poniedziałek, 16 listopada 2015

Pół dnia przed awarią

    Zapowiadał się kolejny, ciepły sierpniowy dzień. Piękny poranek nad jeziorem Gołdap zachęcał by czym prędzej zwijać namiot i jechać dalej. Z każdym kilometrem za Gołdapią zanurzałem się w dzikie tereny dawnych Prus Wschodnich. Co prawda na każdym kroku widać ślady człowieka, bo to i pola i lasy urządzane ręką ludzką. Tylko domów brakuje. Nawet mijane nieliczne wioski wydają się jakieś opustoszałe. Wszystko tak jak lubię, ruchu brak i cały asfalt dla mnie. W końcu musiałem skręcić w stronę Klewin i zaczęły się kocie łby. Ale szutrowe pobocze na tyle szerokie, że da się niezgorzej jechać. W Klewinach przywitał mnie ładny widoczek. Pozostałości folwarku, stawy hodowlane i wyłaniający się z lasu komin dawnej gorzelni. Pozostało odszukać w parku podworskim kesza "Park dworski w Klewinach" OP744A i można było jechać dalej. 


    Z odnalezienia kolejnego kesza "Cmentarz wojenny Klewiny" OP7449 jestem szczególnie zadowolony. Uwielbiam kiedy skrzynka prowadzi mnie w jakieś zapomniane miejsce o którym pamiętają chyba tylko miejscowi. Rowerem podjechałem ile się dało i ostatnie kilkaset metrów pokonałem na własnych nogach. Inaczej się nie da, bo gęsty las i gałęzie po ścince skutecznie utrudniają dostanie się na miejsce. Rzadko widzi się tak zapomniany cmentarz z I wojny. Nagrobki jeszcze stoją, jest i ogrodzenie  chociaż częściowo zniszczone przez naturę. Pewnie gdyby był przy drodze doczekałby się remontu, a tu nawet ścieżki nie ma. Po operacji ze skrzynką wracając pomyliłem przez chwilę kierunek i wyszedłem na linię okopów. Ciekawy dodatek, którego się nie spodziewałem. Kto wie, może to w nich walczyli i ginęli pochowani na cmentarzyku?


    Kolejny kawałek na mapie zapowiadał się jako droga leśna. Tylko zapomniałem wziąć poprawkę na to, że to mazurskie dróżki. Zjazdy to prawdziwy offroad, bardziej niż na podziwianiu widoków skupiłem się by na jakimś kamieniu nie zacząć nauki latania. Ale bez przygód dotarłem do Żabina, a stąd już niedaleko do Rapy. Największą osobliwością tej ostatniej wsi jest piramida. Zagubiona gdzieś na Mazurach, jest grobowcem rodzinnym. Może to jakaś niezdrowa ciekawość, ale leżące w środku trumny musiałem obejrzeć przez wszystkie możliwe okienka. Teraz i tak jest tam porządek, ale jak poczyta się powojenną historię tego miejsca to aż włos na głowie się jeży. Ktoś ukradł czaszkę, co pewien czas ktoś przerzucał kości mając nadzieję na odnalezienie kosztowności. W końcu trumny zebrano do kupy, wejścia zamurowano, okna zakratowano i zmarli mają spokój. A ja wziąłem się za szukanie kesza "Piramida w Rapie" OP119C  z czym poszło mi całkiem sprawnie. 


    Przed Mieduniszkami przeciąłem Węgorapę, albo jej kanał. Trudno się rozeznać, bo praktyczni Prusacy tworzyli kanały, przekopy by maksymalnie wykorzystać wodę do transportu. Ale przy okazji stworzyli prawdziwy wodny labirynt. We wspomnianych Mieduniszkach moim głównym celem był pałac i kesz "Dwór w Mieduniszkach Wielkich" OP40EA. Po wojnie mieściła się tu szkoła, potem budynek przejął prywatny właściciel, ale niestety budynek w czasie prac remontowych spłonął i dziś straszą ruiny. Aż żal widzieć jak kolejny zabytek niszczeje. Patrząc na mury pałac jest wciąż do uratowania, choć z pewnością wymaga ogromnych nakładów. Z ciekawszych detali warto wspomnieć o kartuszu z orłem, tylko ciężko dociec czy ten posiada koronę czy jest bez.


    Za Mieduniszkami kawałek w palącym słońcu przez pola na których akurat trwały w najlepsze żniwa. Ale niezbyt długo, bo może z trzy kilometry i  już minąłem tablicę wsi Zabrost Wielki. Byłem pod ogromnym wrażeniem tej wsi. Jakże różniła się od pozostałych wsi mazurskich które mijałem. To nie były zaniedbane budynki dawnego PGR-u, a pamiętające jeszcze pruskie rządy. W sporej części budynki były zadbane a obejścia posprzątane. Naprawdę duży kontrast, ale może wciąż tu żyje duch pewnego niemieckiego architekta, który chciał połączyć użyteczność ze stylem ludowym. A wszystko w ramach odbudowy po I wojnie światowej. Zabrost leży nad samą granicą i jest tam kesz "Zabrost Wielki - wieś niezwykła" OP40EB   schowany w "garnku Kocha" bunkrze który tam można pomylić z poidłem dla bydła. Po wpisie do logu podjechałem jeszcze parę metrów w stronę granicy, ale pod sam szlaban nie dotarłem, bo akurat działali tam pszczelarze podbierając miód. Pszczoły zbierały pyłek z pewnością i po stronie rosyjskiej, gwiżdżąc na granicę.


     A ja tymczasem zabrałem się do odwrotu i tylko usłyszałem głośny trzask z tyłu. Szybki ogląd sytuacji i widzę, że tylnej oście pękł taki "cwancyk" i bez poważnej naprawy się nie obejdzie. I znów sklep rowerowy jakieś 30km. dalej, a tym razem PKS jedzie stąd dwa razy, czyli rano i wieczorem. Rower zrobił mi drugi raz taki psikus w czasie długiego wyjazdu. Pewnie to znak, taki żeby przestać samemu grzebać przy nim i oddać go do profesjonalnego serwisu. Ale niedoczekanie, dam sobie spokój z tym jednym wyjazdem w roku który trwa około 10 dni i pozostanę przy tych krótkich.
cdn. (ale autem)

2 komentarze: