sobota, 29 listopada 2014

Tańczący z żubrami

    Mróz i śnieg spowił krainę Psikiszka, a ten zamiast zapaść w sen zimowy wojaże sobie urządza. Głównie dla równowagi psychicznej bo listopad okazał się strasznie męczącym miesiącem w pracy. Co złe zostawiłem za sobą i trochę wbrew sobie urządziłem pobudkę o czwartej rano. Herbata do termosu, jedzenie do plecaka, cała reszta przyszykowana dzień wcześniej i można ruszać w ciemną i mroźną noc.I właśnie w takich okolicznościach przyrody przyszło mi reaktywować własna skrzynkę "U źródeł Supraśli". Nie powiem, dreszczyk emocji był, czy z ciemnego lasu wyskoczy dzik czy inne dzikie zwierzę. Ale piszę te słowa, więc wszystko skończyło się dobrze.
    Kolejny przystanek to wieś Siemianówka, a dokładnie wieża ciśnień i kesz "Cztery Siostry - Siemianówka" OP7B52. Takie wieże lubię. Z daleka nie wydają się imponujące, ale gdy podejdzie się bliżej okazuje się jak są wielkie, szczególnie gdy stoją w lesie i górują nad drzewami. Naprawdę piękna rzecz.


    Pierwsze spotkanie z Puszczą Białowieską tego dnia miałem jeszcze przed Hajnówką. Auto zostawiłem na skraju wsi Postołowo i dalej piechotą po kesza "Miejsce Pamięci Narodowej" OP349E. Las zimą wygląda dość surowo. Biel, brąz, szarość i czerń. Złośliwi dodają też żółty, ale to tylko na ścieżkach zwierzaków. Szedłem sobie leśną drogą, podziwiałem piękne dęby, natknąłem się na dawną żwirownię. W międzyczasie drogę przebiegły mi sarny, a jak wracałem, stadko żubrów. Widziałem je w drodze do kesza jak stały na polanie i myślałem, że będą tam długo i wtedy podejdę bliżej by zrobić fotkę. Wracając do samego pomnika, to stoi taki zapomniany w środku lasu. Na szczycie obok orła bez korony czerwona gwiazda. Myślałem, że to jakiś grób partyzancki, a tymczasem to ogólne upamiętnienie walk partyzanckich. Z racji, że odwiedzają go chyba jedynie keszerzy nie doczeka się dekomunizacji. Taka skamielina z czasów słusznie minionych.


    Czas na krótką wizytę w Hajnówce. Na początek "Cztery Siostry - Hajnówka" OP7429. Wieża jak w Siemianówce. Sama w sobie wspaniała, choć otoczenie nieszczególne. Fotki zrobiłem, zostało tylko odszukanie kesza. I tu narodził się problem, bo ten nie chciał się poddać. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o jednym patencie, jaki widziałem i jakoś się udało.


    Drugi przystanek w mieście to "Transatlantyki w Hajnówce" OP7448. Tutaj z keszem nie miałem problemu, ale budynek delikatnie mówiąc nie zachwycił. Głównie z powodu braku remontu. Szaro-brudna fasada raczej odstrasza. A może być to perłą tego młodego miasta, które po I wojnie było wsią z około setką mieszkańców. Szkoda, że tak nie jest, bo styl okrętowy, moim skromnym zdaniem, cieszy oko jak mało który.
    Po krótkim postoju w Hajnówce wróciłem do lasu. Zabrałem się w końcu za multaka "KOSIAK5 – PO CZTERECH ŁUSKACH DO CELU" OP2EB4. Od założenia kesza trochę się zmieniło. Ot chociażby wycięto drzewa wyrastające z jednego pnia. O kolejnych etapach nic nie napiszę, jak i o finale, wszak to ogromna satysfakcja odnaleźć kolejne podpowiedzi. Dodam tylko, że spacer jaki zaserwował autor prowadzi przez bardzo ciekawą część puszczy.
    Trochę na przełaj, trochę leśnymi drogami szedłem po kesza "kosiak2. skałki na żwirowni" OP2D53. W pewnym momencie wyszedłem na skraj polany, gdzie posilały się dwa dorodne żubry. Kiedy podszedłem trochę bliżej wyczuły mnie. Nie pozostało nic innego niż zrobić zdjęcie i sobie pójść. Po paru krokach odwróciłem się by sprawdzić czy przypadkiem, któryś nie postanowi mnie odpędzić, ale na szczęście okazały się równie przejęte jak ja i uciekły w las. Zadowolony z tego bliskiego spotkania dotarłem do wspomnianych skałek. Na żwirowni minąłem jakieś spore truchło, jeszcze strasznie śmierdzące. Dobrze, że był mróz to zapach nie rozchodził się szeroko. Niestety skrzynki nie było, dokonałem więc reaktywacji, napisałem do właściciela i czekam na odzew. 


    Ze sporymi nadziejami szedłem po kesza "filips21: jestesmy na wczasach..." OP0080. To jeden z tych starszych, bo aż z 2006r. Byłem uzbrojony w miarę aktualne fotki, więc nie spodziewałem się większych problemów. Na miejscu rozejrzałem się i jedynie co przykuło wzrok to lekkie wybrzuszenie na ziemi przysypane śniegiem. Odgarnąłem śnieg i jedyne co zobaczyłem to jakieś próchno wymieszane z ziemią. Pewnie latem można tam dostrzec miejsca ewentualnego ukrycia, ale zimą? Trochę pogrzebałem i jest. Całe szczęście był w górnej części tego co zostało z pnia.
    Został powrót do auta. Najlepiej było iść nieużywana linią z Hajnówki do Białowieży. Linia nie ma szans na reaktywację. Poza sezonem nie miałby kto nią jeździć. Może w sezonie letnim byłoby jakieś zainteresowanie w weekendy, a i to pod warunkiem bezpośredniego połączenia z Białegostoku, a jeszcze lepiej z Warszawy. Teraz jak zauważyłem służy głównie jako szlak dla narciarzy biegowych.


    Znowu krótkie przemieszczenie się autem i parkuję w miejscowości Budy. Dalej mimo asfaltowej, choć wąskiej drogi stoi znak zakazu wjazdu. Jako praworządny obywatel zostawiam samochód i wyruszam na długi spacer. W obie strony wyszło około 10 km. z czego kawałek na azymut przez las, co zmęczyło mnie niemiłosiernie. Trochę monotonny krajobraz leśny urozmaiciła mała rzeka puszczańska, Łutownia. Tworzy wąską dolinę z łąkami. Do kesza "Domek nad Łutownią" OP4EE0 dotarłem praktycznie drogami. Na wielkiej polanie są stanowiska do dokarmiania żubrów, więc i tym razem ich nie zabrakło. Na skraju stoi jakby domek gdzie na piętrze jest miejsce do obserwowania przyrody, a w piwnicy jest coś dla keszerów. Po znalezieniu skrzynki musiałem trzasnąć drzwiami, by się domknęły co niestety spłoszyło żubry.


    Z polany już tylko lasem doszedłem do kesza "Szczekotowo" OP34D8. Może i jest jakaś droga, ale nie chciało mi się wyciągać mapy z plecaka. Przed wejściem na polanę zobaczyłem jak zmykają stamtąd dziki. Nawet trochę głupio mi się zrobiło, w końcu jestem tu gościem, a mieszkańcy co raz zmykają gdzie tylko się pojawię. Ale może to i dobrze, że nie przyzwyczajają się do człowieka. Zostało znalezienie kesza co do łatwych nie należało przez jego rozmiar i śnieg, którego w to miejsce akurat nawiało najwięcej.


    Pomyślałem że po śladach wrócę do poprzedniej polany a stamtąd jest już niezła droga. Zza drzew wyłaniał się już prześwit, widać było stogi przygotowane dla żubrów, a przy nich oczywiście one. Tym razem opanowały wszystkie karmniki i nie było szans na bezpieczne wejście na polanę. Rad nie rad musiałem obejść je lasem. Ten spacer w dziewiczym śniegu nieźle mnie wymęczył, a zostało jeszcze kilka kilometrów drogą na deser.
   Kesze w Białowieży zostawiłem sobie na inny czas. Pojechałem do Czeremchy by tam odnaleźć kolejnego kesza poświęconego wieżom ciśnień "Cztery Siostry - Czeremcha" OP6CB9. Jeszcze w lesie wracając do auta mogłem podziwiać różowo pomarańczowe niebo towarzyszące zachodowi słońca. Wobec tego w Czeremsze była już ciemna noc. Było około 17, a małe miasteczko wyglądało jakby już dobrze spało. W niektórych domach paliło się światło, ale na ulicach pustki. Pozwoliło mi to na spokojne podjęcie kesza. Wieża tonąca w mroku może nawet ciekawiej prezentuje się niż za dnia. 
    Pora do domu. Jeszcze przed Bielskiem Podlaskim mały postój w Lewkach. Oczywiście po kesza "Carskie Lewki" OP843Q. Miejsce z ciekawą historią. Niestety dziś niewiele z tego zostało. Toru bezpośrednio do Hajnówki w ogóle nie widać po ciemku, a wystarczy obejrzeć rozkład jazdy wiszący na słupie by wyrobić sobie zdanie o przyszłości linii do Czeremchy. Całkiem nie zniknie bo jednak pełni jakąś rolę w przewozach towarowych. Całości dopełnia budynek przystanku, rodem z PRL, oczywiście zdewastowany.


    Wycieczka udana, trochę mnie zmęczyła, ale pozytywnie. Nie spodziewałem się, że znajdę wszystkie zaplanowane kesze, a jednak się udało, co mnie jeszcze bardziej ucieszyło.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Listopadowa przejażdżka

    Zaplanowałem wcześnie wstać, zjeść śniadanie, wypić kawę i wyskoczyć na małą przejażdżkę. Jak to jesienią bywa z pierwszym punktem nie dałem rady. Miłe ciepło domu było silniejsze i długo trwało nim się wybrałem. Najgorzej trafić z ciuchami. Nie używam nowoczesnych ciuchów w których można kosmos zdobywać i zawsze powstaje problem czy pod polar wystarczy podkoszulek, czy jeszcze potrzebna koszula? Lepiej zarzucić na siebie więcej, jak coś to się ściągnie i schowa do sakwy. Jedno jest pewne, jak najmniej otwartych przestrzeni i byle szybciej do lasu, by schronić się do lasu przed wiatrem który teraz jest zawsze w twarz.
    Z cel obrałem ulubione miasteczko Supraśl. Tym razem nie chciałem jechać ścieżka rowerową i wybrałem drogę przez las. Początek jest mi dobrze znany. Okrążyłem poligon na Zielonej i szeroka szutrówka dotarłem nad staw na Krasnej Rzeczce. Uwielbiam to miejsce. Moim zdaniem jedno z piękniejszych w Puszczy Knyszyńskiej i zaledwie kilka kilometrów od miasta.


    Za stawem postanowiłem odbić w boczne drogi i przy pomocy mapy dotrzeć do Supraśla. Zadanie proste w teorii, gorzej z praktyką. Jechałem w  zwykły dzień roboczy, i akurat droga wypadła przez ścinkę. Nie chciałem wjeżdżać w środek robót i ominąłem pracowników leśnych. Przez to na zamiast zasuwać prosto, na jednej krzyżówce musiałem skręcić w prawo, na innej w lewo, a na rozjeździe znów w prawo. Fajnie tak się błądziło po lesie wiedząc, że kilka kilometrów dalej jest już cywilizacja. Okazało się, że wyjechałem z drugiej strony bagienka, które niedawno poznałem dzięki OC.


    Do Supraśla wjechałem nie w tym miejscu w którym planowałem. Była okazja by trochę pokręcić się po rzadziej  uczęszczanych uliczkach. Można natknąć się na ciekawe domy budowane przez miejscowych majstrów. Mi się podobają, gdyby tylko niektóre z nich odrestaurować, to byłoby jeszcze ciekawiej.


    W okolicach miasteczka, a może nawet w jego granicach, ale już w lesie znalazłem kesza "W.W." OP858D. Łatwy i przyjemny w miejscu o którym nie miałem pojęcia. Nie będę pisał co zobaczyłem, bo do skrzynki potrzebne jest hasło nierozłącznie związane z miejscówką.
    W planach było jeszcze założenie kesza w Wasilkowie. Postanowiłem jechać przez Studzianki i Dąbrówki. Liczyłem, że będę miał możliwość zwiedzić nieczynną rzeźnię, ale trwały  jakieś prace. Czyżby ktoś będzie tam uruchamiał jakąś firmę? To było tylko kilka kilometrów w otwartym terenie, ale ciężko się kręciło. Dojechałem do Wasilkowa i nad zalewem zrobiłem sobie porządną przerwę. Posiedziałem na ławce, zjadłem sporo czekolady i wypiłem prawie cały termos herbaty. Wszystko z widokiem na pogrążony w szarościach i smutku zalew. Skrzynkę założyłem, pod górę do Białegostoku wjechałem i zadowolony do domu wróciłem.


niedziela, 19 października 2014

Dzika Warszawa

    Znów skusiłem się na autobusowe promocje. W końcu podróż do stolicy i z powrotem za jedyne 17zł. nieczęsto się zdarza. Tylko czy aby połazić po lesie trzeba jechać do Warszawy? To był typowy wyjazd keszerski w pogoni za skrzynkami, ale i ciekawostek parę poznałem.
    Na dworcu zachodnim autobusowym byłem sporo przed dziesiątą rano. Od razu poszedłem do miejsca gdzie w rzeczywistości była reduta Ordona. Miejsce niezbyt malownicze. Z jednej strony dziki parking dla budowlańców, z drugiej jakieś działki, a sama reduta to kupy piasku i rachityczna trawa, która pewnie nawet wiosną nie jest soczyście zielona. Liczyłem na znalezienie kesza, ale miłośnicy piwa na świeżym powietrzu nie dali mi szansy. Ciekawie dotrzeć w to historyczne miejsce, ale tego co zobaczyłem to się nie spodziewałem. Wiszące wspólnie flagi Polski, Watykanu i NATO, obok tablice z informacją historyczną i takie z treścią polityczną. Ktoś prywatnie opiekuje się tym miejscem, robiąc to jak potrafi.

 
  Kolejny kesz "Komora gazowa KL Warschau" OP084B też nie był mi dany. Znów miłośnicy piwa pod chmurką. Wcześniej szedłem tunelem, który być może był wykorzystywany jako komora gazowa. Gdyby nie OC pewnie przeszedłbym nawet nie zwracając na niego uwagi . A tak zobaczyłem ślady po szalunku z desek, wypatrzyłem drzwiczki do zapewne przejścia technicznego. W ogóle po raz pierwszy słyszałem o obozie koncentracyjnym na terenie stolicy. Dziwne jest to, że mimo istnienia w tak wielkim mieście, to tak naprawdę więcej dziś jest pytań niż odpowiedzi. 


    Czas w końcu na jakieś znalezisko. W ręce wpadł mi kesz "Stary dom na Bema" OP0815. Ładny, ale trochę zaniedbany budynek pofabryczny. Gratka bardziej dla pasjonatów, ale ciekawostek nigdy dość.
    Kolejny punkt czyli  "Na gruzach wielkiej chwały" OP0733 to znów coś dla miłośników historii stolicy. Po dawnej fabryce prawie nic nie zostało. Wciąż widać, że to tereny poprzemysłowe, ale do góry pną się nowoczesne bloki. Puste place obok też pewnie zostaną zabudowane. Skrzynka z tych, gdzie opis jest ciekawszy niż to co zastałem na miejscu.
    Idąc zahaczyłem o cmentarz prawosławny przy ul. Wolskiej. Cerkiew murowana, ale nie wyróżniająca się specjalnie od podlaskich. Za to cmentarz mnie zadziwił. Gdybym nie wiedział gdzie się znajduję, to myślałbym  że to katolicki. U nas stare, prawosławne są całkiem inne. Tutejsza ludność tego wyznania to byli głównie biedni chłopi, więc nagrobki są skromne. Prosto obrobiony kamień czy krzyż z żelaza. W Warszawie po raz pierwszy widziałem rzeźbione nagrobki, bogate inskrypcje i zdobione ogrodzenia. Warto było pojechać do stolicy, chociażby dla samego tego miejsca.


    Zaraz za cmentarzem jest kościół św. Wawrzyńca i kesz "W starym kościółku na Woli..." OP0E4D. Obok jest miejsce gdzie zginął gen. Józef Sowiński. W miejscu tym stoi pamiątkowy krzyż, ponieważ zwłok nie odnaleziono. Samo miejsce kesza przy masie opadniętych liści trochę niebezpieczne, bo łatwo o poślizg i piękny zjazd na czterech literach.
    Dosłownie po drugiej stronie ulicy jest świątynia mormonów i kesz "Mormońska Kapsuła Czasu" OP0E95. Nawet nie wiedziałem, że działają w Polsce. To znaczy widywałem dwóch panów wyglądających jak akwizytorzy, ale nigdy nie łączyłem ich z misjonarzami tej religii. Po znalezieniu kesza wsiadłem na rower miejski i pomknąłem w kierunku WAT-u. Po drodze natknąłem się na dziwny zwyczaj. Normalny z wyglądu facet tuż przed wejściem do autobusu rzucił we mnie puszką po coli. Nie wiem czy zamierzenie czy nie, ale rzucanie czymkolwiek w stronę ulicy gdzie jest spory ruch raczej o zdrowiu psychicznym nie świadczy.
    Liczyłem na podjęcie kesza przy garażach wojskowo lotniczych. Na placu stał wyciągnięty odrzutowiec, śmigłowiec i niespodziana w postaci wycofanego kilka lat temu ze służby Jaka40. Niestety na placu zajęcia mieli studenci i nie było szansy na podjęcie bez spalenia.
    Myślałem, że kolejne skrzynki podejmę w ciszy i spokoju. W końcu na mapie rozciąga się spory kawałek lasu, a z opisu skrzynek wynikało, że z części które kiedyś wykorzystywało wojsko, wspomniane wycofało się już dawno. Mocno zdziwiłem się przy skrzynce "I am a soldier" OP3379. Na sporym placu taktycznym biegali żołnierze, kilkaset metrów dalej czaiła się ŻW, gdzieś niedaleko jest strzelnica z której dobiegały odgłosy strzelania z broni maszynowej, a jakby tego było mało nisko nad głową latają samoloty. Ale jak się okazało po okolicznych ścieżkach na spacer przychodzą cywile z dziećmi. Widocznie tam gdzie nie czai się niebezpieczeństwo można sobie chodzić. To nie te czasy, gdy byle mostek nad strumykiem był obiektem strategicznym z zakazem fotografowania. 
    Niedaleko schowany jest kolejny kesz "Poligon WAT" OP1A54. Szedłem po niego przez "małpi gaj". To taki ogólnorozwojowy tor przeszkód dla żołnierzy. Jedna z przeszkód wydała mi się wręcz cyrkowa, aż na drugi dzień spytałem kolegę, który był w wojsku, czy do tego trzeba specjalnych umiejętności. Jak się okazuje jeżeli komuś nie zależy na czasie da się to przebiec nawet bez specjalnego przygotowania fizycznego, wystarczy tylko przełamać strach. A jak mi powiedział najgorszy był tzw dentysta z którego nazwy łatwo wydedukować jaka kontuzja mogła się nam przytrafić.


    Zagłębiłem się w las. Gdyby był jakiś szczególny, to bym opisał kesza po keszu, a tak pewnie o części skrzynek pewnie niedługo zapomnę. W pamięci zostanie jedynie kilka w szczególnie ciekawych miejscach. Na początek kesz którego nie znalazłem "Wykolejnica" OP24EE, ale nie wiem czy jej nie ma czy zaszło tu zjawisko pomroczności i nawet gdy przejechałem po keszu ręką to go nie wyczułem. To miejsce zapamiętam jednak na długo, bo to moja pierwsza wykolejnica w życiu. Nawet nie wiedziałem, że takie coś istnieje na świecie. Parę lat na karku, a życie wciąż potrafi zaskakiwać.


    W swojej wędrówce dotarłem do super tajnej bazy gdzie kiedyś trzymano niezwykle cenny sprzęt. Zapewne czołgi, a jak podaje opis skrzynki był tu największy radar w Polsce. Okolica wygląda trochę dziwnie. Na terenie widać kilka górek, ale żadna z nich nie jest naturalna i kryje w sobie pomieszczenia powojskowe. Byłem sam i tym razem trochę się obawiałem zapuszczać do środka. Całość otaczały podwójne zasieki z drutu kolczastego. Niegdyś groźne, dziś wyglądają niezwykle malowniczo w jesiennej scenerii.


    Przemierzając las często słyszałem przelatujące samoloty. Część wysoko, pewnie nade mną była jakaś ścieżka podejścia do lotniska Chopina, ale i mniejsze sprzęty się trafiały latające tuż nad głową, zapewne swoja bazę mające na lotnisku Bemowo. Jak czytam dziś coraz bardziej traci na znaczeniu. A kiedyś miało własne radiolatarnie. Dziś w jednej z nich ukryty jest kesz "BNDB lotniska Babice" OP8547. Nie wiem czy to ze względów bezpieczeństwa, czy technologicznych budynki są częściowo wpuszczone w ziemię. Do dziś zachowały się jedynie mury, wykorzystywane do imprez na świeżym powietrzu. Najciekawsze są malunki na murach. Spodziewałbym się haseł w stylu "ja tu był", ale powierzchnię zajął ktoś o niezłym poczuciu humoru. Miejsce niby opuszczone, ale uzyskało nowe, kolorowe życie. 


    Życie keszera nie zawsze bywa usłane różami. Czasem wdepnie się w niezłe g. Mowa tu o wielkiej górze śmieci. Do tej pory mnie fascynowała, kiedy widziałem ją z daleka. Z bliska traci na atrakcyjności przez swój zapach. Kubeł ze śmieciami latem, to dominująca woń w okolicy. A teraz było chłodno, więc co się dzieje przy letnich upałach? Na osłodę kesza "Góra śmieci" OP106E została pułapka na dziki, przy której wpisałem się w logbook. Takie urządzenie widziałem pierwszy raz i pierwsze skojarzenie to arena do walk gladiatorów w miniaturce. 
    Przemierzając las robiło się coraz później. Do tego stopnia, że ostatnie kesze wydobywałem przy świetle latarki. Jest to trochę męczące, ale czuje się lekki dreszczyk emocji. Jeszcze przed zmierzchem patrząc na skądinąd piękny las, po raz kolejny naszła mnie refleksja, że keszer taki jak ja jest lekko skrzywiony. Pojechał do stolicy i łazi po lesie.


    Na Boernerowie dużego smaku narobiłem sobie na kesz "Słup trakcji tramwajowej ze śladami wojny" OP24EA. Może nie ze względu na historyczną ciekawostkę, choć ślady po pociskach i przedwojenne słupy robią wrażenie, a wpisy w logobook dokonane przez konserwatorów sieci trakcyjnej. W podlaskim natknąłem się na Służbę Leśną i dostałem info, że to nie jedyny pozytywny przypadek mugoli, którzy pozostawią wpis, a czasem nawet pozdrowienia. Znak, że z ludźmi w dzisiejszych czasach nie jest całkiem źle.
    Z pewnością to nie moja nieostatnia wycieczka do Warszawy, ale następnym razem wybiorę tereny bardziej cywilizowane.

niedziela, 12 października 2014

Drugi raz to samo

    Wyskoczyłem niedawno na keszowanie na Lubelszczyznę, ale opis zostawię sobie na zimowe wieczory. A teraz tak się złożyło, że przejechałem się rowerem dokładnie po śladach niedawnej przejażdżki do Królowego Mostu. Teraz wiatr był chłodniejszy i trochę liści z drzew opadło. W ogóle las jest teraz niesamowity. Jechałem w niedzielę zdaje się 5 października, a liście powoli zmieniały kolory, trochę ich na drodze leżało, ale niezbyt wiele. W poniedziałek już autem, służbowo, częściowo przejeżdżałem prze z te same strony. Liście mocno już się złociły, a ścieżka rowerowa do Supraśla była nimi wręcz usłana.
    Pierwsze kilometry w Białymstoku nie były zbyt przyjemne. Październikowy wiatr jest już zimny i dość mocny. Całe szczęście na granicy miasta zaczyna się Puszcza Knyszyńska i już przez las jedzie się elegancko. Między miastem a drogą łącząca Supraśl z Majówką mijałem sporo rowerzystów. Ludzie korzystają z ostatnich pięknych weekendów. Trakt Napoleoński jak zwykle piękny. Tym razem uwagę najbardziej zwracają boczne dróżki. W nich jesień jakby już na dobre się rozgościła. Tylko czeka by wyjść na główne drogi, pokazać swój talent w malowaniu lasu.



    Niby wszystko ładnie, ale z czasem pojawił się problem. Poprzednio narzekałem na stan części drogi. Teraz została ujeżdżona, utwardzona, ale leśnicy wzięli się za inna część. Zastanawia mnie co im przeszkadzała stara nawierzchnia. Przez lata ziemia została dobrze ubita, kamienie mocno wciśnięte i mimo, że droga leśna to jechało się prawie jak po asfalcie. Teraz są lotne piaski i wystające kamienie. Miejscami musiałem wręcz prowadzić rower co nigdy mi się tam nie zdarzało. Gdybym nie był w ogólnie wyśmienitym nastroju to bym rzucił klątwę na leśników.


    W końcu ostatni zjazd i jestem w Królowym Moście. Jak zwykle urzekła mnie tutejsza główna droga.  Na jej początku stoi cerkiew, na końcu katolicka kaplica. Między nimi jedzie się aleją z wiekowymi drzewami. Niektóre opatrzone tabliczką pomnik przyrody.A teraz, kiedy liście zmieniają kolory jest wręcz bajecznie.



    Oczywiście przejechałem przez cały Królowy Most, bo to nieduża wieś. W stronę Kołodna był lekki podjazd na którego szczycie stoi zdewastowany magazyn, zapewne dawnego PGR-u. I nie byłoby w nim nic ciekawego, gdyby nie grafika, którą ktoś pokrył ściany. Prosty patent odmalowywania z szablonu, a wygląda to jakby tego zabrakło to krajobraz byłby niepełny.


 
 Jeszcze przed Kołodnem krótki zjazd z pięknymi widokami szczególnie w kierunku wschodnim. Zdziczałe pola i ściana lasu. tam trzeba być, bo żadne zdjęcie nie odda tego piękna, ale i uczucia zwolnienia czasu. A przynajmniej trzeba by ręki mistrza.


    W końcu dotarłem do mostu nad niewielką rzeką Płoską. Zaraz też dojechał autem MiszkaWu. Zrobił małą wycieczkę dla rodziny, a przy okazji pomógł mi szukać kesza "Most - Kołodno" OP8504. Skrzynka natychmiast zaliczyła próbę wodną bo jego córka zrzuciła ją do wody. Trochę postaliśmy, pogadaliśmy, nacieszyliśmy się pięknymi widokami i każdy pojechał w swoją stronę. 


   Od mostu zaczęła się jazda marzenie. Albo droga wypadała przez las, albo na otwartym terenie miałem wiatr w plecy. Nie wiem czy to ten wiatr, czy generalny remont roweru sprawiło, że jechało mi się wiele kilometrów niezwykle lekko. Szkoda, że to już październik, nie zaryzykuję noclegu pod gołym niebem. Zostają przejażdżki po mieście lub właśnie takie kilkugodzinne wycieczki.

środa, 17 września 2014

Ekspresem do Królowego Mostu

    Początek września, pogoda piękna więc aż ciągnie, by rowerem pojechać trochę dalej niż na obrzeża  Białegostoku. Zadzwoniłem do MiszkaWu, który jest mocno uziemiony z racji pojawienia się na świecie kolejnego potomka, ale na krótką popołudniową przejażdżkę dostał dyspensę od żony. Idealnym celem był Królowy Most, gdzie niedawno pokazała się skrzynka. Wyruszyliśmy trochę po 14-stej dobrze znanym szlakiem napoleońskim. Nie wiem po co, ale leśnicy postanowili ulepszyć tę drogę przy pomocy równarki. Zamiast lepiej jest gorzej. Maszyna powyciągała kamyki na wierzch, a do tego zmiękczyła nawierzchnię. Z czasem to się ujeździ, ale teraz powoduje mały dyskomfort. Tempo było dość szybkie, ale nie obyło się bez postojów bo kolega wypatrzył trochę grzybów.
    W Królowym Moście zgodnie z drogowskazami popędziliśmy do wieży widokowej. Słowo "popędziliśmy" jest tu trochę na wyrost. Początek drogi to piach po którym nijak rowerem nie da się jechać, a zaraz potem zaczyna się piekielny podjazd. Dotarliśmy do kolejnego drogowskazu i lekka konsternacja. Rowery trzeba było prowadzić wąska ścieżką pod naprawdę strome wzniesienie. Korzenie i sypki piasek nie ułatwiały zadania. Z czasem ścieżka po wejściu na szczyt biegła już poziomo, a jedyną przeszkodą były zwalone drzewa. Pięknie jechało się grzbietem mając stoki wzniesienia po obu stronach. Las niezbyt gęsty, akurat taki by przepuszczać odrobinę słońca, a liście sprawiały, że wszystko ma lekko zielonkawy odcień.


    Wieża z keszem "Wieża Widokowa - Królowy Most" OP84J3 robi niezłe wrażenie. Jest naprawdę sporych rozmiarów. Przynajmniej jeśli chodzi o obwód, ale i na wysokość jest chyba trochę większa niż te w szeroko rozumianych okolicach Białegostoku. Ładny widok jest na północny wschód. Na zachód raczej dla miłośników regionu, którzy może dojrzą kilka wysokich punktów wystających ponad ścianę lasu. W pozostałe strony widać niewiele, bo zasłaniają drzewa. Żałowałem, że nie mam lornetki, bo może dałoby się zobaczyć więcej szczegółów. 


     Ze wzgórza na którym stoi wież czekał nas ostry zjazd. Nie chcieliśmy wracać tą samą drogą i pojechaliśmy przez Kołodno i Supraśl. Jeszcze zaraz za punktem widokowym przystanęliśmy na grzyby. Ja bardziej dla towarzystwa, bo  nie lubię zbierać "przy okazji", ale przejść się po lesie zawsze miło, a i coś udało mi się wypatrzeć. 
    Droga powrotna naprawdę nam się udała. Oprócz wspomnianego Kołodna przejechaliśmy jeszcze przez Cieliczankę. Poza tym na wpół zdziczałe łąki, niewielkie pola i przede wszystkim las. Po dotarciu do Supraśla przypomniało mi się o keszu "N*012 Cmentarz Ewangelicki" OP5487. Mi z takim sposobem ukrycia kiepsko idzie, a mając pomoc liczyłem w końcu na sukces. No i tym razem się udało.Z wizytą na pobliskim cmentarzu daliśmy sobie spokój, bo hasło jest już w domowym archiwum. Ja jednak nie darowałem sobie i kolejnego dnia, tylko że w czasie pracy, po raz któryś odwiedziłem ewangelicki cmentarz.


    Za Supraślem chwila postoju w Ogrodniczkach i już bez przerw dotarliśmy do Białegostoku. Byliśmy o 19, więc kolega zgodnie z obietnica pojechał do domu, a ja zrobiłem sobie jeszcze rundkę po mieście. Wspaniała pogoda babiego lata wręcz zachęca do niespiesznego włóczenia się ulicami i uliczkami miasta. A na drugi dzień dowiedziałem się, że zrobiliśmy ponad 60 km. Jak na niecałe pięć godzin rekreacyjnego wyjazdu, dwa kesze i trochę grzybów to coś szybko poszło. 

czwartek, 11 września 2014

W krainie piernika

    No tak, nie jestem zbyt oryginalny, ale pierwsze skojarzenie z Toruniem to pierniki. Na drugim miejscu Kopernik, ale jakby mniej, bo swoją osobą musi podzielić się, moim zadaniem, z Olsztynem. A pierniki to tylko i wyłącznie Toruń, stąd i tytuł.
    Do tego pięknego miasta pojechałem w ramach planu awaryjnego ratowania urlopu. Wtedy decyzję co do reperowania starego, a zakupu nowego roweru zostawiłem na później. Zapakowałem się w samochód i na kilka dni udałem się w kujawsko -pomorskie. Tym razem relacja keszerska, ale bez opisywania całej drogi, jedynie skrzynki i miejsca zapadające w pamięć.
    Wyjechałem bardzo wcześnie i w Zambrowie byłem kiedy miasto leniwie budziło się do życia. Nad tutejszym zalewem gdzieś na odległym brzegu siedział wędkarz, przebiegł poranny biegacz, a na pobliskiej drodze przejechało kilka samochodów. Niesamowite są poranki w małych miasteczkach. Czas się jakby zatrzymał. A jeszcze kilka lat temu w Zambrowie ruch był 24h na dobę. Na szczęście wybudowano obwodnicę i wszelki ruch tranzytowy jedzie gdzieś przez pola. Z kesza "Zambrowski Zalew" OP82UT miałem niezgorszy widok na tytułowe miejsce. W szarej mgle poranka światła jakiegoś przemysłowego komina wydawały się nierealne. Ciemna woda,  nie rozjaśniona przez słonce była jakaś groźna. Niby centrum miasta, a jednak pora dnia potrafi zdziałać wiele.
    Następny postój wypadł w Ostrowi Mazowieckiej, a dokładnie w pobliskim garnizonie Komorowo. Nie robiłem sobie zbyt wielkich nadziei na podjęcie kesza "ZYR 11 - Komorowski smok" OP040B i miałem rację, bo by dostać się do skrzynki trzeba teraz skakać przez wojskowe płoty na teren użytkowany przez naszą armię. Jeszcze by mnie za szpiega wzięli i zastrzelili przy przeskakiwaniu. Ze skrzynką dałem sobie spokój, ale że wcześniej przeczytałem, że do alei pomników i do monumentu Piłsudskiego wstęp jest otwarty, nie mogłem odpuścić sobie okazji. Najpierw naturalnej wielkości rzeźba Piłsudskiego na koniu, wykonana z brązu. Jest to replika, bo oryginalny choć przetrwał Niemców i Rosjan to już naszej władzy ludowej nie dał rady. Tuż obok jest aleja pomników postaci związanych z Powstaniem Listopadowym. Wybór nieprzypadkowy, bo przed wojną była tu szkoła podchorążych piechoty, a jak wiadomo powstanie zostało rozpoczęte przez słuchaczy właśnie takiej szkoły, tylko że z Warszawy. Pomniki powstały na początku lat 30-tych ubiegłego wieku. Niestety ich stan dzisiejszy nie jest najlepszy. Sporo ubytków, niektórych napisów na cokołach nie da się odczytać i w ogóle wydają się zapomniane. A przecież wpisane są do rejestru zabytków. Szkoda też, że pomniki królów i hetmanów i Krak walczący ze smokiem są na ogrodzonym wojskowym terenie.

    
W Różanie najwięcej czasu spędziłem w forcie szukając kesza "Fort Różan" OP59E0. Nie doczytałem opisu i zajrzałem chyba we wszystkie możliwe dziury, by w ostatniej znaleźć skrzynkę. Fort jest ogólnie dostępny i aż dziwi, że mimo to nie ma tu zbyt wielu zwyczajowych śladów miłośników tanich trunków. Zwiedziłem całe wnętrze, bo nie jest zbyt rozległe. Jak zwykle najciekawiej jest tam gdzie nie dociera światło. Idąc ciemnym korytarzem, przyświecając sobie latarką można łatwo wyobrazić sobie trudy służby w takim obiekcie. Za skrzynką wsadzałem ręce w stare piece, przez co miałem je trochę czarniawe, kilka kontaktów ze ścianą i tym razem został na mnie biały pył. Dawno się tak nie wybrudziłem.


    Cóż jest do oglądania w Makowie Mazowieckim? Wydaje się, że niewiele, ale niezależnie co sądzić o Armii Czerwonej warto zajrzeć na tutejszy cmentarz wojskowy. Jego rozmiar spowodowany jest "umiejętnościami" oficerów radzieckich. Byle do przodu, przecież Rosja ma jeszcze wielkie zapasy ewentualnych żołnierzy. Do tego taktyka rozpoznania walką, skuteczna, ale też trudna do realizacji, szczególnie przez niedoświadczonych wojskowych. W ten sposób co i raz możemy się natknąć na nekropolie krasnoarmiejców. Stojąc u wejścia po bokach widzimy tu kwatery oznaczone małymi nagrobkami. Przy niektórych stoją współczesne tablice z imieniem, nazwiskiem i wizerunkiem żołnierza. Podejrzewam, że rodzina jakoś dotarła do dokumentów armii odnośnie pochówku. Perspektywę zamyka ogromne mauzoleum. W środku biały ostrosłup, a po bokach żołnierze biorący pod opiekę cywilów. Całość o tyle zadbana, że trawa jest wykaszana i nie ma śmieci. Przy okazji skrzynka "Armia Krwistoczerwona" OP55CB jest tak schowana, że trzeba przejść przez cały teren. Byłem pod wrażeniem kesza, ale i samego cmentarza.


    W Ciechanowie jest kesz który zwie się "Legendarny Ciechan" OP820C. Po przeczytaniu tylko tytułu kesza myślałem, że chodzi o tutejsze piwo. Kiedy rozpoczynała się moda na piwa z małych browarów, Ciechan był jednym z pierwszych. Jak otworzyłem opis okazało się, że skrzynka jest zupełnie o czym innym, ale pierwsze, miłe wrażenie pozostało. Jednak tym co w Ciechanowie zwraca szczególna uwagę jest zamek książąt mazowieckich. Skrzynki "Zamek Książąt Mazowieckich w Ciechanowie" OP82PL nie udało mi się znaleźć, ale wrażenia z pobytu pozostały. Z warowni nie pozostało do dzisiaj wiele. Jedynie mury i dwie baszty, ale to wystarczy by miejsce pozostało w pamięci. Mury jak to w porządnym zamku są grube i wysokie. Warto obejść je dookoła. W środku jest małe muzeum, gdzie możemy obejrzeć kilka przedmiotów znalezionych wokół zamku, odkopaną dawną kuchnię, a na piętrze jest sala gdzie są monitory na których są liczne zdjęcia zamku wśród których najciekawsze są te archiwalne. Z jednej strony dziedzińca jest wspomniane muzeum, z drugiej trwają prace budowlane. Będzie tu jakieś połączenie historii ze współczesnością. Zajrzę do Ciechanowa pewnie za kilka lat i wtedy porównam czy pomysł im się udał. Zapomniałbym jeszcze o dwóch basztach. Wszedłem na obie stromymi schodkami. W okolicy to najwyższe punkty widokowe i o dziwo nie widać z nich wiele. Naprawdę się zdziwiłem  i wszedłem nawet na ich obrzeża, ale niewiele to pomogło. Liczyłem na piękną panoramę Ciechanowa i się przeliczyłem.


    Klasztor w Skępem to kolejne miejsce które zapamiętam na długo. Początkowo nie wyglądał zbyt ciekawie. Budynki klasztorne przysłaniają kościół. W środku świątyni jak zwykle ogromny przepych charakterystyczny dla baroku. Przechodząc z kościoła do części klasztornej na chwilę wchodzi się w lekki półmrok. Tworzy wspaniały kontrast z pobliskimi oświetlonymi przez słońce krużgankami. Otaczają one spory plac na środku którego stoi kaplica. Miejsce wyglądało jakby czas się tam zatrzymał. Równie ciekawie jest poza murami klasztoru. Idąc po kesza "Klasztor w Skępem" OP0E3C mija się wspaniałe drzewa, z których z pewnością pierwszy dąb jest pomnikiem przyrody. Widać, że mają swoje lata, a mimo to zdrowo się trzymają. Pod jednym z takich drzew była skrzynka do której się wpisując można podziwiać pobliskie jezioro. Ciekawe miejsce i tylko z dwa kilometry od głównej drogi.


    Już przed samym Toruniem  warto zatrzymać się w Złotorii by podejść do ruin zamku. Zbudowany za czasów Kazimierza Wielkiego, przy ujściu Drwęcy do Wisły, miał chronić granicę między Polską a państwem krzyżackim. Do dziś nie pozostało z niego wiele. Ruiny z rodzaju tych, gdzie spoglądając na to co pozostało, ciężko wyobrazić sobie całość. Za to z brzegu Wisły, u podnóża zamku, jest wspaniały widok na rzekę. Ogrom wody trochę mnie przytłoczył, bo na co dzień jestem przyzwyczajony do mniejszych rzek. Została jeszcze skrzynka "Zamek Kazimierza Wielkiego w Złotorii" OP35BA, która jest małym wyzwaniem. Coraz częściej zauważam, że w bardzo gęstych lasach pojawia się jakieś pnącze trochę podobne do grochu, tylko większe i bardziej "łapiące" się do ubrania. Tutaj też nie brakowało tego ziela i okolice kesza wyglądają jak jakiś tropikalny las. Na wyglądzie się nie kończy, bo zielsko to niesamowicie oplata człowieka, który próbuje się przez nie przebić.
    Czas na kesze Torunia. Obok typowych skrzynek miejskich, typu magnetyk w znaku drogowym, jest i kilka perełek. Ale prawdę mówiąc mikrusy pod parapetem mi nie przeszkadzają, byleby pokazywały coś naprawdę ciekawego. Najbardziej zapamiętam "Torun: Most Piłsudskiego" OP0832. Niby nic, magnetyk schowany gdzieś w którymś przęśle. Początkowo próbowałem delikatnie, po GPS i po opisie. W końcu, chyba za czwartym razem zacząłem zaglądać do każdego filaru w okolicach kordów i tak znalazłem skrzynkę. Tędy chodziłem z campingu na Stare Miasto. Za każdym razem w pocztówkowym widoku odkrywałem coś nowego. A już zupełnie niesamowicie robiło się po zachodzie słońca. W dole widać tylko czerń rzeki, a kontrastuje z tym oszczędnie podświetlona starówka. Podobało mi się, że nie rozjaśnili tej części miasta tysiącami lamp. A i sam most robi wrażenie. Piękny w swej staroświeckości. Stojący na potężnych, murowanych filarach. Żelazna konstrukcja łączona na nity. Bez charakteryzacji mógłby grać w filmie dziejącym się w okresie II RP, z którego okresu zresztą pochodzi.
    W Toruniu jedną z atrakcji są pozostałości  po pobycie pruskiego wojska. Miasto zostało zmienione w twierdzę i otoczone pierścieniem umocnień. O fortach będzie trochę później, a teraz parę słów o jednym ze starszych dzieł inżynierii wojskowej. Grodza, bo o niej mowa została wzniesiona w pierwszej połowie XIXw. Jej celem było natychmiastowe napełnienie fosy wodą. Nigdy nie była jednak użyta. Pierwszy raz słyszałem o takim urządzeniu. Myślałem, że fosa z wodą odeszła w zapomnienie, gdzieś w okresie średniowiecza, a tymczasem choć w zmienionej formie i już stosowana niezwykle rzadko, to jednak była czasem stosowana w fortyfikacji nowożytnej. Dziś przepływa pod nią strumyk wpadający do Wisły. Została wkomponowana w niewielki park, a po wejściu na nią jest ładny widok na Wisłę. Jest i sprytnie ukryty kesz "Grodza V" OP4651.


    Przeszedłem się wieczorem uliczkami Starego Miasta.  Głównie dla samej przyjemności poczucia atmosfery miasta żyjącego do późnych godzin nocnych. Keszowanie zostawiłem na dni następne. Zacząłem już od rana od miejsc mniej oczywistych z punktu widzenia turysty. A to dach jednego z fortu, gdzie dzisiaj są normalne mieszkania, a to mocno zapuszczony dworzec PKP Toruń Miasto, czy nowy most drogowy nad Wisłą. Szczególnie zapamiętam kesza "Ptasi domek" OP4ADE. Trzeba po niego wejść na drzewo. Niby prosto to brzmi, gorzej z realizacją. Idąc po grubej, poziomej gałęzi spoglądając czasem w dół doszedłem do wniosku, że do ziemi jest cholernie daleko, a ja już jestem chyba za stary na takie numery cyrkowe. Na szczęście dotarłem bez problemu do skrzynki, ale ciśnienie zeszło ze mnie dopiero na ziemi.
    Czas na zwiedzanie najstarszej części Torunia, co rozpocząłem od zamku Dybów. Zbudowany po lewej stronie Wisły za czasów Władysława Jagiełły, wraz z otaczającą go osadą miał być przeciwwagą dla krzyżackiego Torunia. Do dzisiaj zachowały grube mury i brama wjazdowa. Z racji tego, że jest trochę oddalony od centrum, niezbyt często odwiedzają go turyści. A moim zdaniem warto, bo ze szczytu murów jest najwspanialszy widok na most Piłsudskiego i Stare Miasto. Była tam ukryta skrzynka "MISJA TORUŃ" OP20BF. Niestety kluczowe jest tu słowo była. Mimo, że poszedłem do niej kilka metrów nad ziemią gzymsem trochę szerszym niż metr, to dziura okazała się pusta. To niepowodzenie nie zmąciło jednak radości z eksploracji ruin. Prawdę mówiąc nie ma tam zbyt wiele do zwiedzania, ale miejsce jest niezwykle klimatyczne.


     Na Starym Mieście spędziłem prawie cały dzień i sporą część wieczoru. W planach miałem tylko skrzynki tradycyjne, a i te bez większego ciśnienia na konieczne znalezienie, bo bardziej nastawiłem się na zwiedzanie. A jest co. Chociażby odwiedzenie kamienicy Kopernika zajęło mi ponad godzinę. Natomiast tutejszymi uliczkami mógłbym spacerować godzinami, gdyby nie  zmęczenie. I właśnie w ramach odpoczynku poszedłem na toruńskie molo. Nazwa trochę myląca, bo to raczej taras widokowy. Jest tam skrzynka "Molo Toruńskie" OP70C9, której poszukując zszedłem pod spód. A tam za kratami krasnale ogrodowe z podpisem "byliśmy, jesteśmy, będziemy". Czyli sztuka nowoczesna z humorem. 


    Z skrzynek Starego Miasta zapamiętam jeszcze "Pod krzywą wieżą" OP5740. Głównie z racji tego, że schodząc od skrzynki przywaliłem w jakiś plastikowy element przykręcony do muru, tak że echo niosło się po nocnych uliczkach Torunia, a ja nie wytrzymałem i głośno wyraziłem swe uczucia magicznym słowem na k. Niby nikt nie widział, ale trochę się bałem, ze może ktoś podejrzał zza winkla. Całe szczęście dalsze znalezienia uspokoiły mnie.


    Następny dzień rozpocząłem od wizyty na Bydgoskim Przedmieściu. Dzielnica powstała w XIXw., graniczy ze Starym Miastem, ale nie jest raczej odwiedzana przez turystów. Pewnie nie dla każdego ciekawe są kamienice i gmachy rodem z XIX, czy pierwszej połowy XXw. A ja lubię takie klimaty, więc wizyta na osiedlu to była przyjemność. Niestety skrzynki to zazwyczaj magnetyki pod parapetem. Oprócz przejścia się ulicami Bydgoskiego Przedmieścia warto też zajrzeć do sporego parku. Jednego z najstarszych w Polsce o ogólnodostępnym charakterze. Można tam się natknąć na prawdziwe perełki jak np ławka Schillera z 1905r. Ale prawdziwa niespodzianka czekała mnie na jego skraju, aż za ogródkami działkowymi. Wisła stworzyła tam małą zatokę. Miejsce niby w mieście, a jakby z daleka od cywilizacji. Nie dziwię się, że tutejszy kesz nosi nazwę  "Laguna" OP0C90, bo naprawdę ma coś w sobie z tropikalnego raju. 


     Forty Torunia maja jeden minus. Większość z nich jest niedostępna. Ulokowały się w nich prywatne firmy, a zza ogrodzenia zazwyczaj nie widać zbyt wiele. Na szczęście zdarzają się wyjątki jak Fort VIII z keszem o tej samej nazwie. Właśnie dzięki skrzynce znalazłem w sobie dość determinacji, by wejść na jego terem. Po pierwsze trzeba przejść przez rozlewisko, które utworzyło się między wałem a murami. Całe szczęście prowizoryczny most z palety umożliwił przedostanie się suchą stopą.  Niestety część wnętrza fortu także jest zalana i ciężko ze zwiedzaniem. Początkowo myślałem, że fort jest mniejszy. Jednak GPS uparcie prowadził mnie w krzaki, gdzie przydałaby się maczeta. Po przedarciu się przez nie moim oczom ukazała się dalsza część fortyfikacji. Po podjęciu kesza chciałem jeszcze wejść do środka. Szczególnie kusiły schody prowadzące gdzieś pod ziemię, gdzie niepodzielnie królowała ciemność. Niestety po obszukaniu plecaka okazało się, że tym razem zapomniałem latarki z campingu. Pozostało obejrzenie tego co widać dzień i lekki niedosyt pozostał.


    Kolejny otwarty i ciekawy fort to Fort VII. Przy jednym z wejść jest tablica pamiątkowa dla Polaków rozstrzelanych przez Niemców w czasie II wojny światowej.  Wraz z dziurami w murze powstałymi przez kule karabinowe, wygląda to niezwykle przejmująco. Wiedząc nawet, że ubytki w murze nie są wynikiem egzekucji, a urządzenia w tym miejscu niewielkiej strzelnicy. Do kesza "Twierdza Toruń - Fort VII" OP033F szedłem górą wału, mając budynek poniżej. Wracając szedłem już dołem tuż przy samym murze. Z drugiej perspektywy obiekt jest lepiej widoczny. Można zajrzeć w otwory strzelnicze i ubytki w murze. Ciekawostką są zachowane drzwi pancerne prowadzące do wnętrza. Zaspawane na głucho, acz niezbyt dokładnie i aż dziwi, że nikt nie zbił spawów. 
    Natępny fort godny szczególnego polecenia to Fort XVII z keszem "Dungeon Keeper" OP1C17. Od frontu znów niewiele widać. Internet podaje, że ulokował się tutaj wytwórca serków topionych. Na całe szczęście, na tyłach ulokowano skrzynkę i dzięki temu miałem szanse obejrzeć go trochę dokładniej. Po pierwsze chroniony jest przez wielka fosę. Wzdłuż niej prowadzi ścieżka. Woda jest trochę niepokojąca. Nienaturalnie ciemna, zastygła w bezruchu, a jednocześnie nie porośnięta rzęsą, na co wskazywałby minimalny przepływ. Stanąłem u wejścia do wnętrza, wyciągnąłem latarkę, po którą wróciłem wcześniej i wszedłem w ciemność. Mając nadzieję, że niczego i nikogo nie spotkam, przecisnąłem się przez wąski korytarz, przez który trzeba iść bokiem. W takich miejscach znalezienie kesza to tylko mały dodatek do wspaniałego klimatu jaki potrafią stworzyć opuszczone i tonące w ciemności forty.


    Ostatni fort w którym byłem to Fort Kolejowy. Jechałem do niego wzdłuż opuszczonych terenów woskowych. Z drugiej strony miałem tereny kolejowe, czyli też jakby opuszczone. Klimat jakby przez miasto przeszły działania wojenne. Droga do fortu i kesza "Toruń - Fort Kolejowy" OP0479 nie była łatwa. Szukałem dogodnego wejścia, ale i tak musiałem się wspinać na dość stromy wał ziemny. Do wnętrza fortu znalazłem kilka wejść, ale kończyły się zaraz ślepymi ścianami. Pewnie są wejścia wiodące naprawdę w głąb , ale ja ich nie znalazłem, może to i dobrze. Ciekawostką fortu jest wynik jego wysadzenia. Widoczny jest jego przekrój. Tutaj można zobaczyć jak mocno byli chronieni żołnierze przed ostrzałem. 


    Nadszedł czas by opuścić Toruń. Żegnałem się z miastem z nieukrywanym żalem. Moim zdaniem jest jednym z najpiękniejszych w Polsce i z pewnością tu powrócę. To jednak nie był koniec keszowania. Pierwszą skrzynką wartą zapamiętania poza Toruniem była "Kościół w Grzywnie" OP2EFC. Po pierwsze z racji opakowania. Znalezienie metalowego pudełka, nawet po najlepszej jakości plastikowych klipsiakach cieszy jakby trochę bardziej. No i sam kościół. W tej części Polski kościół gotycki to może nie żaden unikat, ale dla przybysza z Podlasia, krainy nie mającej jakoś szczęścia do zabytków, wydał mi się niezwykle interesujący. Kościół jest raczej niewielki. Zbudowany z kamienia i przykryty czerwona dachówką, stojący wśród współczesnych betonowych klocków wydaje się jakby wyjęty z bajki. Akurat trafiłem na mszę w czasie kazania i już nie czekałem na możliwość zajrzenia do środka. 


