środa, 16 maja 2018

Puszcza Romincka

    Kiedyś miałem okazję przejechać się rowerem po Puszczy Rominckiej, ale przeciąłem ją tylko główną drogą, nie zaglądając w jej zakamarki. Tym razem była okazja nadrobić zaległości, a z wycieczki tym bardziej się cieszyłem że w tym roku jakoś rower nie jest w częstym użyciu. Czasem zajadę do pracy, czasem pokręcę się po najbliższej okolicy Białegostoku, ale ani razu nie zdarzyło się wyjechać rano, a wrócić wieczorem.
    Do puszczy wybrałem się z MiszkąWu. Mieliśmy jechać rok temu, ale albo terminów nie można było zgrać, albo pogoda nie dopisywała. Tym razem wszystko się ładnie ułożyło i zajechał po mnie rano, rowery na bagażnik i w drogę. Auto zostawiliśmy w Żytkiejmach i przesiedliśmy się na rowery. Żytkiejmy to trochę większa wieś przy samej granicy z Rosją. Tutejsze atrakcje już kiedyś poznałem, a jest ich sporo jak na tak małą miejscowość. Można podjechać do granicy, obejrzeć zabytkowy cmentarz, czy stację przy rozebranej linii kolejowej. Chyba tylko rycerz z drewna to jakaś nowość, chyba że go wcześniej przegapiłem.


    Z drogi asfaltowej szybko skręciliśmy w las i przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów do dyspozycji mieliśmy tylko drogi gruntowe. Warto o nich wspomnieć, bo jak ktoś się zastanawia jak się po nich jeździ to powiem że rewelacyjnie. Nawierzchnia jest mocno ubita, wybojów nie ma tak wiele, więc jedyny minus to taki że rowery wam się najwyżej mocno zakurzą.
    Pierwsza skrzynka "Ku pamięci Josepha" OP563E okazała się całkiem łatwa i przyjemna. Umiejscowiona przy kamieniu postawionym na cześć nadleśniczego Josepha Sternburga. Jak wyczytałem ten kamień to nie tak odległa inicjatywa W ogóle w Puszczy Rominckiej jest kilka kamieni na różne okazje. A to cesarz coś upolował, a to ktoś zbudował most, jest kamień tylko z imieniem, a nawet na cześć psa myśliwskiego. W ogóle jakaś tu moda by upamiętniać różne rzeczy w kamieniu. Jak widać wciąż żywa. Ten stoi na wysokiej skarpie, a w dole wije się rzeczka leśna, więc dochodzą jeszcze ciekawe widoki.


    Kolejny kesz "Zakamuflowany Wilhelm II na bagnach" OP5671 był wielką niewiadomą, a w zasadzie droga do niego. Przed wyjazdem posiedziałem przy mapie i wyglądało na to, żeby się do niego dostać trzeba obejść bagno od zachodu. Zresztą dodatkowe waypointy są też w opisie kesza. Najpierw chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda w linii prostej. Droga się skończyła, był jeszcze kawałek rzadkiego lasu i zaczął się teren podmokły. Zobaczyliśmy wąską ścieżkę, zostawiliśmy rowery pod drzewem i poszliśmy sprawdzić dokąd nas ona zaprowadzi. Początkowo szliśmy przez olsy, a w końcu wyszliśmy na łąkę gdzie szuwary były wyższe od nas. Wiosna tego roku jest dość sucha, więc dało się wciąż iść. W pewnym momencie jednak woda poważnie utrudniła marsz. Miszce udawało się jakoś skakać po kępach, a ja że miałem sandały dałem sobie spokój z szukaniem pewnego gruntu i mocząc nogi pokonałem najtrudniejszy kawałek. Teren zaczął się podnosić i brzegiem suchego lasu dotarliśmy do kesza. Byłem wręcz zaskoczony że tak łatwo się udało, a satysfakcja tym większa, że to najtrudniejszy do dojścia  kamień Wilhelma.


