czwartek, 8 listopada 2012

Schronów nigdy dość

   Minęło sporo czasu od ostatniego wpisu. Tak to jest jak czasu brak na to co naprawdę ważne. Tylko praca i praca. Ale ile można. Trochę w październiku pośmigałem rowerem, ale nie wydarzyło się nic co warto byłoby opisać. Keszowanie też trochę zaniedbałem. Postanowiłem to nadrobić w listopadzie. Co prawda pogoda już nie bardzo nadaje się na rower, ale zawsze zostaje auto, którym można wybrać się na małą przejażdżkę. Tym bardziej że już od pewnego czasu miałem zamiar okeszować część linii Mołotowa w okolicach Lipska. Oczywiście nie tego niemieckiego, a naszego, biebrzańskiego. Do pomocy zatrudniłem kumpla MiszkaWu, któremu obowiązki rodzinne w końcu pozwoliły na mały wypad.
   Mapy google wyznaczyły najkrótszą trasę przez Suchowolę i Dąbrowę Białostocką. Po drodze był tylko jeden kesz, który znajdował się w bezpośredniej bliskości. "Drewniany krzyż" 3po3 OP1B1C. Ostatnio znaleziony ponad rok temu. Trochę się bałem że znajdziemy jakiegoś zgniłka do kompletnego serwisu, a czekała nas niespodzianka. Kesz widać rzeczywiście swoje przeleżał, ale w naprawdę dobrym stanie. Niestety to co miał pokazywać leżało przewrócone w trawie. Drewniany krzyż o niespotykanej już konstrukcji. Pewnie za parę lat pozostaną z niego marne resztki. Szkoda, bo sam jeszcze pamiętam sporo drewnianych krzyży, których niestety coraz mniej. Wciąż są na początku i końcu wsi, stawiane na rozstajach dróg, ale metalowe i nie mają już tego magicznego piękna.



   Stąd już bez przystanku pomknęliśmy do Lipska. Niewielkie miasteczko niedaleko źródeł Biebrzy. Senne i zamglone w listopadowy poranek. Przyjechaliśmy tu głównie założyć parę skrzynek. Schrony są w bezpośrednim sąsiedztwie domów, jakiś zakładów, a jeden wcina się nawet w miejscowy cmentarz. Dobrze że jest już listopad. Zieleń zniknęła, rośliny szykują się już do zimy. Część schronów wiosną i latem jest pewnie mocno zakryta przed niepowołanym wzrokiem. Już pierwszy schron daje pojęcie o tym jak przyroda skrywa tony betonu.



   Kolejny schron przy samej szkole. Miejsce wybitnie imprezowe. Na dachu ławeczka, w środku nieziemski syf. Niezłe miejsce na przerwy. Czemu takiego nie było przy mojej szkole? Powinny przy każdej takie budować.
   Kolejny przy samym cmentarzu. Nawet się w niego wcina, bo mur nie idzie prosto. Niestety w środku nie znalazłem żadnego odpowiedniego miejsca na kesza. Miszka powędrował więc na dach. Mi się nie chciało włazić. Czarną robotę wykonał MiszkaWu.