    W Chełmży wiodło mi się ze zmiennym szczęściem. Części keszy nie mogłem znaleźć. Na całe szczęście wynagrodziło mi to tutejsze Stare Miasto. Górują nad nim dwa gotyckie kościoły, z czego jeden udało mi się zwiedzić. Spacer starymi uliczkami oprócz wrażeń estetycznych dostarczył też trochę dreszczyku emocji. Z racji złej pogody byłem jedynym turystą, a część kamienic zamieszkują tubylcy całymi dniami wystający w bramach. Nachalnie mi się przyglądali, co nie było zbyt przyjemne.
    Jak się okazało Chełmża najpiękniejsza jest znad jeziora Chełmżyńskiego. Byłem nad nim już przechadzając się po centrum, bo od starówki jest oddalone zaledwie kilkadziesiąt metrów. Warto jednak zatrzymać się i w innym miejscu brzegu, blisko kesza "Kapliczka w parku" OP3038. Po drugiej stronie brzegu pięknie prezentują się dwie wieże.Wracając do skrzynki to jest obecnie niezwykle ukryta. By się do niej dostać trzeba wejść w kontakt z jakimś grzybem drzewnym. Na pierwszy rzut oka wygląda na suchy, ale po dotknięciu okazuje się, że jest pokryty jakimś śluzem. Dawno nie wsadzałem rąk w nic równie mało apetycznego.


    Do całej beczki miodu trzeba niestety dodać łyżkę dziegciu. Rozczarował mnie zamek w Golubiu-Dobrzyniu. Wszystko niby fajnie. Widok z zamkowej góry na miasto zaiste epicki. Warownia, mimo przebudowy na rezydencję też mi się z zewnątrz podobała. Nawet skrzynka "EM-54 Zamek w Golubiu-Dobrzyniu" OP234C broni się swoją prostą solidnością. Wszystko pryska po wejściu do wnętrza. Tutaj stragan z plastikowymi mieczami, tam restauracja, a tutaj automat z monetami pamiątkowymi. Wszystko to upchnięte na niewielkim dziedzińcu. Czas na zwiedzanie, niestety tylko z przewodnikiem i grupą przypadkowych ludzi z których sporej części nie obchodzą opowieści przewodnika, no ale musieli zapłacić, więc co się ma marnować. Eksponatów niezbyt wiele, droga przejścia też niezbyt skomplikowana, więc więcej można by było wynieść z wizyty, gdyby stały zwykłe tabliczki opisujące to co się akurat mija. Chyba pierwszy zamek w mym życiu o którym mogę powiedzieć, że zmarnowałem czas i pieniądze.


    To nie był koniec wycieczki, ale skrzynek pokazujących niesamowite miejsca już nie było. Miałem jeszcze z dwa dni urlopu, więc mogłem sobie pozwolić na jakiś nocleg i zajrzenie chociażby do Nidzicy. Niestety od pewnego czasu wciąż padał deszcz, a w radiu zapowiadali, że pogoda w tej części Polski dnia następnego się nie poprawi. Zwiedzanie i keszowanie w takich warunkach to nic miłego, więc pomyślałem, że w nocy jakoś dojadę do domu. Początkowo jechało się dobrze. Noc, ruch niewielki i dobra muzyka w radio. Problemy zaczęły się około północy. Zmęczony całym dniem czułem nadciągający sen. Jedynym ratunkiem było zatrzymywanie się. Gdzieś między Zambrowem a Białymstokiem na jednym z postoi przy spojrzeniu w górę zobaczyłem to co uwielbiam w letnim niebie. Setki gwiazd, a przyglądając się dłużej mogłem dostrzec spadające gwiazdy. Wspaniałe zakończenie wspaniałej wycieczki.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Dwa i pół dnia w górach

    Urlop minął nawet nie wiadomo kiedy, czas więc nadrobić zaległe wpisy. W tym roku wymyśliłem sobie przejażdżkę z Przemyśla do Zakopanego. Niestety nie dotarłem do celu, a wyjazd skończył się dość szybko. A było tak.
    Parę minut po piątej rano wyruszyłem w kierunku dworca. Zapakowałem się z rowerem w pociąg i już po prawie trzynastu godzinach byłem w Przemyślu. Zaiste, piękny wynik jak na miasta dzielące trochę ponad 400 km. Wcześniej zarezerwowałem nocleg w schronisku młodzieżowym  "Matecznik", który polecam. Czysto, schludnie i tanio. Trochę się odświeżyłem i pojechałem "w miasto" głównie by coś zjeść i pokręcić się trochę po starówce wieczorową porą. Pogoda dopisywała, wieczór był ciepły, a i ludzi naprawdę niewiele. Bez wyraźnego celu snułem się wąskimi uliczkami, odkrywając piękno tutejszego Starego Miasta. No, może nie całkiem bez celu bo przy okazji podjąłem skrzynki w najbliższej okolicy w liczbie trzech sztuk. Największe wrażenie zrobiła na mnie "O. Karmelici - Przemyśl" OP7AC3. W życiu widziałem różne hasła na murach, ale głoszących miłość Boga jeszcze nie. Przy okazji przypomniałem sobie, że w tej części Polski, sprawne hamulce w rowerze to podstawa.
    Po dobrze przespanej nocy czas było ruszać na szlak. Jeszcze w domu zastanawiałem się nad wyborem tras i zdecydowałem się na wersję najłatwiejszą, czyli żadnych leśnych ścieżek, tylko asfaltówki, ewentualnie drogi pociągnięte na mapie ciągłą kreską. Z Przemyśla wyjechałem wojewódzką 885, ale jeszcze w mieście, a w zasadzie na jego końcu skręciłem w drogę lokalną, która prowadzi przez Fredropol do Kalwarii Pacławskiej. Pogórze Przemyskie początkowo nie sprawiało mi trudności. Łagodne podjazdy i zjazdy i niewysokie góry na horyzoncie. 


    W tej sielskiej atmosferze zajechałem do Fredropola. Warto zajrzeć tu do cerkwi i do ruin zamku. Co prawda świątynia była zamknięta, ale i tak zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Głównie swym nietypowym kształtem. To znaczy typowym, dla tych ziem, ale jakże egzotycznym dla mieszkańca Podlasia. Po pierwsze zupełnie inny kształt, a po drugie inny sposób łączenia belek. Pobliski zamek niestety nie jest tak dostępny do zwiedzania jak cerkiew. Ruiny stoją na prywatnym, ogrodzonym terenie. Udało się znaleźć kilka miejsc między świerkami skąd można go podziwiać. Za to tuż przy płocie stoi piękna, wiekowa kapliczka. Na końcu Fredropolu czekała na mnie mała niespodzianka. Początkowo myślałem, że to jakiś maszt telekomunikacyjny, ale potem wyłoniły się baraki, ciężarówki i już wiedziałem, że to odwiert. Już w domu doczytałem, że mają zamiar wwiercić się na głębokość 6 km. by sprawdzić jak tutaj z gazem i ropą. 


    Na chwilę zatrzymałem się w Kłokowicach przy tamtejszej cerkwi. Schowana trochę na uboczu, chyba niezbyt często odwiedzana jest przez turystów. Chyba najprostsza w formie ze wszystkich jakie odwiedziłem.
    Wspomniałem wcześniej, że Pogórze Przemyskie było łatwe do jazdy rowerem, jednak i one potrafi pokazać pazurki. Przy keszu "Droga pod patronatem" OP0D38 jest dość stromy podjazd, który zaczyna się dużo wcześniej i kończy dużo później. Akurat kapliczka ze skrzynką wypada tak gdzieś w jego połowie. Pierwszy raz od paru lat przestawiłem przerzutki na najlżejsze obroty. Oprócz postoju przy keszu zatrzymałem się jeszcze z dwa razy i tym sposobem wyjechałem na szczyt. Okazało się, że zjazd to też nie taka prosta sprawa. Droga do Huwnik robi zakręty ponad 90 stopni i nie można sobie spokojnie zjechać tylko często trzeba używać hamulców. W Huwnikach nie pojechałem na Kalwarię Pacławską, a zdecydowałem się pokręcić przez Makowę na Arłamów. Na początku Makowej stał znak informujący o objeździe. Już się kiedyś na taki nabrałem i przejechałem bez potrzeby kilka kilometrów. Tam gdzie samochód nie przejedzie, pieszy czy rowerzysta zazwyczaj sobie poradzi. I tak sobie jechałem wąską, dziurawą leśną drogą, samochody mijały mnie w jedną to w drugą stronę i bez przeszkód dotarłem do Arłamowa. Po co stał ten znak, na mam pojęcia. Jadąc przez leśne ostępy zrozumiałem dlaczego powstał tu ośrodek rządowy. Partyjni dygnitarze mogli tu sobie szaleć z dala od wszelkich oczu. Poza tym, naprawdę jest tu ładnie. Przy okazji można odpocząć poszukując kesza "Arłamów" OP0D3A.


    Zaraz za Arłamowem skręciłem w drogę z zakazem wjazdu "NIE DOTYCZY ALP". Przez pierwsze kilometry jedzie się asfaltem. Coś mi się jednak ciężko kręciło. W końcu spostrzegłem, że w tylnym kole brakuje powietrza. Dopompowałem i słyszę jak przez wentyl ucieka. Cóż, stary wentyl nie wytrzymał obciążenia.  Na wymianie dętki zeszło z pół godziny i już bez niespodzianek mogłem jechać dalej. Co prawda asfalt niedługo przeszedł w szuter, ale z tych najwyższego gatunku, więc już bez przeszkód dotarłem do Jureczkowej.


    Cóż jest do oglądania w tamtych rejonach? Głównie lasy, strumienie i czasem cerkiew. Nie inaczej było w Jureczkowej. Przeprowadziłem rower przez most pieszy nad strumieniem i kawałkiem pod górkę dostałem się do cerkwi. Wyróżnia się tym, że zamiast cebulastych kopuł jest zwieńczona ostrymi wieżyczkami. Wygląda przez to bardziej jak kościół. 
    Zaledwie kilka kilometrów dalej jest już inna cerkiew w Liskowatem. Jak doczytałem, jest to jedna z trzech zachowanych w Polsce w stylu bojkowskim. Tym bardziej zdziwiło mnie w jakim jest stanie. Brama - dzwonnica obtłuczona jest z tynku, a raczej sam odpadł przez lata. Świątynia z daleka prezentuje się wspaniale. Lekko zakryta przez drzewa, z wyraźnym podziałem na trzy części, trochę mroczna przez prawie czarne bale. Z bliska widać jak owe bale powoli zjadają korniki, drewno butwieje i przestają być zachowane kąty proste. Cerkiew zaczyna powoli, acz nieubłaganie pochylać się ku ziemi. Mam nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych lat przewidziany jest jej remont. Nawet nie wyobrażam sobie, by takie cudo mogło zniknąć.


    Jechałem dalej 890 i z racji upałów chciałem się ochłodzić w strumieniu, który przyjemnie szumiał po prawej. Co z tego skoro zejście do niego prawie pionowe i do tego przez jakieś krzaki i pokrzywy. W końcu przy wjeździe na jakąś posesję przepust był zrobiony a'la schodki i mogłem swobodnie zejść do wody. Co to była za ulga, chwilę pomoczyć nogi i trochę się schlapać.
    W Krościenku miałem zamiar coś zjeść, ale jedna knajpa zamknięta, a do drugiej było włamanie i policja robiła swoja pracę. Z mapy wydawało się, że wieś jest o wiele większa. Warto tu się jednak zatrzymać na chwilę. Wpada tutaj Stebnik do Strwiąża, który można podziwiać z mostu. Zaraz za mostem kolejna cerkiew, tym razem wyremontowana i świetnie utrzymana.    
    W Brzegach Dolnych zatrzymałem się na chwilę przy cerkwi. Tym razem dość prosta w architekturze, ale warta chwili uwagi. By do niej dojechać przy zjeździe z krajówki przecina się tory. Główki szyn zerdzewiałe, znak że dawno nic tędy nie jeździło. To wręcz niesamowite, że w ten wybitnie turystyczny region ciężko dostać się pociągiem. Najbliżej da się dojechać do Przemyśla i Rzeszowa. Dalej w te wakacje jeżdżą tylko busy, ale to jednak nie to samo, co nawet poczciwa elektryczka.
    Kawałek za Brzegami zaczynają się już Ustrzyki Dolne. Jak śpiewa KSU "to stolica Bieszczad jest". I trudno z tym się nie zgodzić. Niewielkie miasteczko, ale jak na tutejsze warunki wręcz metropolia. Korzystając z tego zaopatrzyłem się w supermarkecie spożywczym, wybrałem trochę więcej gotówki z bankomatu i skorzystałem z jednej z restauracji. Potem ruszyłem na zwiedzanie miasteczka, głównie szlakiem skrzynek. I żadnej nie znalazłem. Przy cerkwi jest dom przed którym siedział gospodarz i leniwie popijając piwko miał świetny widok na ewentualne podejmowanie kesza. Przy pomniku w parku ludzi sporo, a wypatrzona wcześniej na mapie ścieżka do cmentarza żydowskiego, biegła przez prywatne podwórko. Nie mogłem znaleźć innej, po której dałoby się pójść z rowerem.Trochę szkoda, że się nie udało, ale w myśl filozofii: to nie skrzynka jest najważniejsza, ale miejsce, wyjechałem zadowolony. Został tylko mały niedosyt związany z kirkutem. 
    Czas już było powoli rozbijać się z noclegiem. Jeszcze tylko krótka wizyta w sanktuarium MB Bieszczadzkiej w Jasieniu, który teraz jest dzielnicą Ustrzyk. Z całej historii ikony najciekawsza wydaje mi się ta niedawna, jak pod okiem milicji i SB przemycano ją z Przemyśla. Samo sanktuarium zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie swoją prostotą i skromnością.
    Na początku Hoszowa jest znak drogowy kierujący w las na pole biwakowe. Nie wiedziałem czego się spodziewać, ale zostałem mile zaskoczony. Skoszona trawa, stoły i ławki, kosze na śmieci i nawet sławojka. Trochę mnie zmartwił brak wody, ale wypatrzyłem ścieżkę w las i poszedłem sprawdzić dokąd prowadzi. Okazało się, że może po 100m. płynie niewielki potok, ale by się umyć w zupełności wystarczający. 
    W takich miejscach nie śpię nigdy "jak zabity" i parę razy w nocy się przebudzę by sprawdzić otoczenie. Noc była ciepła i bardzo jasna, tylko ciemna ściana lasu była lekko niepokojąca, co też się w nim kryje. Rankiem pełen nowych sił dość szybko się zwinąłem i ruszyłem w dalszą podróż. Po cóż kolejny raz na krótko zboczyłem z asfaltu? Oczywiście okazją była kolejna cerkiew. Na chwile opuściłem Hoszów, by znaleźć się we wsi Jałowe. Akurat tutejsza świątynia przechodzi remont. Z zewnątrz obijana jest nowym gontem. Jestem pod ogromnym wrażeniem cierpliwości tych, którzy tym się zajmują. Każdą małą deseczkę trzeba przybić niewielkim gwoździkiem. Równie ciekawy jak sama cerkiew, jest dojazd do niej. W pewnym momencie droga schodzi do strumienia i trzeba jechać po betonowych płytach ułożonych na dnie. Dla pieszych, ale przy okazji i rowerzystów jest wąski mostek. Ciekawe rozwiązanie, tylko zastanawiam się jak się sprawdza przy większych deszczach.


    Długo nie jechałem, a już kolejna cerkiew. Tym razem w Hoszowie.  Takie jak tutaj najbardziej mi się podobały. Dachy, daszki spadające licznymi skosami. Wygląda jak poskładana z wielu elementów. Niestety, jak większość zamknięta.
    Przy cerkwi w Rabem zatrzymałem się na dłużej. Głównie przez poszukiwanie kesza "Cerkiew w Rabem" OP826U. Tutaj podcień jest dość szeroki i nawet ogrodzony, a przy drzwiach stoją ławeczki. Aż żal było nie skorzystać z takiej okazji i przysiadłem na chwilę by odpocząć.
    Kolejna cerkiew w Żłobku zaskakuje formą. Wygląda bardziej jak drewniana kaplica katolicka. wszystko staje się jasne po informacji kto ją zbudował, a w zasadzie wyłożył pieniądze. Świątynia została ufundowana przez austriackie władze.
    W Żłobku cerkiew przypomina kaplicę, a w Czarnej kościół. Te porównania wynikają z wielkości. Tutaj też mamy wpływ latynizacji. Prosty dwuspadowy dach i coś co widziałem po raz pierwszy w obrządku wschodnim, czyli kolumny przy wejściu. Po sacrum czas i na profanum czyli odwiedziny w tutejszym centrum handlowym. Trzeba korzystać, bo tu nie ma co kilka kilometrów wsi ze sklepem spożywczo - przemysłowym. W Czarnej spotkało mnie też niewielkie rozczarowanie, ale z własnej winy. Przed wyjazdem wiedziałem, że to ośrodek wydobycia ropy, a nigdy nie widziałem jak to się robi. I zapomniałem sprawdzić gdzie podjechać by to zobaczyć. Jedynie przez przypadek zauważyłem dawne miejsce odwiertu..
    Zatrzymałem się tuż przed Lutowiskami na parkingu gdzie jednocześnie jest punkt widokowy. Naprawdę warto, bo jest piękny widok na wieś leżącą poniżej. I oczywiście te góry wokół.


 Do wsi szybki zjazd, jak to na tutejszych pochyłościach i już byłem przy kolejnej cerkwi. Tym razem nie zachował się oryginalny budynek, ale jakaś dobra dusza zrobiła dość dużą makietę. Obok są pozostałości cmentarza z kilkoma nagrobkami. Jest i tam grób dziecka, pewnie sprzed wieku. I to jedno zdjęcie na nagrobku kilkuletniego szkraba, potrafi wzruszyć bardziej niż jakiekolwiek słowa. Przy okazji w tamtym miejscu spędziłem trochę czasu przez hamulce. Spodziewałem się ich szybkiego zużywania, ale nie tak, że to co mi by starczyło na kilka miesięcy w Białymstoku, nie wytrzymało dwóch dni na wcale nie najwyższych górach? To musiała być jakaś klątwa, pewnie jakiegoś chińskiego boga.

  
 I tak sobie powoli jechałem mając "opadający na drogę" Otryt z prawej. W Smolniku odbiłem na chwilę do cerkwi. Krótki podjazd, ale strasznie niewygodny przez betonowe płyty, przez co wolałem chwilę prowadzić rower. Mój wysiłek został nagrodzony jedną z piękniejszych cerkwi na szlaku. Otoczona drzewami o ciekawym wyglądzie z mocno zaakcentowanymi trzema częściami. Wyremontowana, ale na tyle dawno, że obicie gontowe nabrało szlachetnej patyny. I co ciekawe była otwarta. By przejść przez niewielkie drzwi trzeba się pochylić. W środku widać, że kiedyś była to cerkiew. Dziś klimat jest równie ciekawy. Przez małe okna wpada niewiele światła, a półmrok potęguje ciemne malowanie. Równie ciekawie jest na cmentarzu. Niektóre płaskorzeźby na nagrobkach wprowadziły mnie w niemałe zdziwienie. I tak byłem tym wszystkim zaaferowany, że zupełnie zapomniałem o tutejszym keszu. Przypomniałem sobie o nim jak już jechałem znów asfaltem, ale nie chciało mi się po niego wracać.


    Niedaleko za Smolnikiem można odbić na kilkaset metrów w bok i już jesteśmy nad Sanem. Duża to rzeka, ale jak to tutejsze, da się nią przejść  w najgłębszym miejscu mocząc kolana. oczywiście w czasie pięknej pogody, bo nie wiem jak to wygląda przy intensywnych opadach. Nad rzekę zawitałem z powodu kesza "Wiszący Most" OP03CB, a chyba bardziej dla tego co jest w jego tytule. Chciałem na własne oczy zobaczyć to cudo inżynierii. I powiem, że się nie zawiodłem. Głównie z powodu jego nierealności. Wielka konstrukcja wiodąca... no właśnie, niby do bazy harcerskiej, ale po to budowano taki most? I to jeszcze z czymś w rodzaju budki obserwacyjnej na szczycie pylonu. Podejrzana sprawa. Przy okazji jak to miałem w zwyczaju, kiedy zejście do wody było łagodne, zmyłem trochę z siebie kurz drogi i ruszyłem dalej.


    Dalsza droga w stronę Ustrzyk Górnych, mimo, że jechałem wojewódzką to totalna dzicz. Minąłem tylko kilka domów w Pszczelinach, by jechać głównie wśród wzgórz porośniętych lasem. Z boku szumiał czasem Wołostay, przeskakując pod mostem, to na prawą to na lewą stronę drogi. Spodziewałem się większego ruchu, ale aut było niewiele i bez przeszkód dotarłem do Ustrzyk, gdzie spędziłem noc. Sama wieś nie ma zbyt wiele do zaoferowania, to bardziej miejsce wyjścia na szlaki. No ale są restauracje, sklep, z czego skorzystałem i po uzupełnieniu zapasów, rozbiciu namiotu poszedłem po miejscowe kesze. Przy jednym zbytnio zaufałem GPS, który prowadził trochę za bardzo w las i się nie udało. Drugi "Kolejka leśna" OP7263 sprawił małe problemy z dojściem. Ale kłopoty z rodzaju tych, które miło się wspomina. Po prostu widziałem rzekę zza płotów ośrodków wypoczynkowych, ale nie chciało mi się przez nie skakać. Za jedną z restauracji jest dogodne zejście na brzeg, ale trzeba kawałek przejść rzeką. Czasami szedłem suchymi kamieniami na brzegu, a czasem się nie dało i musiałem zdejmować buty. Początkowo to było nawet fajne. Ale jak się przejdzie dłużej po kamieniach na dnie przestaje to być miłe. Mimo, że oszlifowane na gładko to jednak mniejsze potrafią wymęczyć podeszwę. W końcu dotarłem do mostu kolejki wąskotorowej i po małej wspinaczce wydobyłem skrzynkę. 


    Wracając do namiotu, zza Kiczery zaczęły wyłaniać się ciemne chmury, a niebo przecinały błyskawice. Całe szczęście burza przeszła bokiem i tylko trochę popadało, także nocka minęła spokojnie.
    I nastał poranek dzień trzeci. Ja wyjeżdżałem z campingu, pierwsi turyści wyjeżdżali na szlak, a SG miała chyba zmianę bo zjeżdżali i wyjeżdżali ze strażnicy. Mimo, że większość drogi wypadała pod górkę to jednak widok na Połoninę Caryńską sprawiał, że jechało się jakby lżej. Aż do pierwszych serpentyn na Przełęcz Wyżniańską. Bieg zredukowałem na maksa i wesoło kręcąc wspiąłem się na szczyt. Oczywiście po drodze co pewien czas robiłem przystanek, stojąc minutę lub dwie, łyk wody i dalej pod górę. Trudy wynagrodził zjazd. Kolejny raz trochę się spiąłem bo na rowerze prędkość rzędu 50/60km/h to dla mnie za dużo. Na szczęście bez problemów zjechałem do Brzegów Górnych. Tutaj z jednej strony mamy Połoniną Caryńską z drugiej Wetlińską. A mnie najbardziej interesował kesz "Cmentarz w Berehach" OP2AF0. Nekropolia jest jakieś sto metrów od wejścia na szlak. Długo się nie zastanawiając wziąłem ze sobą rower, tylko osoby sprzedające wejściówki dziwnie się na mnie patrzyły. Ale przecież nie będę ich kupował skoro moim celem był tylko cmentarz. A warto tu zajrzeć. Mimo, że większość nagrobków przerobiono na tłuczeń pod budowę obwodnicy bieszczadzkiej, to nieliczne nagrobki które się zachowały wciąż pięknie się prezentują. Miejscowy kamieniarz tak jak potrafił wykuł litery i krzyże, które upamiętniają okolicznych mieszkańców wsi, której już nie ma.


    Za Brzegami zaczyna się kolejny podjazd i znów serpentyny z których jest piękny widok na Caryńską. W końcu stanąłem na szczycie przełęczy Wyżnej. Jest tu prosty w formie pomnik dla Jerzego Harasymowicza z którego poezji wzięła się nazwa "kraina łagodności". I drugi równie prosty, ale tym otoczeniu dający wiele do myślenia, dla ofiar gór i dla tych co nieśli im pomoc.


   Zjechałem do Wetliny i zatrzymałem się na chwilę przy torach kolejki wąskotorowej po kesza "Beskidnik" OP83E1. Mimo, że jak mogłem się przekonać Wetlina jest miejscowością mocno obleganą przez turystów, to jednak pociągi tu nie docierają.
    W Wetlinie myślałem, że uda się jeszcze zaliczyć kesza  "Wetliński Wodospad" OP83E0. Niestety znów zamiast mocno wczytać się w opis polegałem głównie na kordach GPS, przez co poległem. Mimo to cieszę się, że zajrzałem w to miejsce. Ponoć to najwyższy wodospad w Bieszczadach. Może nie spada nim wiele wody, ale i tak robi wrażenie. Ze skarpy zszedłem i pod wodospad, potem ściezką z boku wszedłem na jego górę, by obejrzeć go z każdej strony. Warto tu się na chwilę zatrzymać, bo to tylko kilkanaście metrów od drogi.


    Zaraz za Wetliną z asfaltowej drogi w dół wiedzie żwirówka, która prowadzi nad Wetlinkę. Jak na tutejsze rzeki, ta jest dosyć szeroka. Szeroki, kamienisty brzeg idealnie nadaje się na chwilę lenistwa w czasie wędrówki. Ale ja przybyłem tu po kesza "Nad rzeką Wetlinką" OP6F3C. I znów porażka, tym razem przez słabą jakość zdjęć spoilera z mego urządzenia. Siedząc już w domu i mu się przyglądając, stwierdziłem że byłem tuż obok. Samo dojście nie jest proste. Nie chciało mi się zdejmować sandałów, i prosto przez wodę poszedłem w rejon skrzynki. Moje poświęcenie na niewiele się zdało, ale na szczęście obuwie szybko wyschło. 


    I znów droga powiodła mnie przez góry porośnięte lasem. Nie sposób jednak tu się nudzić. Każda góra jest inna. Co raz natykałem się na małe strumyki spływające z góry. Nawet woda w rowach przydrożnych żwawo sobie płynęła. Tam wszystko żyje i nie ma miejsca bezruch. Podziwiając mijane krajobrazy dotarłem do kesza "Dołżyca wąskotorowa" OP0B35. Kolejny przystanek na linii bieszczadzkiej wąskotorówki. Tutaj ciuchcia już dociera o czym świadczą chociażby lekko odrdzewione główki torów. Tym razem ze skrzynką poszło w miarę szybko.
    W Cisnej na początku zatrzymałem się w "Barze na Zamościu". Chciałem tylko podjąć kesza o nazwie jak knajpa, ale wypatrzyłem kwas chlebowy. Lubie ten napój, ale rzadko udaje mi się znaleźć naprawdę smaczny. Zazwyczaj przesypane cukrem są dla mnie zbyt słodkie. Tutejszy to było jednak niebo w gębie. Świetnie smakował i wspaniale odświeżał. Jeszcze na chwilę zajrzałem do kesza "Atamania" OP0DED.. Tuż obok jest małe centrum kulinarne z legendarną "Siekierezadą" na czele. Nie czułem się na siłach by tym razem zmierzyć się z legendą, więc została tylko skrzynka. A ta też jest ciekawa, a szczególnie dojście do niej. Trzeba przejść przez most wąskotorówki nad Solinką. Tuż obok jest stacja kolejki. Kesz taki sobie, ale miejsce naprawdę ładne. 
    W centrum tej niewielkiej, ale tętniącej od turystów wsi skręcałem w lewo by dalej jechać droga 897. Mocniej docisnąłem pedał i gdzieś mi uciekł. Ledwo mi się przed samochodem udało uciec. Już na chodniku sprawdziłem co się stało. Początkowo wydawało mi się, że pedał wykręcił się jakimś cudem. Prawda okazała się gorsza. Korba się "zmęczyła" i mogłem ją wyginać ręką jak stopioną świecę. Po krótkim wywiadzie w sklepie z artykułami przemysłowymi dowiedziałem się, że najbliższy sklep rowerowy jest w Lesku. Niedaleko bo tylko około 30km. Usiadłem w jednej z knajp, zamówiłem kawę i pomyślałem co mam robić. Wyjścia dwa dość proste. Jeden to poświęcić jeden dzień wycieczki na wyjazd PKS-em do Leska zakup części i powrót. Drugi to zadzwonić po pomoc, spakowanie roweru w bagażnik i powrót do Białegostoku. Patrzyłem na rower i coraz bardziej pogrążałem się w czarnych myślach. Po prostu wtedy strasznie mi się odechciało gdziekolwiek jeździć. Patrzyłem i zastanawiałem się co też jeszcze się zepsuje. Wymiana dętki za mną (ale to drobnostka, która przytrafia się wszędzie), potem hamulce co już typowe nie jest. I na końcu korba o czym w ogóle wcześniej nie słyszałem. Wyciągnąłem telefon z sakwy i zadzwoniłem po pomoc. Transport miałem mieć dopiero następnego dnia. Nie zostało mi nic innego niż rozbić się na campingu w Cisnej, a potem ruszyć na obchód osady. W jednej knajpie zjadłem obiad, w drugiej piwo wypiłem. Poszedłem po kesza "Pomnik w Cisnej" OP7273 upamiętniający obronę wsi przed UPA. W jednym ze straganów wypatrzyłem książkę "KSU Rejestracja buntu", która kupiłem. I tak bez większego celu przełaziłem sobie do wieczora.


    Następnego dnia spakowałem się i poszedłem na przystanek w stronę Leska, gdzie postanowiłem poczekać na ojca. Cóż mi zostało, odkręciłem koła i rower w ten sposób wszedł do auta. Humor miałem iście wisielczy, ale przynajmniej tato był zadowolony, bo po wielu latach mógł znów na chwilę odwiedzić Bieszczady.
    Od powrotu minęło już ładnych parę dni i dopiero rower powoli zaczyna nadawać się do jazdy. .Wcześniej brak było czasu na siedzenie w piwnicy i remont. A jak wziąłem się do napraw to zaczęło wszystko wychodzić. Nawet mostek kierownicy jakimś cudem wykrzywiłem.. Zabawy ze wszystkim na kilka roboczogodzin. Mam przynajmniej jakieś doświadczenie. To co nadaje się na niziny w górach może się nie sprawdzić. Jeżeli jakaś ważna część to najtańsza chińszczyzna, przed takim wyjazdem koniecznie trzeba wymienić ją na lepszą. Jest jakiś minimalny luz, który już od roku ci nie przeszkadza? W górach dość szybko da ci się we znaki. Krótkimi słowy na taki wyjazd rower musi być przygotowany na tip top. 
    Jak już mi przeszedł żal zbyt krótkiej wyprawy, uznałem że warto wrócić w góry. Jeżeli wybiera się drogi asfaltowe to raczej nie jest zbyt ciężko. Podjazdy są owszem długie i męczące, ale przecież to nie wyścig kolarski i można zatrzymać się na chwile i odpocząć. Tym bardziej, że jazda aż do Cisnej sprawiała mi po prostu radość. Może za rok? Oczywiście jak będzie można normalnie dojechać pociągiem, bo ze względu na remonty, następny rok nie zapowiada się ciekawie.