    Kolejne kesze szły dość sprawnie, bo jak wspomniałem drogi tu świetne i nawet te które na mapie były rysowane przerywaną linią okazały się idealne. Odwiedziliśmy jeden rezerwat, znaleźliśmy dwa kamienie Wilhelma, a przy trzecim naszła mała refleksja. Wspomniałem że część kamieni są na cześć osiągnięć myśliwskich cesarza Wilhelma II. Był taki który upamiętnia ustrzelenie jelenia o wspaniałym porożu z 24 odrostami, ten z trudnym dojściem powyżej to z kolei miejsce upolowania takiego z 20 odrostami. Natomiast kesz "Kamień Wilhelma II upamiętniający ubicie 2000 jelenia" OP2B3D opiewa to co w tytule. Zastanawiam się ile zawodowy rzeźnik rocznie zwierząt oprawia? Z pewnością Wilhelm był człowiekiem swej epoki, bo miałem kiedyś okazję przejrzeć wspomnienia jakiegoś francuskiego myśliwego i jego "osiągnięcia" w Afryce. Tam też liczba zwierząt szła w tysiące. Myśląc o takiej skuteczności, przed oczami zobaczyłem cesarza z karabinem maszynowym w jednej ręce,  taśmą nabojową w drugiej i siekającego jelenie. Prawie jak Rambo.



    Po odwiedzeniu kesza "Dora" OP5925 przejeżdżaliśmy kilkaset metrów od granicy, żal było nie zajrzeć. Nawet nie szukaliśmy specjalnie drogi, ale jak pojawił się w kierunku północy bruk to nim pojechaliśmy. Widocznie przed wojną to była jedna z ważniejszych dróg przez puszczę, bo na inne brukowane nie trafiliśmy. Urywa się ona na samej granicy, za słupami po stronie rosyjskiej już same krzaki. Ciekawe że tu nie było żadnej siatki, zabronowanego pasa ziemi po którym świetnie widać że ktoś szedł. Jedynie pas drogi granicznej rozjeżdżony pojazdami terenowymi SG, oraz czujka ruchu i kamera. Do tej pory na granicy białoruskiej czy rosyjskiej, o ile nie było naturalnej przeszkody np rzeki, to zawsze widziałem zasieki.


    Jedyna trudna droga, ale na szczęście niezbyt długa była do kesza "Wredny kłusownik" OP5923. Sam kamień postawiono na cześć leśnika zabitego przez jakiegoś kłusownika. By tam się dostać trzeba jechać drogą mocno rozjeżdżoną przez ciężki sprzęt leśny do wyciągania drewna. Po deszczu byłby niezły rajd terenowy, a tak to czasem tylko koło spadało w głęboką koleinę. Kolejna rzecz jak spodobała mi się w Puszczy Rominckiej to sposób pozyskania drewna. Wycinają drzewa, ale tylko jakąś część, nie zostawiając pustych hektarów. Takie wyręby pamiętam z Puszczy Knyszyńskiej, jak byłem dzieckiem i sporą część wakacji spędzałem u dziadków na jej skraju, to właśnie w ten sposób korzystano z lasu. Dziś kiedy odwiedzam znajome miejsca, to aż serce boli widząc puste połacie po horyzont. Wiem że to las gospodarczy, ale ta zachłanność ludzi mnie przeraża. Mam nadzieję że taka rabunkowa gospodarka leśna nie dotrze do Puszczy Rominckiej i zachowa ona swój dziki, trochę mroczny charakter.
    Plan był taki że z Żytkiejm na zachód jedziemy puszczą, a wracamy jej południowym skrajem, trzymając się rejonów drogi wojewódzkiej nr 651. W drodze na wschód największą atrakcją były mosty po dawnej kolei Żytkiejmy - Gołdap. Najsłynniejsze są te w Stańczykach i trzeba przyznać, że są najbardziej fotogeniczne. Jednak warto odwiedzić też inne. Zarówno te w  Botkunach jak i w Kiepojciach. W Botkunach po starym torowisku biegnie droga, która jest jak najbardziej używana, akurat mogliśmy zobaczyć przejazd ciągnika. Na mostach jedynie z barierkami czas się obszedł niełaskawie. Reszta konstrukcji, betonowa i ceglana świetnie się trzyma. Widać że użyto materiałów najwyższej jakości. Widoki z góry jak i z dołu zapierają dech w piersiach. Ogromne łuki, rozpięte nad niewielkimi rzeczkami urzekają monumentalnością. Od razu czuje się tu szacunek dla ich konstruktorów i budowniczych. Most w Stańczykach do dziś jest najwyższy w Polsce, ale dwa pozostałe nie ustępują mu wielkością. Polecam ich odwiedzenie jeszcze z jednego powodu. Obecnie jest już sezon turystyczny, więc w Stańczykach jest dużo ludzi, a do pozostałych docierają tylko ci którym naprawdę na tym zależy. Dlatego jest szansa że nikogo nie spotkacie i całe mosty będziecie mieć dla siebie.


   
    W drodze na wschód było mniej keszy, ale to nie znaczy że słabsze. Jadąc po dwa związane z cmentarzami w Żabojadach (swoją drogą urocza nazwa), droga wiodła nas kawałek przez świetne miejsce widokowe. Przed sobą mieliśmy rozległy widok na Puszczę Romincką ciągnącą się wiele kilometrów poza granice Polski. Muszę przyznać, że ostatnio widziałem spore połacie lasu w czasie wycieczki na Lubelszczyznę, ale tutejsza rozległa puszcza to był miód na moje serce. A wracając do cmentarzy to szkoda że są tak zapomniane. To zazwyczaj wyższe punkty otoczone łąkami i polami. porośnięte drzewami i niestety krzakami z których większość posiada kolce. Do tego fakt, że na tych cmentarzach nie pozostało wiele nagrobków i poza keszem zdarza się że obchodzisz się smakiem. Zdecydowanie te cmentarze lepiej odwiedzać, gdy wegetacja roślin jeszcze się nie zaczęła.
    W Stańczykach nawet nie szukaliśmy kesza, zresztą pożałowaliśmy na wejście i tylko posiedzieliśmy pod wiatą, coś przekąsiliśmy i ruszyliśmy dalej. Ostatni tego dnia kamień Wilhelma, niepozorny, ale znów musiał się pochwalić jakiego to jelenia ubił.  Kawałek dalej naprawdę spory kawałek zalanego lasu, typowa robota bobrów. To z jednej strony drogi, a z drugiej na górce kolejny zapomniany cmentarz. Tutaj jakoś w tytule kesza "Niemiecka mogiła z XVIIIw." OP70A7 umknęła mi rzymska piątka i już się zapaliłem, jaki to rarytas, cmentarz z XIIIw. Tylko skąd tam tylu chrześcijan wtedy, szybko zostałem wyprowadzony z błędu. To już zmęczenie zrobiło swoje, stąd ten wielki błąd. Mimo wszystko cmentarz na tyle ciekawy, że nie czułem rozczarowania swoja pomyłką.


    Po wyjeździe z lasu otoczyły nas budynki wsi Degucie. Najpierw jechaliśmy przez opuszczoną część wsi. Porzucone zabudowania gospodarcze i domy straszące pustymi okiennicami. Jadąc ulicami po których tylko hulał wiatr, po raz pierwszy w opuszczonych lokacjach poczułem się dziwnie. Może to był nawet niepokój, choć w słoneczny dzień ciężko stwierdzić. Atmosfera miejsca tak podziałała że kiedy wjeżdżaliśmy w część zamieszkałą i poczułem grilla, pierwsze co mi na myśl przyszło to że ludzina na ruszcie skwierczy. Jeżeli gdzieś w Polsce jest wieś rodem z "Teksaskiej masakry piłą mechaniczną" to właśnie tutaj. Jedyny miły akcent to przesympatyczny pies, którego podkarmiliśmy mięsem w czasie operacji na keszu "Łopianowe pole" OP2B5F.