   Do następnego punktu, w linii prostej droga jest dość krótka.  Jednak trzeba zrobić mały objazd. I już jesteśmy przy kolejnym schronie, który teraz broni ogródków działkowych. Trochę się bałem że wejście będzie niemożliwe, bo otwory strzelnicze były zamurowane. Całe szczęście główne wejście pozostawiono nietknięte. Trochę się naszukałem odpowiedniego miejsca. W końcu po małym maskowaniu kesz znalazł swoje miejsce.
   Zaraz za placówką SG kolejny schron. Ładnie wygląda na końcu pola. Niestety mocno zniszczony. Ściany zewnętrzne wytrzymały jakoś, natomiast wewnątrz nie ostała się żadna ściana.
  Trzy następne w kupie. Podjechałem prawie pod nie autem mimo że to nie terenówka. Z dwoma nie było żadnych problemów. Obejrzane, skrzynki założone. Czas na małą przerwę i przekąskę. Przy okazji krótka narada jak dostać się do ostatniego z grupy. Widzimy go po drugiej stronie płotu. Jest na terenie czegoś w rodzaju starej bazy rolniczej. Na jej terenie działa teraz jakaś firma i jak na złość schron stoi w tej używanej wciąż części. Decydujemy się wjechać normalnie przez bramę. Samochód zostawiamy w części nieużytkowej i kawałek na piechotę. Przez nikogo niepokojeni wchodzimy do schronu. Najczyściejszy jaki widziałem. Nie ma do niego swobodnego dostępu, więc poza paroma puszkami piwa nic się nie wala po podłodze. Już po publikacji skrzynki mały komentarz dodał 3po3, który też zwiedził ten schron. Wchodził bardziej legalnie bo za cichym przyzwoleniem kierownika. Jedno się nie zmieniło. Wciąż służy za podręczny magazynek grabi, łopat i innego sprzętu do porządkowania placu.
   Jak cichaczem weszliśmy tak i po cichu oddaliliśmy do następnego punktu. Auto zostawiliśmy przy asfalcie, kawałek drogą do gospodarstwa i przez zaorane pole na przełaj. Ziemia mokra, gliniasta, więc i zaraz całe buty brudne. Pod schronem okazuje się można podejść od drugiej strony, przez łąkę. Czysto i nawet parę metrów bliżej.  Schron jak schron. Po prostu wielki kawał betonu. Tylko w odróżnieniu od tych w Prosienicy zachowało się sporo metalowych elementów. Szczególnie wyloty otworów strzelniczych.



 Do następnego schronu nie dało się dostać inaczej jak przez gliniaste pole. Wysadzony, zapadł się do środka. Z wejściem pod skruszone betony nie ma większego problemu. Trzeba tylko uważać, by nie przywalić głową o jakiś występ lub pręt. Paręset metrów dalej jest kolejny, zniszczony. Tym razem o wiele mocniej. Jako tako ocalała tylko jedna ściana.
   Przecinamy drogę 664. Zostały nam jeszcze dwa schrony koło Lipska. Jeden przy samej drodze. Na delikatnym wzniesieniu. Widoczny z daleka. Ostatni z tej serii też widać z daleka. Można podjechać na kilka metrów, ale wtedy auto trzeba zostawić chyba na prywatnym terenie gospodarstwa. Parkujemy więc przy głównej szosie i idziemy krótkim spacerkiem przez lasek. Schron jest ciekawie wkomponowany w pagórki. Moim zdaniem, jeden z ładniejszych jakie tego dnia widziałem.



   Zostawiamy za sobą Lipsk. Większa część roboty wykonana. Przed nami kilka schronów w rejonie pobliskiej wsi Kurianka. Schowane są w małym lasku. Do niektórych nie da się podjechać zbyt blisko autem, ale odległości do przejścia są naprawdę niewielkie. Pierwszy z serii stoi przy samej drodze na skraju lasu. Znajdujemy odpowiednie miejsce w środku na kesza i lekkim zarysem ścieżki idziemy do następnego. Wchodzę do środka i mnie natychmiast odrzuca. W środku leży martwy pies. Chyba całkiem świeży, bo jeszcze mocno nie cuchnie i nie wygląda najgorzej. Postanowiłem oszczędzić przykrego widoku i konieczności włażenia do środka i kesza po raz drugi schowałem na zewnątrz. Przy okazji przy tym schronie jest nieczęsta okazja obejrzeć go od spodu.
   Kolejny odnaleźliśmy po krótkim spacerku po lesie. Są nawet zachowane ślady transzei. A kilkanaście metrów dalej, jak ktoś takie zbiera, jest punkt geodezyjny. Najciekawsze jest jednak wnętrze. Czerwonoarmiści wcale nie mieli tak źle.



   Wróciliśmy do auta, podjechaliśmy trochę, by dostać się do ostatnich dwóch schronów. Przysłonięte trochę przez drzewa, ale ciemnobure bryły betonu nie tak trudno dostrzec. W ostatnim znaleźliśmy nawet na płaszczu pancernym przyspawaną tabliczkę z niewyraźnym napisem po rosyjsku. Może oznaczenie jednostki która to budowała lub tu stacjonowała?
   I to wszystkie schrony. Parę godzin chowania po nich keszy. Szukanie będzie pewnie trochę dłuższe. Dla nas nie był to jednak jeszcze koniec atrakcji. Pojechaliśmy w stronę granicy. Bliżej mieliśmy do Grodna niż do Białegostoku. Niestety pod samą granicę nie można podjechać autem, a na piechotę nie bardzo chciało nam się iść. Zrobiliśmy za to krótki postój nad Biebrzą. Nad jej początkowym biegiem, gdzieś za wsią Chorużowce.



