środa, 16 maja 2018

Puszcza Romincka

    Kiedyś miałem okazję przejechać się rowerem po Puszczy Rominckiej, ale przeciąłem ją tylko główną drogą, nie zaglądając w jej zakamarki. Tym razem była okazja nadrobić zaległości, a z wycieczki tym bardziej się cieszyłem że w tym roku jakoś rower nie jest w częstym użyciu. Czasem zajadę do pracy, czasem pokręcę się po najbliższej okolicy Białegostoku, ale ani razu nie zdarzyło się wyjechać rano, a wrócić wieczorem.
    Do puszczy wybrałem się z MiszkąWu. Mieliśmy jechać rok temu, ale albo terminów nie można było zgrać, albo pogoda nie dopisywała. Tym razem wszystko się ładnie ułożyło i zajechał po mnie rano, rowery na bagażnik i w drogę. Auto zostawiliśmy w Żytkiejmach i przesiedliśmy się na rowery. Żytkiejmy to trochę większa wieś przy samej granicy z Rosją. Tutejsze atrakcje już kiedyś poznałem, a jest ich sporo jak na tak małą miejscowość. Można podjechać do granicy, obejrzeć zabytkowy cmentarz, czy stację przy rozebranej linii kolejowej. Chyba tylko rycerz z drewna to jakaś nowość, chyba że go wcześniej przegapiłem.


    Z drogi asfaltowej szybko skręciliśmy w las i przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów do dyspozycji mieliśmy tylko drogi gruntowe. Warto o nich wspomnieć, bo jak ktoś się zastanawia jak się po nich jeździ to powiem że rewelacyjnie. Nawierzchnia jest mocno ubita, wybojów nie ma tak wiele, więc jedyny minus to taki że rowery wam się najwyżej mocno zakurzą.
    Pierwsza skrzynka "Ku pamięci Josepha" OP563E okazała się całkiem łatwa i przyjemna. Umiejscowiona przy kamieniu postawionym na cześć nadleśniczego Josepha Sternburga. Jak wyczytałem ten kamień to nie tak odległa inicjatywa W ogóle w Puszczy Rominckiej jest kilka kamieni na różne okazje. A to cesarz coś upolował, a to ktoś zbudował most, jest kamień tylko z imieniem, a nawet na cześć psa myśliwskiego. W ogóle jakaś tu moda by upamiętniać różne rzeczy w kamieniu. Jak widać wciąż żywa. Ten stoi na wysokiej skarpie, a w dole wije się rzeczka leśna, więc dochodzą jeszcze ciekawe widoki.


    Kolejny kesz "Zakamuflowany Wilhelm II na bagnach" OP5671 był wielką niewiadomą, a w zasadzie droga do niego. Przed wyjazdem posiedziałem przy mapie i wyglądało na to, żeby się do niego dostać trzeba obejść bagno od zachodu. Zresztą dodatkowe waypointy są też w opisie kesza. Najpierw chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda w linii prostej. Droga się skończyła, był jeszcze kawałek rzadkiego lasu i zaczął się teren podmokły. Zobaczyliśmy wąską ścieżkę, zostawiliśmy rowery pod drzewem i poszliśmy sprawdzić dokąd nas ona zaprowadzi. Początkowo szliśmy przez olsy, a w końcu wyszliśmy na łąkę gdzie szuwary były wyższe od nas. Wiosna tego roku jest dość sucha, więc dało się wciąż iść. W pewnym momencie jednak woda poważnie utrudniła marsz. Miszce udawało się jakoś skakać po kępach, a ja że miałem sandały dałem sobie spokój z szukaniem pewnego gruntu i mocząc nogi pokonałem najtrudniejszy kawałek. Teren zaczął się podnosić i brzegiem suchego lasu dotarliśmy do kesza. Byłem wręcz zaskoczony że tak łatwo się udało, a satysfakcja tym większa, że to najtrudniejszy do dojścia  kamień Wilhelma.


