piątek, 2 marca 2018

Ku morzu cz.IX To już jest koniec

    Wstajemy Psikiszku, nie ma obijania się. Jeszcze mokro i zimno po nocnym deszczu? To szybciej zwijaj namiot i ruszaj w trasę, a się rozgrzejesz. W ten dość prosty sposób jakoś się zmotywowałem do ruszenia czterech liter i rzeczywiście już po kilku kilometrach oddawałem nadmiar ciepła w powietrze. Akurat po kilku kilometrach mogłem zatrzymać się na pierwszy postój tego dnia przy keszu "Obelisk" OP8E49. Rzecz niby niewielka, ale ja uwielbiam takie smaczki. Kamienny obelisk wysokości tak 1,80m. u szczytu ma wykuty wizerunek krzyża żelaznego, znak że postawiono go ku czci niemieckich żołnierzy. Pojawiło się jednak pytanie z jakiego to okresu? Wszak odznaczenie, mówiąc w dużym skrócie, wskrzeszano na czas wojny. Z pewnością nie po II wojnie światowej z przyczyn oczywistych. Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi, ale powojenną historię obelisku warto przeczytać na stronie kesza. Wszystkie perypetie budzą dziś tylko uśmiech, a najważniejsze że ten świadek historii dalej stoi.


    Dalsza droga to pola i łąki na wschód od jeziora Dąbie. Okolica płaska, dobrze chociaż że droga mimo to kręta, więc się nie nudziłem. Do tego czasem jakiś kanał, a to lapidarium na poniemieckim cmentarzu w Lubczynie i czas jakoś leciał. Tak się w jeździe zapomniałem, że nawet nie zauważyłem kiedy wjechałem do Goleniowa. Miasto choć niewielkie to jest co zwiedzać. Zacząłem od wieży ciśnień. Szkoda że te budynki są niedoceniane. Poza paroma wyjątkami niszczeją nieużywane, bez pomysłu co z nimi zrobić. A przecież nawet te najmłodsze, już żelbetowe zawsze pięknie się prezentują. W Goleniowie wieża jest lekko przysadzista, a górną część zbudowano metodą szachulcową, przez co skojarzyło mi się to z domkiem wyniesionym hen pod niebo.


    W mieście pustki, prócz centrum gdzie sporo sklepów. Ja też skorzystałem i w sklepie rowerowym kupiłem jakieś smarowidło w płynie, bo mi strasznie przednia korba zaczęła skrzypieć. W ogóle mam wrażenie, że już niedługo całkiem się wehikuł rozleci, ale dzielnie go remontuję na miarę umiejętności i jakoś sobie dajemy radę. Wracając do ciekawych miejsc w Goleniowie to tuż za sklepami stoi spichlerz. Wzniesiony całkowicie w technice szachulcowej, o tyle ciekawy, że aż trzypiętrowy. Do tego położony nad samą rzeką Iną, a na jej drugim brzegu dumnie wznoszą się mury miejskie. Szkoda tylko, że za murami widać PRL-owskie bloczki. Gdzieś słyszałem taką teorię, że komuniści specjalnie budowali je w najstarszej części miast, chcąc umniejszyć wcześniejszą historię miejsca.


    Oczywiście jeszcze obowiązkowa wizyta przy gotyckim kościele św. Katarzyny, Bramie Wolińskiej, świetnie zachowanej w północnej części murów i już kierowałem się w drogę wojewódzką 111. To ponoć trasa alternatywna dla "krajowej" trójki w stronę Wolina, ale całe szczęście niewiele osób z niej korzystało. Ot, taki typowy, niewielki ruch lokalny.
    Sporo kilometrów nakręciłem, może z jedną przerwą i w końcu wylądowałem w Stepnicy. Wieś położona na brzegu Zalewu Szczecińskiego. Chyba nieźle tu się ludziom żyje, bo  w miejscowości całkiem schludnie, a w obejściach brak bałaganu, który jest częstym towarzyszem biedy. Jak była okazja to w końcu podjechałem zobaczyć po raz pierwszy w życiu zalew. A miałem ku temu dłuższą okazję bo w restauracji nad samym brzegiem zjadłem pyszny obiad, a przy okazji i kesz "Stepnica Tawerna Panorama" OP8BQP wpadł. Bardzo spodobał mi się też port w którym jest też część przemysłowa. Była i barka na kruszywo, do dalszej części do której nie dotarłem jechały niewielkie chłodnie, z napisów na burcie łatwo wywnioskować, że po świeżą rybę. Żaglówki ładnie wyglądają przycumowane w szeregu, ale prawdziwy klimat portu robią właśnie jednostki robocze.


    I znów kilka ładnych kilometrów po drodze płaskiej jak stół. Małym urozmaiceniem okazała się góra niedaleko Zielonczyna. Jest to punkt widokowy, ale z jej szczytu, jedyne co się widzi to las po horyzont. Aż szkoda, że nie można dostrzec zalewu, który w końcu nie jest znów tak daleko.
    Jak już w końcu wyjedzie się z lasów pierwszą rzeczą jaka zwraca uwagę są ogromne wiatraki wytwarzające prąd. Od morza wiało, więc śmigła wartko się kręciły. Jak się stanie dokładnie pod takim skrzydłem i spojrzy w górę, to ma się wrażenie, że zaraz oberwie się w głowę łopatą. Niesamowite doświadczenie, a jeszcze ten złowieszczy dźwięk przecinanego powietrza. Dzięki wiatrowi miałem piękny spektakl, tylko że ten wiatr wiał mi już od dłuższego czasu w twarz, więc musiałem bardziej się wysilać w naciskaniu na pedały. Tyle dobrego, że to ciepły, letni wiatr, a nie zimny, jesienny.


    W końcu wyłonił się łuk głównego mostu w Wolinie. Ale ja z niego nie skorzystałem, bo lokalny, obrotowy bardziej mnie interesował. Oczywiście krótki postój na moście, a to po kesza, a to na konstrukcji siedział jakiś ptak wodny, jakich w głębi Polski z pewnością się nie uświadczymy, więc chwilę mu się przyglądałem.  Potem kręciłem się w bliskiej odległości mostu, zajechałem do kościoła, podjechałem zobaczyć resztki murów średniowiecznych, aż w końcu ku mej radości przyszedł czas na otwarcie szlaku żeglugowego, a co za tym idzie odwrócenie mostu. Obraca się środkowa część i wtedy statki mogą przepływać. Najciekawszy w tym wszystkim jest ten moment gdy maszty przesuwają się na wysokości jezdni. Skojarzyło mi się to z peryskopami okrętów podwodnych.


    Niedaleko mostu uwagę zwraca spichlerz o ciekawej formie. Można go nawet pomyliś z niewielkim zamkiem, czy też strażnicą. Wolin to także ważny punkt dla miłośników wczesnego średniowiecza. Samo miasto, a w szczególności port w Xw. było potężnym ośrodkiem. WXIw. kiedy zajął je Krzywousty straciło już na znaczeniu kosztem Szczecina. Do dzisiaj przetrwało tu cmentarzysko kurhanowe na tzw Wzgórzu Wisielców. Całkiem niedaleko mostu jest też skansen o nazwie Centrum Kultury Słowian i Wikingów odwołujących się do czasów świetności miasta. Gdyby tylko czas był z gumy, a nie chciałem tylko wpaść na chwilę by zaraz zmykać. Miejsce zasługuje na dokładne poznanie i z pewnością tu wrócę.
    Tymczasem czas było rozglądać się za noclegiem. Trafiłem całkiem dobrze, na niewielki camping w Sułomine, nad samym brzegiem Zalewu Szczecińskiego. Spodziewałem się widoku sporego ruchu statków z i do Szczecina. Tymczasem na horyzoncie zamajaczyły dwie żaglówki i to wszystko. Klimat zupełnie jak nad największymi jeziorami Mazur, gdy już czas powoli zwijać się do portów.


    Wstałem pełen nowych sił w perspektywie mając ostatni dzień intensywnego pedałowania. To był też dzień kiedy nazbierałem sporo skrzynek. Po klku kilometrach asfaltu odbiłem w las i jechałem leśną drogą prowadzony keszami z serii Kamienna Droga. Czemu tak się nazywa nie mam pojęcia, ale sympatycznie jechało się porządną szutrówką przez las. Kawałek wypadł mi też prze Woliński Park Narodowy. Oczywiście szlak omija najcenniejsze tereny, ale i tak miło było popatrzeć na las inny niż najbliższa mi Puszcza Knyszyńska. Przejeżdżałem też przy zagrodzie pokazowej żubrów, ale nawet się nie zatrzymywałem, bo jak się te zwierzęta widywało wolne, to te za kratkami już nie budzą takiej ciekawości.
    Od jakiegoś czasu zaczynała się psuć pogoda. Najpierw niebo zaczęło się zaciągać stalowymi chmurami. Co za tym idzie mocno się ochłodziło. W Międzyzdtojach dzięki temu na plaży nie było zbyt wiele ludzi, ale na ulicy wzdłuż niej już dzikie tłumy. To od razu przypomniało mi dlaczego wolę się trzymać latem z daleka od polskiego morza, a przynajmniej od tych turystycznych kierunków. Może jeszcze ten tłok da się przeżyć, ale te budy z plastikowym badziewiem, kiepskim piwem, goframi, cymbergaje, to wszystko od czego wolę się trzymać z daleka. Dlatego też spojrzałem na morze, zrobiłem fotkę i uciekłem z tego miejsca. I prawdę mówiąc z wycieczki nad morze, tylko tyle go widziałem.


     Już w Międzyzdrojach się rozpadało, więc odechciało mi się zbierać kesze na trasie R-10, tak się nazywa rowerowy szlak wokół Bałtyku. Między Międzyzdrojami a Świnoujściem kesz jest chyba co 200m. ale nie miałem na nie ochoty, nie tym razem, odkładając je sobie na następną wizytę.
    Świnoujście zapewnia sporo atrakcji. Ja najpierw natknąłem się na gazoport. Naprawdę ogromy teren, pewnie nieźle wygląda w nocy jak te wszystkie metalowe konstrukcje są oświetlone. Podjechałem pod latarnię, po drodze spotykając dziki. Dobrze, że po drugiej stronie płotu jakiegoś zakładu. Zresztą widać że są przyzwyczajone do ludzi, bo podeszły do mnie licząc że podrzucę im jakiś smakołyk.


    A deszcz pada i zimno, aż wiatrówkę musiałem nałożyć. Wobec tego postanowiłem jechać na camping, rozbić się, zjeść porządny obiad i wzmocniony ruszyć na podbój miasta. Jak przejeżdżałem obok dworca to pomyślałem że zawczasu kupię bilety na powrót. Liczyłem na długą, acz spokojną podróż, wszak było bezpośrednie połączenie z Białymstokiem. Jakie moje zdziwienie gdy na następny dzień brak było biletów, na pojutrze to samo, i po, po też, a potem to mi się urlop kończył. Co robić? Zostały tylko strasznie drogie na ekspres do Warszawy, do tego z odjazdem za dwie godziny. Cóż było robić, kupiłem i tak skończyłem zwiedzanie Świnoujścia. To jednak nie koniec perypetii. Jadąc w nocy, gdzieś w Wielkopolsce wjechaliśmy w burze, te które położyły lasy w Borach Tucholskich. Przez to pociąg złapał kilka godzin opóźnienia. Potem w Warszawie też nie mogłem kupić biletu na pierwszy, lepszy pociąg, bo przecież rower też musi mieć swoje miejsce. I tak na centralnym spędziłem kolejne kilka godzin. I w końcu po ponad 24 godzinach podróży mogłem pocałować peron w Białymstoku. Byłem zmęczony, ale też bardzo zadowolony, że urlop się udał, mimo niesprzyjających okoliczności ostatniego dnia. To chyba była jednak moja ostatnia tak długa wycieczka rowerowa. Zostanę przy tych na dwa, trzy dni, tych na jeden, ale wakacje w siodełku, kto wie może jeszcze kiedyś, ale nie w najbliżej przyszłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz