzona bobrzą tamą w początkowej fazie budowy, na niej jeszcze niedawno widziałem siedzącą czaplę. A wystarczy odwrócić się o 180st. i mamy drogę po której jeżdżą ciężarówki do pobliskich firm.


    Kawałek dalej Mazury z pięknymi jeziorami. Czysta woda i las podchodzący do samego brzegu. A tymczasem to glinianki po dawnej cegielni. Dziś też jest jakiś zakład związany z budowlanką, a krajobraz wzbogaca widok suwnic. Jednak wystarczy stanąć na wschodnim brzegu, pstryk fotka i nikt się nie pozna.


    Dalej w drogę rozglądając się za lokalnymi ciekawostkami. W Pomigaczach jest dość znana agroturystyka, obecnie już chyba bardziej ośrodek wczasowy, tam tym razem nie zaglądałem. Za to wypatrzyłem dwa stare drewniane krzyże, których dni są chyba policzone. Dziś już nikt takich nie stawia, choć tradycja nie zanikła i zastępują je metalowe. Są też kute w żelazie osadzone w fundamencie z ciosanego kamienia. Te dzielnie opierają się upływowi czasu. Pewną ciekawostką jest syrena straży pożarnej, stojąca luzem na betonowym cokole. Już we wsi nie ma OSP, a to jedyny ślad po niej.


    Niespodziewanie zajechałem do Turośni Kościelnej. Co prawda zahaczyłem tylko o jej północne granice, ale w ogóle nie miałem odwiedzin miejscowości w planie. Przez chwilę zastanawiałem się czy zajechać do centrum gdzie zawsze warto zatrzymać się przy pięknym kościele, ale jednak zrezygnowałem. Za to mały postój zrobiłem sobie przy uroczej kapliczce domkowej z Matką Boską w środku.


    Iwanówka, Niecki, wsie niewiele się zmieniły, może powstało parę nowych domów. Ostatnio nie zaglądam  w te rejony służbowo więc pewną niespodzianką był widok budowanej DW682 w nowym miejscu. Oczywiście słyszałem o tym, ale słyszeć a widzieć to dwie różne rzeczy. Beton, ciężarówki, duży dźwig, ale przecież jesteśmy na Podlasiu i nawet wtedy musi być jakiś swojski widok.


    Tak w ogóle to jednym z celów przejażdżki  były dwa kesze z serii o dworach i ogrodach Podlasia. W Markowszyźnie przetrwał dwór, choć dziś jest w słabej kondyncji. Coś tam słyszałem że Markowszyzna to siedziba dawnego majątku, nawet sądziłem że budynek mieszkalny przy samej drodze to ów dwór, choć mocno przebudowany. Tymczasem to oficyna. Człowiek uczy się całe życie.
    Tutaj krótki namysł którędy wracać. Najbliżej przez Księzyno, ale jak zobaczyłem jaki ruch na drodze to wolałem wybrać dłuższy wariant przez Niewodnicę Kościelną. Zresztą widokowo to też ciekawsza trasa. W wsi o ciekawej nazwie Trypucie przeciąłem linie kolejową. Niestety brak jakiegokolwiek pociągu i pojechałem dalej niepocieszony. W Niewodnicy obowiązkowy postój przy kościele św. Antoniego. Uważam że warto podejść bliżej, a nawet wejść do często otwartej kruchty. Zawsze jest szansa na odkrycie czegoś nowego. Do tej pory umykał mi niewielki krzyż wpisany w koło z licznymi inskrypcjami. Nawet nie wiem co to jest dokładnie, może z czasem uda mi się ustalić.


    Jeszcze kawałek i znów Białystok. Mógłbym zrobić jeszcze większe kółko, ale zakupy same się nie zrobią, obiad nie ugotuje. Co przyjemne szybko się kończy.

niedziela, 24 czerwca 2018

GO WRO

    Od dłuższego czasu spoglądałem na mapę z jakim wielkim projektem tu się zmierzyć. Tak żeby nie był to przejazd od słupka do słupka za kolejnymi mikrusami, ale żeby coś zwiedzić, a jednocześnie spróbować jak to jest znajdować kesze co kilkaset metrów. Idealna wydała mi się do tego ścieżka "GO WRO Geocachingowa Obwodnica Wrocławia". Daleko, bo prawie drugi koniec Polski, ale połączenie kolejowe bardzo dobre, bo wyjechałem z Białegostoku wieczorem, a we Wrocławiu byłem między 5 a 6 rano. Liczyłem że się prześpię, ale akurat w Warszawie dosiedli się kibice z meczu Polska - Litwa i póki się sami nie zmęczyli, to nie dali pospać. Wszystko kulturalnie, ale jak wszyscy w wagonie rozmawiają to się robi jak w ulu.
    Oczywiście nie zrobiłem całej ścieżki na raz, ale kilkadziesiąt keszy wpadło. Zacząłem od kilku keszy jeszcze spoza serii GO WRO, związanych głównie z klimatami kolejowymi. W Świętej Katarzynie obejrzałem tamtejszy kościół, późnoromański z XIII, niewiele mamy zabytków z tego okresu, więc polecam go dokładniej obejrzeć przy okazji kesza "Kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej - snieeegu" OP8030. Szkoda tylko że wszystkie drzwi były pozamykane, więc nie było jak podejrzeć wnętrza. Za to na zewnętrznym murze mała ciekawostka, reper pruski czyli punkt geodezyjny do wyznaczania wysokości.


    Ścieżkę zacząłem od "GO WRO - Wielki dąb zagrożony" OP8DDL i stąd zdobywałem kolejne skrzynki zgodnie z ruchem wskazówek zegara, aż do kesza "GO-WRO Pomnik Ofiar I Wojny Światowej" OP8D5K. Ten odcinek jest idealny na rower. Sporo jedzie się drogami asfaltowymi o niewielkim ruchu, drogi polne o dość twardej nawierzchni, choć tutaj po deszczu w licznych dziurach mogą się robić wielkie kałuże. I co ważne jedzie się po terenie płaskim jak stół. Nieliczne podjazdy i zjazdy są tak niewielkie, że wręcz nieodczuwalne. Ciekawostką jest że prawie cały czas towarzyszył mi widok Sky Tower, który skojarzył mi się ze "Szklaną Pułapką" i jak gdzieś znikał to pojawiało się pytanie: a gdzie to przepadł Nakatomi Plaza? To takie luźne skojarzenie, bo wieżowce nie są do siebie podobne.


    Część keszy to miłe przerwy w szczerym polu, przy magazynach, albo na wylotach wsi. Są jednak i taki które przy okazji pokazują jakąś lokalna ciekawostkę czy zabytek i te oczywiście sprawiły najwięcej radości. I o tych słów kilka. "GO WRO - Wieża rycerska w Biestrzykowie" OP8D9E pokazuje obiekt jak w tytule. W okresie średniowiecznym jako swe siedziby budowało je średniozamożne rycerstwo. Na terenie Polski najwięcej przetrwało ich na terenie południa. Ja do tej pory natykałem się na opuszczone, a co za tym idzie w różnym stanie. Ta jednak jest wciąż zamieszkała. Wywarła na mnie wielkie wrażenie możliwość zamieszkania w takim budynku. Jak to zobaczyłem, to nie wyobrażam sobie lepszego miejsca do życia. Ciekawe jeszcze jak gospodarze urządzili wnętrze, bo możliwości są tu na pewno ogromne, pozostaje kwestia pieniędzy i gustu.


    W Bielanach Wrocławskich przy okazji kesza "GOWRO - Bielany Centrum" OP8D88 mogłem obejrzeć dawny dwór. Jakże inny od polskich dworków. O wiele większy i budowany metodą szachulcową, którą bardziej kojarzę z Pomorza. Na trawniku przed dworem ustawiono stare rzeźby, tu znalazły bezpieczną przystań. Nie zmienia to faktu, że wygląda to trochę jak cmentarz. Przy keszu objawił się pan, który pomógł mi znaleźć skrzynkę, ba wyciągnął ją z skrytki. To bardzo pozytywne gdy osoba która się nie bawi, nie niszczy pudełek, a wręcz pomaga. Jak doczytałem w logach nie byłem pierwszą osobą która została tu "przyłapana" na szukaniu. Swoja drogą zawsze zastanawiam się po co niektórzy zabierają nasze pudełka, po dłuższym pobycie w terenie są mało higieniczne, a wartość z wyposażeniem jest zazwyczaj zerowa.


    W Biskupicach Pogórnych zaliczyłem porażkę przy pałacu i kesza nie znalazłem. Mimo to warto było odwiedzić to miejsce. Barokowy budynek przez lata PRL popadał w ruinę. Zakupiony przez prywatnych właścicieli powoli odzyskiwał blask. Coś jednak poszło nie tak. Jest nowy dach, okna i tynki na elewacji, ale remont stanął. Od strony bramy widzimy ciekawy zabytek, ale widok niestety psuje opuszczone otoczenie. Zapuszczona trawa, pokrzywy i krzaki samosiejki nie dodają uroku. Mimo wszystko dobrze że pałac jest zabezpieczony i przetrwa kolejne lata.
    Innego rodzaju ciekawostką w tej wsi jest nazwa ulicy LG. Pierwszy raz zobaczyłem by prywatna firma miała swoją ulicę.


    Najtrudniejszy kawałek wycieczki był między keszami "GO WRO Tramp" 894C a "GO WRO Urwipołeć" OP8711. To zaledwie kilkaset metrów, ale w pewnym momencie rośliny zrobiły się wielkości mojego roweru. Trzeba było na piechotę, bo jechać się nie dało. Całe szczęście że mimo iż dzień pochmurny i miejscami mżyło, to tu było sucho. Alternatywa to wjazd w pole uprawne, ale to nieładnie niszczyć uprawy rolnikowi.


    Ścieżka zahacza czasami o tereny kolejowe. Zresztą w czasie wyjazdu wpadło tez parę keszy o wrocławskim węźle kolejowym. To naprawdę spory węzeł, a ruch pociągów tu duży, zarówno osobowych, a co bardziej cieszy towarowych. Jak szukałem kesza gdzieś na stacji,to nie zdarzyło się by nie było okazji obejrzeć jakiegoś pociągu. Najlepiej gdy spotkało się znane lokomotywy, ale w egzotycznym dla mnie malowaniu. Jak chociażby przy keszu "GO WRO Smolec PKP" OP896Z gdzie widziałem poczciwą SM42, ale z logiem Orion Kolej, na podlaskich torach takiej firmy nie widziałem.


    Dość ciekawy fragment ścieżki był na zachód od lotniska. Trzeba było wspiąć na niektóre drzewa, a jedno z nich zapamiętam na dłużej. Pierwsza gałąź była wysoko i z moją kondycją ciężko było się wspiąć. Od czego był jednak rower, wlazłem na ramę, a stamtąd już wydźwignąłem się na pierwszy "szczebel" dębu. Dalej prościzna, aż prawie na czubek. Dzięki skrzynkom od kilku lat przypominam sobie jaka to była frajda wspinać się po drzewach za małolata.
    Ze spokojniejszych atrakcji były samoloty. Oczywiście nie startują z taką częstotliwością jaką widziałem na lotnisku Chopina, ale nie ma też takiej posuchy jak na lotnisku w Lublinie, gdzie przez godzinę nawet lecącej wrony nie widziałem. Jedna ze skrzynek jest nawet mocno powiązana maskowaniem i ukryciem z samolotami, które widzimy tuż po starcie. Nic się jednak nie umywało do kucyków. Te zwierzęta bardzo przyzwyczajone do ludzi w ogóle się nie płoszyły jak podszedłem do ogrodzenia. Jeden z nich o białej maści był szczególnie przyjazny. Podejrzewam że liczył na jakiś smakołyk, a ja niestety nie miałem ani marchewki, ani kostki cukru. Ogólnie to chyba było największe skumulowanie atrakcji na trasie: trochę adrenaliny, samoloty i koniki.


    Wracając do tematów kolejowych, to jak już opuściłem szlak GO WRO to trochę pokręciłem się za skrzynkami związanymi z tym tematem. Ciekawym doświadczeniem było odwiedzenie paru miejscówek już po zachodzie słońca. Na dworcach zazwyczaj jest życie, dużo jest zwyczajnie ładnych, ale już bocznice, tereny przytorowe na pierwszy rzut okaz nigdy nie wyglądają atrakcyjnie. Mimo to mają coś w sobie z nostalgicznego klimatu i chyba to mnie najbardziej pociąga. Tylko przy jednym keszu "WWK: Wrocław Nowy Dwór" OP87LG było trochę straszno. Krzaki, niezabezpieczone dziury, a nad tym duży budynek nastawni, nieczynny i ze spaloną górą. Nie czułem się tu zbyt komfortowo, tym bardziej że wcześniej przejechałem pod kamerami za zakaz, a przez to że przy odkładaniu kesz mi wypadł z rąk w krzaki, długo go szukałem i bałem się że może jakiś patrol SOK przyjedzie. Tak mi jednak przypadły do gustu wrocławskie klimaty kolejowe, że przy następnej wizycie znów z pewnością odwiedzę kilka miejscówek związanych z tym tematem.
   