    Przy keszu widać było tablicę Żytkiejmy. Za nami kilkadziesiąt kilometrów niezłych dróg, ale nie należy zapominać że to Mazury i podjazdy bywają tu zabójcze. Dały one się we znaki, więc mała korekta planów i zamiast kolejnych kilkunastu kilometrów zjechaliśmy do auta, ostatnie dwa planowane kesze podejmując już z samochodu. Bardzo spodobał mi się kesz "Stara stacja kolei Gołdap - Żytkiejmy w Pobłędziu" OP1DEC. Ktoś zadał sobie wiele trudu by wyremontować budynek. Zachowała się nawet rampa kolejowa, jeden z niewielu śladów po tej linii. Z pewnością gdyby przetrwały tu tory, szlak byłby jednym z piękniejszych krajobrazowo w Polsce.


    Z dawnej stacji do Białegostoku. Najpierw musieliśmy wyjechać z wąskich i krętych dróżek. Akurat trwał zachód słońca, więc widoki były wspaniałe. I na koniec mała lekcja: Puszcza Romincka to jedyna i poprawna nazwa. Strasznie jednak to "i" chce przeskoczyć za "n". Mi często zdarza się przestawić szyk, ale staram się jak mogę używać poprawnej nazwy, choć edytor tekstu wciąż mi tę nazwę własną podkreśla na czerwono.

sobota, 5 maja 2018

Wycieczka po wschodzie

    Dawno mnie nie było w Lubelskim, a że zrobiło się cieplej i sucho to mogłem ruszyć po tamtejsze skrzynki, wśród których sporo ukrytych jest w terenie gdzie po deszczu trudno dojechać. Keszowanie zacząłem we Włodawie. Tutaj jednak tylko krótki postój, po kesza którego ciężko zdobyć w ciągu dnia, a rankiem gdy nie ma ludzi, poszło całkiem sprawnie. Do miasta planuję wrócić jeszcze w tym roku rowerem, ale zobaczymy ile wyjdzie z tegorocznych planów.
    Za Włodawą czekały mnie kesze przyrodnicze związane z szlakiem green velo. To jeszcze Polesie, jego zachodnie rubieże. Wśród lasów i pól można spotkać większe i mniejsze jeziorka. Szczególnie te mniejsze są warte uwagi. Zazwyczaj gęsto zarośnięty brzeg utrudnia dojście nad sama wodę, ale za to możemy podglądać dziką przyrodę. Z kolei Sobiborski Park Krajobrazowy to raczej miejsce dla koneserów. Nie spotkałem tu mrocznego, starego, gęstego lasu, to raczej typowo użytkowy z drzewami czekającymi na wycinkę, choć rozległy. Ja jednak bardzo lubię przebywać w lesie więc mi się podobało.
     Jak już się było tak blisko granicy to żal było nie zajrzeć. Okazją była skrzynka "STARE STULNO - pozostałości dworu" OP8EJ8. Najbardziej obawiałem się gospodarzy z pobliskiego domu, ale jedynie pies mnie obszczekał. W spokoju mogłem wpisać się do kesza, a potem podziwiać tutejsze widoki. Zazwyczaj na wschodniej granicy niepodzielnie rządzi przyroda. Skutecznie oddziela kraje, a z zadań ochronnych wywiązując się lepiej niż drut kolczasty. Choć z drugiej strony, tak sobie myślę, że pewnie nieźle pomaga wszelkiej maści przemytnikom. 


    Już wcześniej przekraczałem linię kolejową nr 81 z Chełma do Włodawy. Lubie kolejowe klimaty wiec nie mogłem o tym nie wspomnieć. Wyczytałem że przywrócono tu ruch pasażerski w 2012r, ale jako sezonowy. Dobre i to. Za to na co dzień jest tu ruch towarowy, związany zapewne z pozyskiwaniem drewna, choć też rzadki co widać po zardzewiałych szynach. Ta linia ma i swoją tragiczną historię. To przy niej położony był obóz zagłady w Sobiborze. Miejsce tak przesiąknięte złem, że poza suchymi faktami ciężko coś sensownego napisać.


    Nie spodziewałem się że w tak dobrze zapamiętam wizytę w Woli Uhruskiej. Niezbyt duże miasteczko, a tyle atrakcji. W parku stoją drewniane rzeźby przedstawiające różne postacie. Niektóre nie mają zbyt przyjaznych twarzy, ale ogólnie ciekawie się prezentują. Niewielki dworzec na którym brakowało tylko przetaczającej się krzaczastej kuli, ale może właśnie temu malowniczy. Mały, drewniany budynek dworca zabity na głucho, niedaleko wieża ciśnień, bardzo niska jak na taką budowlę, ale zapewne wystarczająca kiedyś do obsługi parowozów. I jeszcze wisienka na torcie czyli wieża widokowa. Droga do niej stroma i wyboista, po deszczu bym nie wjechał. Całe szczęście była taka możliwość i mogłem podziwiać widok na miasteczko w dole oraz na okoliczne lasy.


    Dzięki keszowi "UHRUSK - KOBYLCE cmentarz prawosławny" OP8Q5J nie przegapiłem tytułowego miejsca, bo choć przy samej drodze to się chowa za krzakami. Nekropolia już od dawna nieczynna, ale nie do końca zapomniana. Na paru grobach pojawiły się nowe pomniki, ale mnie najbardziej zaciekawiły te najstarsze. Niezbyt liczne, ale prezentują ciekawy przykład dawnej sztuki kamieniarskiej.
    Zaraz za cmentarzem zaczyna się wieś Uhrusk. Warto tu odwiedzić kościół i cerkiew. Przy wejściu na cmentarz stoi leciwa kapliczka św. Jana Nepomucena. Natomiast za torami jest pałac. Jak tu kiedyś przejeżdżałem nie podchodziłem bo chyba ktoś się kręcił. Tym razem po znalezieniu kesza "Pałac w Uhrusku" OP78BA skorzystałem z okazji i podszedłem bliżej. Wśród zdziczałego parku stoi klasycyzujący pałacyk. Moim zdaniem taki w sam raz, nie za mały, nie za duży. Nie oszpeciła go nawet przebudowa w latach 60-tych. Niestety po opuszczeniu go przez uczelnię rolniczą niszczeje.


    Na Lubelszczyźnie można spotkać wiele miejsc pamięci po Powstaniu Styczniowym. Ten region był jednym z bardziej aktywnych. Swego czasu sporo ich odwiedziłem, ale i dużo jeszcze przede mną. Tym razem na swej trasie natknąłem się na niewielkie pomniki w Rudce i w Iłowie. Co ciekawe oba zrobione według tego samego schematu. Pewnie wszystko rozbiło się o koszty, ale najważniejsze że w terenie pozostał jakiś ślad.
     Opencaching nieraz prowadzi do miejsc niepozornych, acz przez swą tajemniczość interesujących. Tak było przy keszu "ZARZECZE-kolumna" OP7EA7. Tytułowa kolumna stoi w środku wsi, na terenie szkoły. Niestety nie jest ustalone jej pochodzenie. Są różne hipotezy, przyjmuje się że to słup graniczny, albo część dawnego, zapomnianego cmentarza. Pewnie bez badań archeologicznych się nie obędzie. W tym wypadku liczyłbym na jakiś lokalnych pasjonatów, którzy pod nadzorem archeologa mogliby przeprowadzić badania. 


    Znów kawałek lasem, tym razem Chełmskim Parkiem Krajobrazowym. To jak w poprzednim parku sobiborskim, las użytkowy. Tutaj natknąłem się na wyłuszczarnię nasion. Podobny budynek spotkałem niedawno w Rucianym Nidzie, z tym że na Mazurach był sporo większy. Budowany jednak na takiej samej zasadzie. Prosta bryła obita deskami, ale nie w najprostszy sposób, ale tak że tworzą one rodzaj tarki. Prościej byłoby nabijać je prosto, więc pewnie ma to jakieś znaczenie, być może ma to związek z wentylacją. Obok jest starszy budynek, murowany, a za nimi siedziba leśnictwa. Całość, jak to zwykle takie małe skupisko budynków na polanie, ładnie się prezentuje. Chociaż przyznaję że mieszkanie na takim odludziu, to jednak nie byłoby dla mnie. 


    Skończył się las, zaczął się Chełm. Już gościłem w tym pięknym mieście, nawet dwa razy. Raz były to odwiedziny typowo keszerskie, kolejne to mało keszy, ale poznałem zabytki i co najważniejsze podziemia kredowe. Tym razem znów skupiłem się na skrzynkach, a tych przybywa bo wyjątkowo aktywni są tu keszerzy: Piżmak, grafen i starletka. W związku z keszem "CHEŁM - Wojewódzki Szpital Psychiatryczny" OP7780 odwiedziłem to miejsce. W większości prezentuje się nieźle, szczególnie budynki stawiane za czasów carskich, które doczekały się remontu. Jednak na końcu znajduje się pawilon, budowany już w okresie PRL. Tutaj mieści się jeden z oddziałów psychiatrii i wygląda jak z koszmaru. Brzydki budynek z zardzewiałymi kratami w oknach, suszące się ręczniki i wyglądający na świat smutny pan. Bardziej to przypomina więzienie niż szpital. Nie wiem czemu, ale oddziały psychiatryczne zawsze mnie trochę przerażają i wyglądają na podupadłe. Tutaj niedofinansowanie służby zdrowia chyba najbardziej widać, bo kto będzie słuchał takiego pacjenta?
    W Chełmie podążałem głównie za keszami ze ścieżki "Spacer bulwarem nad Uherką". Pozostałe kesze potraktowałem ulgowo, bo w lubelskie jeszcze nie raz wrócę. Co do ścieżki to bardzo mi się podobała, a szczególnie pomysł zrobienia wzdłuż sporej części rzeki bulwaru. Miejscami zrobiono miejsca wypoczynku, nic wielkiego stół i parę ławek, za element ozdobny robią misie wyrzeźbione z kredy. Co jednak najważniejsze, te miejsce żyje. Akurat była piękna pogoda i aż do wieczora natykałem się na spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Spora część ławeczek też zajęta i co najważniejsze nie zauważyłem śmieci. Nie wiem czy miałem szczęście, czy ludzie potrafią korzystać tu z koszy i jak wypiją piwko to nie tłuką butelki, tylko zabierają, albo ląduje ona tam gdzie trzeba. Z zazdrością zdobywałem kolejne kesze, cały czas myśląc o rodzinnym Białymstoku. Też mamy niewielką rzekę, która nie jest już ściekiem i nie śmierdzi. Odnoszę jednak wrażenie że Biała, pieszczotliwie zwana Białką to bardziej problem dla naszych władz. Wiele lat temu mówiło się o bulwarach, ale temat umarł śmiercią naturalną.


    Z Chełma wyskoczyłem na chwilę jeszcze bardziej na wschód. Odwiedziłem pobliże cementowni, gdzie w powietrzu unosi się charakterystyczny zapach. Podobnie pachną budowy. Ciekawe ile pyłu cementowego jest tu w powietrzu. Za to już za wsią Brzeźno mogłem oddychać pełna piersią. Przy keszu "BRZEŹNO -wieża widokowa" OP7716 zrobiłem sobie mały piknik. Wieża widokowa na torfowiska najlepsze czasy ma już dawno za sobą, ale wciąż się trzyma, czego nie można powiedzieć o tablicach informacyjnych. Co tu jednak najlepsze to spokój. Najbliższe domy dość daleko, jedyne dźwięki to te przyrody. Nie mogłem odpuścić sobie przyjemności i tu podgrzałem obiad, który zabrałem z domu. W takich miejscach wszystko smakuje lepiej. 
    Nocowałem nad zalewem Żółtańce, który jet tuż za południowymi rogatkami Chełma. Plusem podróżowania autem jest to, że nie muszę szukać ustronnego miejsca w lesie, tylko staję, rozkładam fotel pasażera i idę spać. Z nowymi siłami zacząłem nowy dzień. Siły i były, ale chyba jeszcze się dobrze nie rozbudziłem, bo nie podtrzymałem świeckiej tradycji próbowania wody z różnych źródeł. A okazja ku temu była przy okazji kesza "Nisza źródłowa w Kolonii Nowosiółki" OP79B2. Zorientowałem się kilka kilometrów dalej, ale już nie chciałem wracać. 
    Kolejny przystanek to Rejowiec z którego zapamiętam smutny widok tutejszego kirkutu. Jedyne ocalałe nagrobki zebrano i zrobiono pomnik pamięci. Teren ogrodzono i można go podejrzeć jedynie za płotu. Tyle pozostało po tej z pewnością licznej społeczności. W pobliskim Rejowcu Fabrycznym poprawa humoru bo są czynne tory. Do tego mogłem obejrzeć wieżę ciśnień. Kwadratowa bryła przywodzi na myśl basztę zamku. Zresztą przy tych budowlach to moje częste skojarzenie. To wciąż typowy element krajobrazu przy stacjach kolejowych, ale naszła mnie taka refleksja jak długo jeszcze postoją? W przeważającej części to opuszczone miejsca, a jak wiadomo porzucony budynek szybko niszczeje. Cieszę się że żyję w czasach, gdy wieże trzymają się jeszcze dziarsko.