    Kolejne kesze szły dość sprawnie, bo jak wspomniałem drogi tu świetne i nawet te które na mapie były rysowane przerywaną linią okazały się idealne. Odwiedziliśmy jeden rezerwat, znaleźliśmy dwa kamienie Wilhelma, a przy trzecim naszła mała refleksja. Wspomniałem że część kamieni są na cześć osiągnięć myśliwskich cesarza Wilhelma II. Był taki który upamiętnia ustrzelenie jelenia o wspaniałym porożu z 24 odrostami, ten z trudnym dojściem powyżej to z kolei miejsce upolowania takiego z 20 odrostami. Natomiast kesz "Kamień Wilhelma II upamiętniający ubicie 2000 jelenia" OP2B3D opiewa to co w tytule. Zastanawiam się ile zawodowy rzeźnik rocznie zwierząt oprawia? Z pewnością Wilhelm był człowiekiem swej epoki, bo miałem kiedyś okazję przejrzeć wspomnienia jakiegoś francuskiego myśliwego i jego "osiągnięcia" w Afryce. Tam też liczba zwierząt szła w tysiące. Myśląc o takiej skuteczności, przed oczami zobaczyłem cesarza z karabinem maszynowym w jednej ręce,  taśmą nabojową w drugiej i siekającego jelenie. Prawie jak Rambo.



    Po odwiedzeniu kesza "Dora" OP5925 przejeżdżaliśmy kilkaset metrów od granicy, żal było nie zajrzeć. Nawet nie szukaliśmy specjalnie drogi, ale jak pojawił się w kierunku północy bruk to nim pojechaliśmy. Widocznie przed wojną to była jedna z ważniejszych dróg przez puszczę, bo na inne brukowane nie trafiliśmy. Urywa się ona na samej granicy, za słupami po stronie rosyjskiej już same krzaki. Ciekawe że tu nie było żadnej siatki, zabronowanego pasa ziemi po którym świetnie widać że ktoś szedł. Jedynie pas drogi granicznej rozjeżdżony pojazdami terenowymi SG, oraz czujka ruchu i kamera. Do tej pory na granicy białoruskiej czy rosyjskiej, o ile nie było naturalnej przeszkody np rzeki, to zawsze widziałem zasieki.


    Jedyna trudna droga, ale na szczęście niezbyt długa była do kesza "Wredny kłusownik" OP5923. Sam kamień postawiono na cześć leśnika zabitego przez jakiegoś kłusownika. By tam się dostać trzeba jechać drogą mocno rozjeżdżoną przez ciężki sprzęt leśny do wyciągania drewna. Po deszczu byłby niezły rajd terenowy, a tak to czasem tylko koło spadało w głęboką koleinę. Kolejna rzecz jak spodobała mi się w Puszczy Rominckiej to sposób pozyskania drewna. Wycinają drzewa, ale tylko jakąś część, nie zostawiając pustych hektarów. Takie wyręby pamiętam z Puszczy Knyszyńskiej, jak byłem dzieckiem i sporą część wakacji spędzałem u dziadków na jej skraju, to właśnie w ten sposób korzystano z lasu. Dziś kiedy odwiedzam znajome miejsca, to aż serce boli widząc puste połacie po horyzont. Wiem że to las gospodarczy, ale ta zachłanność ludzi mnie przeraża. Mam nadzieję że taka rabunkowa gospodarka leśna nie dotrze do Puszczy Rominckiej i zachowa ona swój dziki, trochę mroczny charakter.
    Plan był taki że z Żytkiejm na zachód jedziemy puszczą, a wracamy jej południowym skrajem, trzymając się rejonów drogi wojewódzkiej nr 651. W drodze na wschód największą atrakcją były mosty po dawnej kolei Żytkiejmy - Gołdap. Najsłynniejsze są te w Stańczykach i trzeba przyznać, że są najbardziej fotogeniczne. Jednak warto odwiedzić też inne. Zarówno te w  Botkunach jak i w Kiepojciach. W Botkunach po starym torowisku biegnie droga, która jest jak najbardziej używana, akurat mogliśmy zobaczyć przejazd ciągnika. Na mostach jedynie z barierkami czas się obszedł niełaskawie. Reszta konstrukcji, betonowa i ceglana świetnie się trzyma. Widać że użyto materiałów najwyższej jakości. Widoki z góry jak i z dołu zapierają dech w piersiach. Ogromne łuki, rozpięte nad niewielkimi rzeczkami urzekają monumentalnością. Od razu czuje się tu szacunek dla ich konstruktorów i budowniczych. Most w Stańczykach do dziś jest najwyższy w Polsce, ale dwa pozostałe nie ustępują mu wielkością. Polecam ich odwiedzenie jeszcze z jednego powodu. Obecnie jest już sezon turystyczny, więc w Stańczykach jest dużo ludzi, a do pozostałych docierają tylko ci którym naprawdę na tym zależy. Dlatego jest szansa że nikogo nie spotkacie i całe mosty będziecie mieć dla siebie.