piątek, 8 czerwca 2018

Kawałek Nadbużanką

    Tytułowa Nadbużanka to droga wojewódzka 816 łącząca Terespol z Zosinem. Biegnie wzdłuż naszej wschodniej granicy, miejscami do słupków granicznych jest zaledwie kilkanaście metrów. Częściowo biegnie po niej coraz popularniejszy szlak rowerowy Green Velo, a że jest też parę skrzynek to wszystko pięknie mi się układa. Tym razem zaplanowałem trasę z Terespola do Włodawy i z powrotem. Wycieczka na półtorej dnia, ale mi wyszedł jeden, a jak do tego doszło napiszę na końcu.
    Do Terespola dostałem się autem z rowerem na bagażniku. Samochód zostawiłem pod dworcem i witaj przygodo. W Terespolu znalazłem dwie skrzynki, które już szukałem, ale z różnych powodów ich nie znalazłem. Tym razem długo nie zabawiłem w mieście, oprócz keszy zatrzymałem się tylko przy obelisku szosy brzeskiej. Drugi, bliźniaczy jest w Warszawie przy Grochowskiej.
    Pierwszy kesz poza miastem "TK-2 Rowerowa trasa Terespol-Kodeń" OP8H4W i już mała dawka adrenaliny. Trzeba się zapuścić w ciemne tunele fortu. Lubię wszelkie budowle militarne, więc wędrowałem korytarzami z przyjemnością. Tylko wejście do kesza ciut niebezpieczne, bo trzeba zrobić krok nad zerwanymi schodami. Droga w dół niedaleka, ale można się połamać i kto by mi pomógł? Dobrze że jest ta skrzynka bo na mapie satelitarnej nie widać charakterystycznej sylwetki fortu, a w terenie nie ma żadnej tabliczki.


    W Dobratyczach gdzie jest okeszowana cerkiew, choć nieco nijaka, Green Velo odbija na wschód i przez pewien czas nie jedzie się drogą 816, a jakąś lokalną, ale wciąż asfaltową. W Żukach był kolejny fort i do tego dwa kesze. Z tego umocnienia nie zostało zbyt wiele. Malutki kawałek betonowej ściany i parę nasypów w terenie. Może niezbyt to imponujące, a zabawnie wyglądała tabliczka obiekt zabytkowy na gruzowisku. Przy znalezieniu tych skrzynek i mając w pamięci wcześniejsze znaleziska związane z Twierdzą Brzeską można uzmysłowić sobie jak wielki teren zajmowała ona. Gdyby była położona w bardziej dogodnym turystycznie miejscu z pewnością byłaby bardziej popularna. Do tego spora jej część jest po białoruskiej stronie. Co prawda obecnie nie trzeba mieć wiz w tym rejonie, ale paszport jak najbardziej, a od kiedy od obywateli pobiera się odciski palca, to mam w głębokim poważaniu ten dokument. Pewnie kiedyś się przełamię, ale budzi to mój niesmak.

   
    W końcu miałem okazję bliżej obejrzeć cerkiew w Kostomłotach, poprzednim razem było nabożeństwo i nie chciałem przeszkadzać. Jest to jedyna na świecie parafia neounicka, czyli są to katolicy, ale obrządek jest w rycie bizantyjskim. Na pierwszy rzut oka wydaje się że trafiło się do prawosławnego ośrodka kultu. I jest to co charakteryzuje cerkwie - złoto, dużo złota. Złote dachy w słońcu aż oślepiają. Malowidła na ścianach nawiązują do stylu ikon i są utrzymane w ciepłych pastelowych kolorach. Jako że jestem z Białegostoku, nie jest to dla mnie egzotyka, ale ten przepych zawsze robi na mnie wrażenie. Jest też studnia z zbudowaną nad nim kaplicą. Jakoś nigdzie nie doczytałem by woda miała jakieś cudowne właściwości, ale trzeba przyznać że jest naprawdę smaczna.


    Za Kostomłotami wyskoczyłem znów na 816 i jej już się trzymałem do końca mojej wycieczki. W Kodniu czekało na mnie małe skupisko keszy. Większość związana z sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej. Jak głosi legenda Mikołaj Sapieha modląc się pod obrazem Maryi w Rzymie doznał uzdrowienia z choroby która męczyła go dłuższy czas. Nie mogąc jednak uzyskać zgody na wywiezienie obrazu słynącego już z cudów, po prostu go ukradł i przywiózł do kraju. Całe szczęście nie walą tu niezliczone pielgrzymki jak do największych sanktuariów, więc mogłem sobie szukać keszy do woli. Sam kościół dość ciekawy w stylu barokowym, ale moim zdaniem znacznie ciekawsze są rozległe ogrody na jego tyłach. Można pospacerować ocienionymi alejkami, odwiedzić kaplicę zamkową, obejrzeć Drogę Krzyżową z ludowymi rzeźbami czy podejść do granicznego Bugu.


    Muszę przyznać że wycieczka obfitowała w odwiedziny miejsc świętych, bo kolejny przystanek to Jabłeczna i tamtejszy klasztor prawosławny. Kiedyś tutaj nocowałem, więc była już okazja dokładniej zapoznać się z tutejszą cerkwią. Tym razem bliżej przyjrzałem się okolicznym kaplicom. Są dość nietypowe, bo wąskie acz wysokie. Poza Jabłeczną nigdzie takich nie widziałem. Zazwyczaj to po prostu prostokątny, niewielki budynek, często spotykany na cmentarzach. Nie mogłem przepuścić okazji i podjechałem nad sama granicę. Nie wiem który już raz, ale ciągnie mnie ona jak magnes.


    W Sławatyczach czekała mnie miła niespodzianka. Tutejszą cerkiew pamiętam jeszcze jako ruinę. W międzyczasie odzyskała ona swój blask. Obecnie trwa budowa ogrodzenia i plac nie jest jeszcze uporządkowany i na zdjęciach niezbyt ładnie to wygląda, ale dobrze że ktoś sobie przypomniał o tym zabytku. Niestety nie można tego powiedzieć o kirkucie. Gdyby nie kesz "Sławatycze - cerkiew" OP8ELB to nawet bym nie wiedział że zawędrowałem pod żydowską nekropolię.
    Za Sławatyczami zaczyna się droga rowerowa. Na odcinku do Włodawy jest już większy ruch aut, więc świetnie się tu sprawdza. Sporą atrakcją na tym odcinku są wieże widokowe. Najlepsza jest ta w Różance, a to z prostego powodu, po prostu jest najwyższa i widoki z niej najlepsze. Bez problemu można zajrzeć na białoruska stronę, a i pewnie Ukrainę widać, bo w pobliżu niedalekiej Włodawy jest trójstyk granic. Dwie pozostałe też niczego sobie, a do tego u ich stóp są ławki gdzie można przysiąść i coś przekąsić. W Dołhobrodach to nawet WC jest, może temat przyziemny, ale na szlakach rowerowych to rzadkość, co czasem bywa problemem. Tak że musiałem wspomnieć i docenić.