     Po pewnym czasie dojechaliśmy do Różanegostoku. Nie było jeszcze zbyt późno, ale jak to w listopadzie, już po 15-stej  widać zbliżający się wieczór. Tym bardziej że dzień i tak był mocno pochmurny. Różanystok znany jest z cudownego obrazu Matki Boskiej. Znajduje się on w ogromnej barokowej bazylice. Niestety w świątyni otwarty był tylko przedsionek. Przez przeszklone drzwi widać było, że warto obejrzeć też wnętrze. Przy kościele była kiedyś szkoła rolnicza. Teraz jest jakiś kościelny ośrodek dla młodzieży. Na jego terenie schowany jest kesz teda "Różanystok" OP0663. Byłem tu już kiedyś i przez młodzież na podwórku nie mogłem podjąć skrzynki. Tym razem nikt nam nie przeszkadzał.
    Po drodze do Białegostoku zatrzymaliśmy się jeszcze w Sokółce. Pojawiło się tu parę keszy. Pierwszy przystanek przy tamtejszym cmentarzu żydowskim. Było już ciemno i raczej nie miało większego sensu włóczenie się po zarośniętym terenie. Ale i tak zza płotu żydowska nekropolia w wieczornej mgle robi niesamowite wrażenie. Oczywiście podjęliśmy kesza Stodowa "Cmentarz żydowski" OP5B59.


   W centrum Sokółki czekały nas kolejne dwa skarby. Ten przy cerkwi nie sprawił nam problemu."Cerkiew św. A. Newskiego" OP5B80. A trzeba przyznać że miejsce naprawdę może sprawiać kłopot w dzień, bo na przystanku po drugiej stronie ulicy prawie zawsze jest sporo osób. I tak było tym razem, ale na szczęście podjechał autobus i wszyscy się do niego załadowali. A sama cerkiew naprawdę piękna. Klasyczna forma, tynkowana na biało i ciekawie podświetlona. Trochę szkoda że niestety nie było można wejść na jej teren, bo na bramie wisiała kłódka.
   Po drugiej stronie ulicy miał być kesz  "300 lat O.T." OP5B5A. Niestety zaginął. Jakby ktoś nie wiedział co to "O.T." to wyjaśniam że chodzi o osadnictwo tatarskie. Z Sokółki jest zaledwie kilka kilometrów od Kruszynian czy Bohonik, będących centrum kultury Tatarów w Polsce.
   Został nam jeszcze tylko jeden kesz w Sokółce. Także autorstwa Stodowa "Kościół na Zielonym" OP5B7C. Akurat trafiliśmy na czas tuż przed wieczorną mszą, ale ludzi nie przyszło zbyt wiele i mogliśmy spokojnie szukać skrzynki. Ciemność, brak ludzi i krzaki ułatwiły zadanie. Natomiast sam kościół. Jeden z wielu jakie budowano przy końcu poprzedniego wieku. Jedno mogę z pewnością powiedzieć. Monumentalny.
   Dla mnie byłby to koniec poszukiwań, ale Miszka chciał podjąć jeszcze kesza na stacji w Gieniuszach OP0B1B. Znalazł go bez problemu. W tym czasie przez stację przejechały dwa pociągi towarowe. Na chwilę ożywiły tą pogrążoną w mroku stację, która swego czasu była ważnym punktem na trasie do Sokółki, szczególnie dla ruchu towarowego. Wracając do głównej szosy minęliśmy się jeszcze z UFO, które z bliska okazało się rolnikiem który swym nowoczesnym ciągnikiem orał pole. Oświetlony z każdej strony z daleka robi niezłe wrażenie.
   W końcu długa prosta aż do Wasilkowa. Przy okazji zatrzymaliśmy się przy moim keszyku OP4D5C. Kiedy zakładałem kesza wyglądało na to, że był tam park. Teraz teren jest uporządkowany, wytyczono alejki, a na szczycie pagórka postawiono obelisk informujący że był tu cmentarz. Samo miejsce nazywa się, o ile dobrze zapamiętałem, Kościelisko.
   I tak skończył się dzień pełen wrażeń. Kumpla odstawiłem do rodziny, a sam wziąłem się do roboty. Bardzo przyjemnej zresztą. Przy piwku w ciepłym domu opisałem wszystkie założone tego dnia kesze.