   
    W drodze na wschód było mniej keszy, ale to nie znaczy że słabsze. Jadąc po dwa związane z cmentarzami w Żabojadach (swoją drogą urocza nazwa), droga wiodła nas kawałek przez świetne miejsce widokowe. Przed sobą mieliśmy rozległy widok na Puszczę Romincką ciągnącą się wiele kilometrów poza granice Polski. Muszę przyznać, że ostatnio widziałem spore połacie lasu w czasie wycieczki na Lubelszczyznę, ale tutejsza rozległa puszcza to był miód na moje serce. A wracając do cmentarzy to szkoda że są tak zapomniane. To zazwyczaj wyższe punkty otoczone łąkami i polami. porośnięte drzewami i niestety krzakami z których większość posiada kolce. Do tego fakt, że na tych cmentarzach nie pozostało wiele nagrobków i poza keszem zdarza się że obchodzisz się smakiem. Zdecydowanie te cmentarze lepiej odwiedzać, gdy wegetacja roślin jeszcze się nie zaczęła.
    W Stańczykach nawet nie szukaliśmy kesza, zresztą pożałowaliśmy na wejście i tylko posiedzieliśmy pod wiatą, coś przekąsiliśmy i ruszyliśmy dalej. Ostatni tego dnia kamień Wilhelma, niepozorny, ale znów musiał się pochwalić jakiego to jelenia ubił.  Kawałek dalej naprawdę spory kawałek zalanego lasu, typowa robota bobrów. To z jednej strony drogi, a z drugiej na górce kolejny zapomniany cmentarz. Tutaj jakoś w tytule kesza "Niemiecka mogiła z XVIIIw." OP70A7 umknęła mi rzymska piątka i już się zapaliłem, jaki to rarytas, cmentarz z XIIIw. Tylko skąd tam tylu chrześcijan wtedy, szybko zostałem wyprowadzony z błędu. To już zmęczenie zrobiło swoje, stąd ten wielki błąd. Mimo wszystko cmentarz na tyle ciekawy, że nie czułem rozczarowania swoja pomyłką.


    Po wyjeździe z lasu otoczyły nas budynki wsi Degucie. Najpierw jechaliśmy przez opuszczoną część wsi. Porzucone zabudowania gospodarcze i domy straszące pustymi okiennicami. Jadąc ulicami po których tylko hulał wiatr, po raz pierwszy w opuszczonych lokacjach poczułem się dziwnie. Może to był nawet niepokój, choć w słoneczny dzień ciężko stwierdzić. Atmosfera miejsca tak podziałała że kiedy wjeżdżaliśmy w część zamieszkałą i poczułem grilla, pierwsze co mi na myśl przyszło to że ludzina na ruszcie skwierczy. Jeżeli gdzieś w Polsce jest wieś rodem z "Teksaskiej masakry piłą mechaniczną" to właśnie tutaj. Jedyny miły akcent to przesympatyczny pies, którego podkarmiliśmy mięsem w czasie operacji na keszu "Łopianowe pole" OP2B5F.


    Przy keszu widać było tablicę Żytkiejmy. Za nami kilkadziesiąt kilometrów niezłych dróg, ale nie należy zapominać że to Mazury i podjazdy bywają tu zabójcze. Dały one się we znaki, więc mała korekta planów i zamiast kolejnych kilkunastu kilometrów zjechaliśmy do auta, ostatnie dwa planowane kesze podejmując już z samochodu. Bardzo spodobał mi się kesz "Stara stacja kolei Gołdap - Żytkiejmy w Pobłędziu" OP1DEC. Ktoś zadał sobie wiele trudu by wyremontować budynek. Zachowała się nawet rampa kolejowa, jeden z niewielu śladów po tej linii. Z pewnością gdyby przetrwały tu tory, szlak byłby jednym z piękniejszych krajobrazowo w Polsce.


    Z dawnej stacji do Białegostoku. Najpierw musieliśmy wyjechać z wąskich i krętych dróżek. Akurat trwał zachód słońca, więc widoki były wspaniałe. I na koniec mała lekcja: Puszcza Romincka to jedyna i poprawna nazwa. Strasznie jednak to "i" chce przeskoczyć za "n". Mi często zdarza się przestawić szyk, ale staram się jak mogę używać poprawnej nazwy, choć edytor tekstu wciąż mi tę nazwę własną podkreśla na czerwono.

2 komentarze:

  1. Zazdroszczę kondycji i ciekawej wycieczki. Interesujące są kamienie Wilhelma. Pozdrawiam Piotrek.

    OdpowiedzUsuń