    Jeszcze z dwa kesze przy ścieżce rowerowej i jest Włodawa. Tutaj pojechałem najpierw do dzielnicy po byłej jednostce wojskowej. Tradycje sięgają jeszcze czasów IIRP, kiedy stacjonowała tu artyleria ciężka. Dziś mały kawałek zajmuje straż graniczna. Reszta wydał mi się taką zakazaną dzielnicą Włodawy. Może wcale tak nie jest, ale miałem takie wrażenie. Wąskie, dziurawe uliczki, niekoszone trawniki, zarastające boisko i opuszczona szkoła nie nastrajały optymistycznie. Za tym wszystkim jest jeszcze radziecki cmentarz wojenny. Tutaj trawa skoszona, ale obramowania mogił się powykrzywiały i tylko pomnik trzyma się prosto.


    Znalazłem ostatniego kesza we Włodawie i czas było ruszać w drogę powrotną. Była siedemnasta, więc pomyślałem że przejadę pół powrotnej drogi, prześpię się gdzieś i rankiem pokonam pozostały dystans do Terespola. Jakoś mi się to nie uśmiechało, ale wrócić trzeba. I wtedy z ciekawości zatrzymałem się na przystanku PKS by zobaczyć gdzie z Włodawy da się dojechać. Za 25min. odjeżdżał bus do Terespola, więc się długo nie namyślałem, przypiąłem rower pod szpitalem i już po parunastu minutach zza okien pojazdu podziwiałem trasę którą tego dnia pokonałem. W Terespolu do swojego auta, z powrotem do Włodawy i stąd już do domu. To była udana wycieczka.

środa, 16 maja 2018

Puszcza Romincka

    Kiedyś miałem okazję przejechać się rowerem po Puszczy Rominckiej, ale przeciąłem ją tylko główną drogą, nie zaglądając w jej zakamarki. Tym razem była okazja nadrobić zaległości, a z wycieczki tym bardziej się cieszyłem że w tym roku jakoś rower nie jest w częstym użyciu. Czasem zajadę do pracy, czasem pokręcę się po najbliższej okolicy Białegostoku, ale ani razu nie zdarzyło się wyjechać rano, a wrócić wieczorem.
    Do puszczy wybrałem się z MiszkąWu. Mieliśmy jechać rok temu, ale albo terminów nie można było zgrać, albo pogoda nie dopisywała. Tym razem wszystko się ładnie ułożyło i zajechał po mnie rano, rowery na bagażnik i w drogę. Auto zostawiliśmy w Żytkiejmach i przesiedliśmy się na rowery. Żytkiejmy to trochę większa wieś przy samej granicy z Rosją. Tutejsze atrakcje już kiedyś poznałem, a jest ich sporo jak na tak małą miejscowość. Można podjechać do granicy, obejrzeć zabytkowy cmentarz, czy stację przy rozebranej linii kolejowej. Chyba tylko rycerz z drewna to jakaś nowość, chyba że go wcześniej przegapiłem.


    Z drogi asfaltowej szybko skręciliśmy w las i przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów do dyspozycji mieliśmy tylko drogi gruntowe. Warto o nich wspomnieć, bo jak ktoś się zastanawia jak się po nich jeździ to powiem że rewelacyjnie. Nawierzchnia jest mocno ubita, wybojów nie ma tak wiele, więc jedyny minus to taki że rowery wam się najwyżej mocno zakurzą.
    Pierwsza skrzynka "Ku pamięci Josepha" OP563E okazała się całkiem łatwa i przyjemna. Umiejscowiona przy kamieniu postawionym na cześć nadleśniczego Josepha Sternburga. Jak wyczytałem ten kamień to nie tak odległa inicjatywa W ogóle w Puszczy Rominckiej jest kilka kamieni na różne okazje. A to cesarz coś upolował, a to ktoś zbudował most, jest kamień tylko z imieniem, a nawet na cześć psa myśliwskiego. W ogóle jakaś tu moda by upamiętniać różne rzeczy w kamieniu. Jak widać wciąż żywa. Ten stoi na wysokiej skarpie, a w dole wije się rzeczka leśna, więc dochodzą jeszcze ciekawe widoki.


    Kolejny kesz "Zakamuflowany Wilhelm II na bagnach" OP5671 był wielką niewiadomą, a w zasadzie droga do niego. Przed wyjazdem posiedziałem przy mapie i wyglądało na to, żeby się do niego dostać trzeba obejść bagno od zachodu. Zresztą dodatkowe waypointy są też w opisie kesza. Najpierw chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda w linii prostej. Droga się skończyła, był jeszcze kawałek rzadkiego lasu i zaczął się teren podmokły. Zobaczyliśmy wąską ścieżkę, zostawiliśmy rowery pod drzewem i poszliśmy sprawdzić dokąd nas ona zaprowadzi. Początkowo szliśmy przez olsy, a w końcu wyszliśmy na łąkę gdzie szuwary były wyższe od nas. Wiosna tego roku jest dość sucha, więc dało się wciąż iść. W pewnym momencie jednak woda poważnie utrudniła marsz. Miszce udawało się jakoś skakać po kępach, a ja że miałem sandały dałem sobie spokój z szukaniem pewnego gruntu i mocząc nogi pokonałem najtrudniejszy kawałek. Teren zaczął się podnosić i brzegiem suchego lasu dotarliśmy do kesza. Byłem wręcz zaskoczony że tak łatwo się udało, a satysfakcja tym większa, że to najtrudniejszy do dojścia  kamień Wilhelma.


    Kolejne kesze szły dość sprawnie, bo jak wspomniałem drogi tu świetne i nawet te które na mapie były rysowane przerywaną linią okazały się idealne. Odwiedziliśmy jeden rezerwat, znaleźliśmy dwa kamienie Wilhelma, a przy trzecim naszła mała refleksja. Wspomniałem że część kamieni są na cześć osiągnięć myśliwskich cesarza Wilhelma II. Był taki który upamiętnia ustrzelenie jelenia o wspaniałym porożu z 24 odrostami, ten z trudnym dojściem powyżej to z kolei miejsce upolowania takiego z 20 odrostami. Natomiast kesz "Kamień Wilhelma II upamiętniający ubicie 2000 jelenia" OP2B3D opiewa to co w tytule. Zastanawiam się ile zawodowy rzeźnik rocznie zwierząt oprawia? Z pewnością Wilhelm był człowiekiem swej epoki, bo miałem kiedyś okazję przejrzeć wspomnienia jakiegoś francuskiego myśliwego i jego "osiągnięcia" w Afryce. Tam też liczba zwierząt szła w tysiące. Myśląc o takiej skuteczności, przed oczami zobaczyłem cesarza z karabinem maszynowym w jednej ręce,  taśmą nabojową w drugiej i siekającego jelenie. Prawie jak Rambo.