    W Rejowcu wypiłem kawę na stacji paliw, zdobyłem jeszcze dwa kesze i mogłem ruszać dalej. Przy okazji spaceru do kesza "Głazy narzutowe w Rejowcu Fabrycznym" OP7A34 natknąłem się na typowy dom Lubelszczyzny. Niby mijałem już wiele takich, ale ten zwrócił moją uwagę. Pewnie temu że podwórko było schludnie utrzymane, a obok starszy pan robił grządki pod warzywa. Z ciekawością  przyjrzałem się chatce. Na Podlasiu wydaje się że domy budowano trochę wyższe. Najważniejszą różnicą jest jednak łączenie belek w jaskółczy ogon. U nas obcina się to do równego, a tutaj zostawia się wystający element. Muszę przyznać, że sposób sąsiadów bardziej mi się podoba.


    Czekało mnie kilka ładnych kilometrów po kolejnego kesza. Zatrzymałem się dopiero w Janowicy po kesza "Grodzisko w Siedliszczu" OP7A4A. Nazwa pochodzi od pobliskiej, większej miejscowości. By dojść po skrzynkę trzeba uskutecznić spacer wzdłuż małej rzeki. I znów tylko ja i przyroda. Jedyny minus to taki że nie było drogi i idąc trawą kompletnie przemoczyłem trampki. Czego się jednak nie robi dla kesza.
    W miejscowości o wdzięcznej nazwie Cyców odwiedziłem kirchę. Znalazłem ja tylko dzięki keszowi "CYCÓW - kircha" OP87XD. Mniej zorientowanym wyjaśnię że w Polsce kirchą zwano kościoły wyznań protestanckich. Na Lubelszczyźnie nie było zbyt wielu wyznawców tych religii, więc i świątyń nie było zbyt wiele. Ta z Cycowa, mimo że przetrwała to nie jest w najlepszym stanie. Tynk mocno odpada, część szyb wybitych, ale wejście zamknięte, dzięki czemu jeszcze się trzyma. Od strony kesza zauważyłem jednak jedno otwarte okno do piwnicy (odbite deski). Sam nigdy nie dewastuję wejść, ale jak jest okazja to korzystam. I tak udało mi się zwiedzić piwnice. Piękne ceglane sklepienia zrobiły na mnie wrażenie. W jednym z pomieszczeń był spory piec, który był pewnie rodzajem kotłowni do ogrzewania wnętrza świątyni. Znalazłem nawet wejście do głównej części, po drabinie, ale na jej końcu drzwi okazały się zamknięte. 


    Kilka następnych godzin to mało keszy, a mnóstwo przyrody. W Urszulinie jest siedziba Poleskiego Parku Narodowego, więc szeroko pojęta okolica to albo park, albo tereny ciekawe przyrodniczo. Zastanawiałem się czy dotrę do kesza "KULCZYN KOLONIA - grodzisko" OP84RS. Na mapie niby jest droga, ale otoczona podmokłymi łąkami. Było duże prawdopodobieństwo że droga przejezdna tylko dla traktorów, ale okazało się że była grobla wyłożona płytami betonowymi. Niespiesznie dotoczyłem się pod sama wieżę i po raz kolejny w czasie tej wycieczki zachwyciłem się krajobrazem. Gdzieś tam  daleko na horyzoncie małe domki poleskich wsi, ale poza tym tylko łąki i śpiew ptaków. I nagle telefon z roboty by wyjaśnić jakąś sprawę niecierpiącą zwłoki. Miejsce tak podziałało relaksująco, że odpowiadałem bardzo leniwie, przeciągając samogłoski, i chyba uznano mnie za nietrzeźwego i dano spokój. 


    Ten kesz nie był jeszcze w granicach parku, ale trzy z których pierwszy to "POLESKI PARK NARODOWY - ścieżka Perehod" OP84YT już jak najbardziej. Z parkingu z tym keszem ruszyłem wokół Stawów Pieszowolskich. Jakby narzucić ostre tempo to pewnie dałby się je obejść w godzinę, ale ja wolałem niespiesznie, tempem spacerowym. Stawy to część dawnego majątku, po wojnie gospodarowane przez państwo. Jak się okazało miejsca stworzone przez człowieka, ale jednocześnie nie objęte nowoczesnym rolnictwem to doskonałe siedlisko dla ptaków. Pewnie bardzo wczesną wiosną jest tu prawdziwe eldorado dla ornitologów. Ja spotkałem jakiegoś błotnego ptaka, ale nie umiem powiedzieć jakiego. Do tego przez sporą część spaceru towarzyszył mi ciekawy odgłos jakiegoś ptaka. O ile większości to wysokie trele, ten nadawał w niskich tonach. Po cichu liczyłem na spotkanie jakiegoś większego ssaka, łoś to był szczyt marzeń. Największy okazał się tchórz, ale pięknie odpasiony z doskonałym futrem. Za to przy skrzynce "POLESKI PARK NARODOWY - ścieżka Perehod - wieża widokowa" OP84YW mogłem do woli nasłuchać się koncertu żab. Ich rechot osiąga poziom decybeli zapewne zbliżony do ruchliwej ulicy. Hałas wytwarzany przez żaby jest jednak miły dla ucha i tutaj usiadłem na ławce na wieży, by wsłuchać się w ten wspaniały koncert.


    Jak wróciłem do auta to jeszcze spędziłem trochę czasu na parkingu. Cisza, świeże powietrze, więc znów uznałem że to dobre miejsce na obiad. Nie spieszyłem się bo do końca zostało mi jeszcze tylko kilka keszy, a słońce jeszcze wysoko. Mógłbym skorzystać z c:geo i zajechać po skrzynki, których nie miałem zgranych do GPS, ale moje lenistwo zwyciężyło i wolałem zostać przy moim pierwotnym planie. A ten obejmował dwa kesze w Holi. Mała wieś z dala od głównych szlaków turystycznych, ale z prawdziwymi skarbami. Jest tu prywatny skansen, niewielki, ale wart obejrzenia. Najciekawsze w takich skansenach jest to, że podróżując bocznymi drogami na wschodzie możemy obejrzeć podobne budynki, które wciąż są w użyciu. Obok skansenu jest jeszcze drewniana cerkiew. Sama w sobie warta obejrzenia, ale co mi pierwsze rzuciło się w oczy to proporcja dzwonnicy do świątyni. Dzwonnica jest tak duża, że wydaje się przytłaczać cerkiew. 


    Do Białegostoku jeszcze wiele kilometrów, więc bez postojów się nie obyło. Chciałem w końcu założyć jakiegoś kesza w Sarnakach. Na skwerze przy rakiecie za dużo ludzi, a opuszczony dotychczas browar ktoś wysprzątał, wyciął krzaki i ogólnie widać że teren ma gospodarza. To dopiero pech, człowiek chce dobrze, a czynniki obiektywne mu to uniemożliwiają.