    Po odwiedzeniu kesza "Dora" OP5925 przejeżdżaliśmy kilkaset metrów od granicy, żal było nie zajrzeć. Nawet nie szukaliśmy specjalnie drogi, ale jak pojawił się w kierunku północy bruk to nim pojechaliśmy. Widocznie przed wojną to była jedna z ważniejszych dróg przez puszczę, bo na inne brukowane nie trafiliśmy. Urywa się ona na samej granicy, za słupami po stronie rosyjskiej już same krzaki. Ciekawe że tu nie było żadnej siatki, zabronowanego pasa ziemi po którym świetnie widać że ktoś szedł. Jedynie pas drogi granicznej rozjeżdżony pojazdami terenowymi SG, oraz czujka ruchu i kamera. Do tej pory na granicy białoruskiej czy rosyjskiej, o ile nie było naturalnej przeszkody np rzeki, to zawsze widziałem zasieki.


    Jedyna trudna droga, ale na szczęście niezbyt długa była do kesza "Wredny kłusownik" OP5923. Sam kamień postawiono na cześć leśnika zabitego przez jakiegoś kłusownika. By tam się dostać trzeba jechać drogą mocno rozjeżdżoną przez ciężki sprzęt leśny do wyciągania drewna. Po deszczu byłby niezły rajd terenowy, a tak to czasem tylko koło spadało w głęboką koleinę. Kolejna rzecz jak spodobała mi się w Puszczy Rominckiej to sposób pozyskania drewna. Wycinają drzewa, ale tylko jakąś część, nie zostawiając pustych hektarów. Takie wyręby pamiętam z Puszczy Knyszyńskiej, jak byłem dzieckiem i sporą część wakacji spędzałem u dziadków na jej skraju, to właśnie w ten sposób korzystano z lasu. Dziś kiedy odwiedzam znajome miejsca, to aż serce boli widząc puste połacie po horyzont. Wiem że to las gospodarczy, ale ta zachłanność ludzi mnie przeraża. Mam nadzieję że taka rabunkowa gospodarka leśna nie dotrze do Puszczy Rominckiej i zachowa ona swój dziki, trochę mroczny charakter.
    Plan był taki że z Żytkiejm na zachód jedziemy puszczą, a wracamy jej południowym skrajem, trzymając się rejonów drogi wojewódzkiej nr 651. W drodze na wschód największą atrakcją były mosty po dawnej kolei Żytkiejmy - Gołdap. Najsłynniejsze są te w Stańczykach i trzeba przyznać, że są najbardziej fotogeniczne. Jednak warto odwiedzić też inne. Zarówno te w  Botkunach jak i w Kiepojciach. W Botkunach po starym torowisku biegnie droga, która jest jak najbardziej używana, akurat mogliśmy zobaczyć przejazd ciągnika. Na mostach jedynie z barierkami czas się obszedł niełaskawie. Reszta konstrukcji, betonowa i ceglana świetnie się trzyma. Widać że użyto materiałów najwyższej jakości. Widoki z góry jak i z dołu zapierają dech w piersiach. Ogromne łuki, rozpięte nad niewielkimi rzeczkami urzekają monumentalnością. Od razu czuje się tu szacunek dla ich konstruktorów i budowniczych. Most w Stańczykach do dziś jest najwyższy w Polsce, ale dwa pozostałe nie ustępują mu wielkością. Polecam ich odwiedzenie jeszcze z jednego powodu. Obecnie jest już sezon turystyczny, więc w Stańczykach jest dużo ludzi, a do pozostałych docierają tylko ci którym naprawdę na tym zależy. Dlatego jest szansa że nikogo nie spotkacie i całe mosty będziecie mieć dla siebie.


   
    W drodze na wschód było mniej keszy, ale to nie znaczy że słabsze. Jadąc po dwa związane z cmentarzami w Żabojadach (swoją drogą urocza nazwa), droga wiodła nas kawałek przez świetne miejsce widokowe. Przed sobą mieliśmy rozległy widok na Puszczę Romincką ciągnącą się wiele kilometrów poza granice Polski. Muszę przyznać, że ostatnio widziałem spore połacie lasu w czasie wycieczki na Lubelszczyznę, ale tutejsza rozległa puszcza to był miód na moje serce. A wracając do cmentarzy to szkoda że są tak zapomniane. To zazwyczaj wyższe punkty otoczone łąkami i polami. porośnięte drzewami i niestety krzakami z których większość posiada kolce. Do tego fakt, że na tych cmentarzach nie pozostało wiele nagrobków i poza keszem zdarza się że obchodzisz się smakiem. Zdecydowanie te cmentarze lepiej odwiedzać, gdy wegetacja roślin jeszcze się nie zaczęła.
    W Stańczykach nawet nie szukaliśmy kesza, zresztą pożałowaliśmy na wejście i tylko posiedzieliśmy pod wiatą, coś przekąsiliśmy i ruszyliśmy dalej. Ostatni tego dnia kamień Wilhelma, niepozorny, ale znów musiał się pochwalić jakiego to jelenia ubił.  Kawałek dalej naprawdę spory kawałek zalanego lasu, typowa robota bobrów. To z jednej strony drogi, a z drugiej na górce kolejny zapomniany cmentarz. Tutaj jakoś w tytule kesza "Niemiecka mogiła z XVIIIw." OP70A7 umknęła mi rzymska piątka i już się zapaliłem, jaki to rarytas, cmentarz z XIIIw. Tylko skąd tam tylu chrześcijan wtedy, szybko zostałem wyprowadzony z błędu. To już zmęczenie zrobiło swoje, stąd ten wielki błąd. Mimo wszystko cmentarz na tyle ciekawy, że nie czułem rozczarowania swoja pomyłką.


    Po wyjeździe z lasu otoczyły nas budynki wsi Degucie. Najpierw jechaliśmy przez opuszczoną część wsi. Porzucone zabudowania gospodarcze i domy straszące pustymi okiennicami. Jadąc ulicami po których tylko hulał wiatr, po raz pierwszy w opuszczonych lokacjach poczułem się dziwnie. Może to był nawet niepokój, choć w słoneczny dzień ciężko stwierdzić. Atmosfera miejsca tak podziałała że kiedy wjeżdżaliśmy w część zamieszkałą i poczułem grilla, pierwsze co mi na myśl przyszło to że ludzina na ruszcie skwierczy. Jeżeli gdzieś w Polsce jest wieś rodem z "Teksaskiej masakry piłą mechaniczną" to właśnie tutaj. Jedyny miły akcent to przesympatyczny pies, którego podkarmiliśmy mięsem w czasie operacji na keszu "Łopianowe pole" OP2B5F.


    Przy keszu widać było tablicę Żytkiejmy. Za nami kilkadziesiąt kilometrów niezłych dróg, ale nie należy zapominać że to Mazury i podjazdy bywają tu zabójcze. Dały one się we znaki, więc mała korekta planów i zamiast kolejnych kilkunastu kilometrów zjechaliśmy do auta, ostatnie dwa planowane kesze podejmując już z samochodu. Bardzo spodobał mi się kesz "Stara stacja kolei Gołdap - Żytkiejmy w Pobłędziu" OP1DEC. Ktoś zadał sobie wiele trudu by wyremontować budynek. Zachowała się nawet rampa kolejowa, jeden z niewielu śladów po tej linii. Z pewnością gdyby przetrwały tu tory, szlak byłby jednym z piękniejszych krajobrazowo w Polsce.


    Z dawnej stacji do Białegostoku. Najpierw musieliśmy wyjechać z wąskich i krętych dróżek. Akurat trwał zachód słońca, więc widoki były wspaniałe. I na koniec mała lekcja: Puszcza Romincka to jedyna i poprawna nazwa. Strasznie jednak to "i" chce przeskoczyć za "n". Mi często zdarza się przestawić szyk, ale staram się jak mogę używać poprawnej nazwy, choć edytor tekstu wciąż mi tę nazwę własną podkreśla na czerwono.

sobota, 5 maja 2018

Wycieczka po wschodzie

    Dawno mnie nie było w Lubelskim, a że zrobiło się cieplej i sucho to mogłem ruszyć po tamtejsze skrzynki, wśród których sporo ukrytych jest w terenie gdzie po deszczu trudno dojechać. Keszowanie zacząłem we Włodawie. Tutaj jednak tylko krótki postój, po kesza którego ciężko zdobyć w ciągu dnia, a rankiem gdy nie ma ludzi, poszło całkiem sprawnie. Do miasta planuję wrócić jeszcze w tym roku rowerem, ale zobaczymy ile wyjdzie z tegorocznych planów.
    Za Włodawą czekały mnie kesze przyrodnicze związane z szlakiem green velo. To jeszcze Polesie, jego zachodnie rubieże. Wśród lasów i pól można spotkać większe i mniejsze jeziorka. Szczególnie te mniejsze są warte uwagi. Zazwyczaj gęsto zarośnięty brzeg utrudnia dojście nad sama wodę, ale za to możemy podglądać dziką przyrodę. Z kolei Sobiborski Park Krajobrazowy to raczej miejsce dla koneserów. Nie spotkałem tu mrocznego, starego, gęstego lasu, to raczej typowo użytkowy z drzewami czekającymi na wycinkę, choć rozległy. Ja jednak bardzo lubię przebywać w lesie więc mi się podobało.
     Jak już się było tak blisko granicy to żal było nie zajrzeć. Okazją była skrzynka "STARE STULNO - pozostałości dworu" OP8EJ8. Najbardziej obawiałem się gospodarzy z pobliskiego domu, ale jedynie pies mnie obszczekał. W spokoju mogłem wpisać się do kesza, a potem podziwiać tutejsze widoki. Zazwyczaj na wschodniej granicy niepodzielnie rządzi przyroda. Skutecznie oddziela kraje, a z zadań ochronnych wywiązując się lepiej niż drut kolczasty. Choć z drugiej strony, tak sobie myślę, że pewnie nieźle pomaga wszelkiej maści przemytnikom. 


    Już wcześniej przekraczałem linię kolejową nr 81 z Chełma do Włodawy. Lubie kolejowe klimaty wiec nie mogłem o tym nie wspomnieć. Wyczytałem że przywrócono tu ruch pasażerski w 2012r, ale jako sezonowy. Dobre i to. Za to na co dzień jest tu ruch towarowy, związany zapewne z pozyskiwaniem drewna, choć też rzadki co widać po zardzewiałych szynach. Ta linia ma i swoją tragiczną historię. To przy niej położony był obóz zagłady w Sobiborze. Miejsce tak przesiąknięte złem, że poza suchymi faktami ciężko coś sensownego napisać.


    Nie spodziewałem się że w tak dobrze zapamiętam wizytę w Woli Uhruskiej. Niezbyt duże miasteczko, a tyle atrakcji. W parku stoją drewniane rzeźby przedstawiające różne postacie. Niektóre nie mają zbyt przyjaznych twarzy, ale ogólnie ciekawie się prezentują. Niewielki dworzec na którym brakowało tylko przetaczającej się krzaczastej kuli, ale może właśnie temu malowniczy. Mały, drewniany budynek dworca zabity na głucho, niedaleko wieża ciśnień, bardzo niska jak na taką budowlę, ale zapewne wystarczająca kiedyś do obsługi parowozów. I jeszcze wisienka na torcie czyli wieża widokowa. Droga do niej stroma i wyboista, po deszczu bym nie wjechał. Całe szczęście była taka możliwość i mogłem podziwiać widok na miasteczko w dole oraz na okoliczne lasy.


    Dzięki keszowi "UHRUSK - KOBYLCE cmentarz prawosławny" OP8Q5J nie przegapiłem tytułowego miejsca, bo choć przy samej drodze to się chowa za krzakami. Nekropolia już od dawna nieczynna, ale nie do końca zapomniana. Na paru grobach pojawiły się nowe pomniki, ale mnie najbardziej zaciekawiły te najstarsze. Niezbyt liczne, ale prezentują ciekawy przykład dawnej sztuki kamieniarskiej.
    Zaraz za cmentarzem zaczyna się wieś Uhrusk. Warto tu odwiedzić kościół i cerkiew. Przy wejściu na cmentarz stoi leciwa kapliczka św. Jana Nepomucena. Natomiast za torami jest pałac. Jak tu kiedyś przejeżdżałem nie podchodziłem bo chyba ktoś się kręcił. Tym razem po znalezieniu kesza "Pałac w Uhrusku" OP78BA skorzystałem z okazji i podszedłem bliżej. Wśród zdziczałego parku stoi klasycyzujący pałacyk. Moim zdaniem taki w sam raz, nie za mały, nie za duży. Nie oszpeciła go nawet przebudowa w latach 60-tych. Niestety po opuszczeniu go przez uczelnię rolniczą niszczeje.


    Na Lubelszczyźnie można spotkać wiele miejsc pamięci po Powstaniu Styczniowym. Ten region był jednym z bardziej aktywnych. Swego czasu sporo ich odwiedziłem, ale i dużo jeszcze przede mną. Tym razem na swej trasie natknąłem się na niewielkie pomniki w Rudce i w Iłowie. Co ciekawe oba zrobione według tego samego schematu. Pewnie wszystko rozbiło się o koszty, ale najważniejsze że w terenie pozostał jakiś ślad.
     Opencaching nieraz prowadzi do miejsc niepozornych, acz przez swą tajemniczość interesujących. Tak było przy keszu "ZARZECZE-kolumna" OP7EA7. Tytułowa kolumna stoi w środku wsi, na terenie szkoły. Niestety nie jest ustalone jej pochodzenie. Są różne hipotezy, przyjmuje się że to słup graniczny, albo część dawnego, zapomnianego cmentarza. Pewnie bez badań archeologicznych się nie obędzie. W tym wypadku liczyłbym na jakiś lokalnych pasjonatów, którzy pod nadzorem archeologa mogliby przeprowadzić badania. 


    Znów kawałek lasem, tym razem Chełmskim Parkiem Krajobrazowym. To jak w poprzednim parku sobiborskim, las użytkowy. Tutaj natknąłem się na wyłuszczarnię nasion. Podobny budynek spotkałem niedawno w Rucianym Nidzie, z tym że na Mazurach był sporo większy. Budowany jednak na takiej samej zasadzie. Prosta bryła obita deskami, ale nie w najprostszy sposób, ale tak że tworzą one rodzaj tarki. Prościej byłoby nabijać je prosto, więc pewnie ma to jakieś znaczenie, być może ma to związek z wentylacją. Obok jest starszy budynek, murowany, a za nimi siedziba leśnictwa. Całość, jak to zwykle takie małe skupisko budynków na polanie, ładnie się prezentuje. Chociaż przyznaję że mieszkanie na takim odludziu, to jednak nie byłoby dla mnie. 


    Skończył się las, zaczął się Chełm. Już gościłem w tym pięknym mieście, nawet dwa razy. Raz były to odwiedziny typowo keszerskie, kolejne to mało keszy, ale poznałem zabytki i co najważniejsze podziemia kredowe. Tym razem znów skupiłem się na skrzynkach, a tych przybywa bo wyjątkowo aktywni są tu keszerzy: Piżmak, grafen i starletka. W związku z keszem "CHEŁM - Wojewódzki Szpital Psychiatryczny" OP7780 odwiedziłem to miejsce. W większości prezentuje się nieźle, szczególnie budynki stawiane za czasów carskich, które doczekały się remontu. Jednak na końcu znajduje się pawilon, budowany już w okresie PRL. Tutaj mieści się jeden z oddziałów psychiatrii i wygląda jak z koszmaru. Brzydki budynek z zardzewiałymi kratami w oknach, suszące się ręczniki i wyglądający na świat smutny pan. Bardziej to przypomina więzienie niż szpital. Nie wiem czemu, ale oddziały psychiatryczne zawsze mnie trochę przerażają i wyglądają na podupadłe. Tutaj niedofinansowanie służby zdrowia chyba najbardziej widać, bo kto będzie słuchał takiego pacjenta?
    W Chełmie podążałem głównie za keszami ze ścieżki "Spacer bulwarem nad Uherką". Pozostałe kesze potraktowałem ulgowo, bo w lubelskie jeszcze nie raz wrócę. Co do ścieżki to bardzo mi się podobała, a szczególnie pomysł zrobienia wzdłuż sporej części rzeki bulwaru. Miejscami zrobiono miejsca wypoczynku, nic wielkiego stół i parę ławek, za element ozdobny robią misie wyrzeźbione z kredy. Co jednak najważniejsze, te miejsce żyje. Akurat była piękna pogoda i aż do wieczora natykałem się na spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Spora część ławeczek też zajęta i co najważniejsze nie zauważyłem śmieci. Nie wiem czy miałem szczęście, czy ludzie potrafią korzystać tu z koszy i jak wypiją piwko to nie tłuką butelki, tylko zabierają, albo ląduje ona tam gdzie trzeba. Z zazdrością zdobywałem kolejne kesze, cały czas myśląc o rodzinnym Białymstoku. Też mamy niewielką rzekę, która nie jest już ściekiem i nie śmierdzi. Odnoszę jednak wrażenie że Biała, pieszczotliwie zwana Białką to bardziej problem dla naszych władz. Wiele lat temu mówiło się o bulwarach, ale temat umarł śmiercią naturalną.


    Z Chełma wyskoczyłem na chwilę jeszcze bardziej na wschód. Odwiedziłem pobliże cementowni, gdzie w powietrzu unosi się charakterystyczny zapach. Podobnie pachną budowy. Ciekawe ile pyłu cementowego jest tu w powietrzu. Za to już za wsią Brzeźno mogłem oddychać pełna piersią. Przy keszu "BRZEŹNO -wieża widokowa" OP7716 zrobiłem sobie mały piknik. Wieża widokowa na torfowiska najlepsze czasy ma już dawno za sobą, ale wciąż się trzyma, czego nie można powiedzieć o tablicach informacyjnych. Co tu jednak najlepsze to spokój. Najbliższe domy dość daleko, jedyne dźwięki to te przyrody. Nie mogłem odpuścić sobie przyjemności i tu podgrzałem obiad, który zabrałem z domu. W takich miejscach wszystko smakuje lepiej. 
    Nocowałem nad zalewem Żółtańce, który jet tuż za południowymi rogatkami Chełma. Plusem podróżowania autem jest to, że nie muszę szukać ustronnego miejsca w lesie, tylko staję, rozkładam fotel pasażera i idę spać. Z nowymi siłami zacząłem nowy dzień. Siły i były, ale chyba jeszcze się dobrze nie rozbudziłem, bo nie podtrzymałem świeckiej tradycji próbowania wody z różnych źródeł. A okazja ku temu była przy okazji kesza "Nisza źródłowa w Kolonii Nowosiółki" OP79B2. Zorientowałem się kilka kilometrów dalej, ale już nie chciałem wracać. 
    Kolejny przystanek to Rejowiec z którego zapamiętam smutny widok tutejszego kirkutu. Jedyne ocalałe nagrobki zebrano i zrobiono pomnik pamięci. Teren ogrodzono i można go podejrzeć jedynie za płotu. Tyle pozostało po tej z pewnością licznej społeczności. W pobliskim Rejowcu Fabrycznym poprawa humoru bo są czynne tory. Do tego mogłem obejrzeć wieżę ciśnień. Kwadratowa bryła przywodzi na myśl basztę zamku. Zresztą przy tych budowlach to moje częste skojarzenie. To wciąż typowy element krajobrazu przy stacjach kolejowych, ale naszła mnie taka refleksja jak długo jeszcze postoją? W przeważającej części to opuszczone miejsca, a jak wiadomo porzucony budynek szybko niszczeje. Cieszę się że żyję w czasach, gdy wieże trzymają się jeszcze dziarsko.


    W Rejowcu wypiłem kawę na stacji paliw, zdobyłem jeszcze dwa kesze i mogłem ruszać dalej. Przy okazji spaceru do kesza "Głazy narzutowe w Rejowcu Fabrycznym" OP7A34 natknąłem się na typowy dom Lubelszczyzny. Niby mijałem już wiele takich, ale ten zwrócił moją uwagę. Pewnie temu że podwórko było schludnie utrzymane, a obok starszy pan robił grządki pod warzywa. Z ciekawością  przyjrzałem się chatce. Na Podlasiu wydaje się że domy budowano trochę wyższe. Najważniejszą różnicą jest jednak łączenie belek w jaskółczy ogon. U nas obcina się to do równego, a tutaj zostawia się wystający element. Muszę przyznać, że sposób sąsiadów bardziej mi się podoba.


    Czekało mnie kilka ładnych kilometrów po kolejnego kesza. Zatrzymałem się dopiero w Janowicy po kesza "Grodzisko w Siedliszczu" OP7A4A. Nazwa pochodzi od pobliskiej, większej miejscowości. By dojść po skrzynkę trzeba uskutecznić spacer wzdłuż małej rzeki. I znów tylko ja i przyroda. Jedyny minus to taki że nie było drogi i idąc trawą kompletnie przemoczyłem trampki. Czego się jednak nie robi dla kesza.
    W miejscowości o wdzięcznej nazwie Cyców odwiedziłem kirchę. Znalazłem ja tylko dzięki keszowi "CYCÓW - kircha" OP87XD. Mniej zorientowanym wyjaśnię że w Polsce kirchą zwano kościoły wyznań protestanckich. Na Lubelszczyźnie nie było zbyt wielu wyznawców tych religii, więc i świątyń nie było zbyt wiele. Ta z Cycowa, mimo że przetrwała to nie jest w najlepszym stanie. Tynk mocno odpada, część szyb wybitych, ale wejście zamknięte, dzięki czemu jeszcze się trzyma. Od strony kesza zauważyłem jednak jedno otwarte okno do piwnicy (odbite deski). Sam nigdy nie dewastuję wejść, ale jak jest okazja to korzystam. I tak udało mi się zwiedzić piwnice. Piękne ceglane sklepienia zrobiły na mnie wrażenie. W jednym z pomieszczeń był spory piec, który był pewnie rodzajem kotłowni do ogrzewania wnętrza świątyni. Znalazłem nawet wejście do głównej części, po drabinie, ale na jej końcu drzwi okazały się zamknięte. 


    Kilka następnych godzin to mało keszy, a mnóstwo przyrody. W Urszulinie jest siedziba Poleskiego Parku Narodowego, więc szeroko pojęta okolica to albo park, albo tereny ciekawe przyrodniczo. Zastanawiałem się czy dotrę do kesza "KULCZYN KOLONIA - grodzisko" OP84RS. Na mapie niby jest droga, ale otoczona podmokłymi łąkami. Było duże prawdopodobieństwo że droga przejezdna tylko dla traktorów, ale okazało się że była grobla wyłożona płytami betonowymi. Niespiesznie dotoczyłem się pod sama wieżę i po raz kolejny w czasie tej wycieczki zachwyciłem się krajobrazem. Gdzieś tam  daleko na horyzoncie małe domki poleskich wsi, ale poza tym tylko łąki i śpiew ptaków. I nagle telefon z roboty by wyjaśnić jakąś sprawę niecierpiącą zwłoki. Miejsce tak podziałało relaksująco, że odpowiadałem bardzo leniwie, przeciągając samogłoski, i chyba uznano mnie za nietrzeźwego i dano spokój. 


    Ten kesz nie był jeszcze w granicach parku, ale trzy z których pierwszy to "POLESKI PARK NARODOWY - ścieżka Perehod" OP84YT już jak najbardziej. Z parkingu z tym keszem ruszyłem wokół Stawów Pieszowolskich. Jakby narzucić ostre tempo to pewnie dałby się je obejść w godzinę, ale ja wolałem niespiesznie, tempem spacerowym. Stawy to część dawnego majątku, po wojnie gospodarowane przez państwo. Jak się okazało miejsca stworzone przez człowieka, ale jednocześnie nie objęte nowoczesnym rolnictwem to doskonałe siedlisko dla ptaków. Pewnie bardzo wczesną wiosną jest tu prawdziwe eldorado dla ornitologów. Ja spotkałem jakiegoś błotnego ptaka, ale nie umiem powiedzieć jakiego. Do tego przez sporą część spaceru towarzyszył mi ciekawy odgłos jakiegoś ptaka. O ile większości to wysokie trele, ten nadawał w niskich tonach. Po cichu liczyłem na spotkanie jakiegoś większego ssaka, łoś to był szczyt marzeń. Największy okazał się tchórz, ale pięknie odpasiony z doskonałym futrem. Za to przy skrzynce "POLESKI PARK NARODOWY - ścieżka Perehod - wieża widokowa" OP84YW mogłem do woli nasłuchać się koncertu żab. Ich rechot osiąga poziom decybeli zapewne zbliżony do ruchliwej ulicy. Hałas wytwarzany przez żaby jest jednak miły dla ucha i tutaj usiadłem na ławce na wieży, by wsłuchać się w ten wspaniały koncert.


    Jak wróciłem do auta to jeszcze spędziłem trochę czasu na parkingu. Cisza, świeże powietrze, więc znów uznałem że to dobre miejsce na obiad. Nie spieszyłem się bo do końca zostało mi jeszcze tylko kilka keszy, a słońce jeszcze wysoko. Mógłbym skorzystać z c:geo i zajechać po skrzynki, których nie miałem zgranych do GPS, ale moje lenistwo zwyciężyło i wolałem zostać przy moim pierwotnym planie. A ten obejmował dwa kesze w Holi. Mała wieś z dala od głównych szlaków turystycznych, ale z prawdziwymi skarbami. Jest tu prywatny skansen, niewielki, ale wart obejrzenia. Najciekawsze w takich skansenach jest to, że podróżując bocznymi drogami na wschodzie możemy obejrzeć podobne budynki, które wciąż są w użyciu. Obok skansenu jest jeszcze drewniana cerkiew. Sama w sobie warta obejrzenia, ale co mi pierwsze rzuciło się w oczy to proporcja dzwonnicy do świątyni. Dzwonnica jest tak duża, że wydaje się przytłaczać cerkiew. 


    Do Białegostoku jeszcze wiele kilometrów, więc bez postojów się nie obyło. Chciałem w końcu założyć jakiegoś kesza w Sarnakach. Na skwerze przy rakiecie za dużo ludzi, a opuszczony dotychczas browar ktoś wysprzątał, wyciął krzaki i ogólnie widać że teren ma gospodarza. To dopiero pech, człowiek chce dobrze, a czynniki obiektywne mu to uniemożliwiają.