wtorek, 25 września 2012

Najlepsze są kesze które już znamy

   Znacie ten cytat z "Rejsu"? "Najlepsze są melodie które już słyszałem. Przez tą, no .... reminiscencję". I jak się okazuje, tak samo jest z keszami.
   Skusiłem się na mała wyprawę autem po Puszczy Białowieskiej i okolicach. Co prawda większość skrzyneczek na trasie przejazdu zaliczyłem, ale każda okazja jest dobra by się przejechać do puszczy. Pomysłodawcą był Cornet, który wybrał się z jedną z najmłodszych keszerek Linką. Autko zapewniali Stodow i aicwe* jako nawigatorka. Huma, Mieszko i ja robiliśmy jako balast i wsparcie techniczne na tylnej kanapie.  Wyjazd trochę po ósmej rano sprzede kościoła na Wysokim Stoczku. Pogoda nie nastrajała zbyt optymistycznie, ale jak się później okazało tylko nas trochę postraszyła.
I już jesteśmy przy pierwszym keszu. "Zabludow" OP0703. Kesz przy cmentarzu żydowskim. Trochę zapomnianym, niewykoszonym, ale nieodmiennie pięknym. To już moja trzecia wizyta tutaj. Raz byłem nocą, raz o świcie i teraz znów mogłem go podziwiać, choć już o bardziej normalnej porze. W lato, przy wysokiej trawie, czy zima gdy wszystko skrywa śnieg, łatwo można byłoby go przegapić. Jest jednak ohel, prawdopodobnie dla miejscowego rabina lub cadyka.



   Następny przystanek to znów cmentarz żydowski. Tym razem w Narwi. "Smutne miejsce" OP1E0B. Wesoło keszowanie się nie zaczyna. Przy okazji pokręciliśmy się trochę po Narwi. Ja zapomniałem w którą drogę skręcić, a GPS bez mapy nie jest dużą podpowiedzią. Grunt że podjechaliśmy pod samą skrzynkę. I jak pisze autor 3po3, śmieci nie ma, ale nie widać by ktoś o ten teren specjalnie dbał. Gdyby nie betonowe słupy, które są chyba resztką ogrodzenia, można by to miejsce ominąć nawet nie zauważywszy.
   Autko szybkie, więc jesteśmy już w Hajnówce. Miasteczko które jest bramą do Puszczy Białowieskiej. Jakoś na tym jednak nie korzysta. Zła promocja, zarządzanie? W gruncie rzeczy nie przyjechałem nad tym się zastanawiać tylko po kesze. "Wielcy ludzie" OP2C00. Miło było znów się spotkać. I po mnie i po nich widać upływ czasu. Mimo że dopiero rok minął. Do następnego. Może się jeszcze zobaczymy. A tymczasem czeka już "Leśna kolejka" OP0577. Kiedy byłem tu ostatnim razem, kesza nie znalazłem. Miejsce bardzo charakterystyczne, więc pewnie już wtedy go nie było. Co ciekaw znaleźliśmy geocoiny rodem ze Słowacji. Nie zostało nam nic innego niż reaktywować skrzynkę teda. Szkoda żeby jej tu nie było. Tym bardziej że działających kolejek wąskotorowych coraz mniej. A ta jeździ niezwykle piękną trasą. Co prawda wozi już tylko turystów, ale grunt że się zachowała.
    Kolejny keszyk "Miejsce straceń" OP2E7F. Krótki spacer lasem i keszyk nasz. Szybki wpis tych którzy tu nie byli i dalej w drogę. Przed nami ostatnia skrzynka w Hajnówce "Krzyk kamieni" OP10A3. Niestety miejsce ukrycia zostało dość dokładnie zryte i naprawdę głęboko. Kesza nie było, ale został zreaktywowany. Miejsce trochę się zmieniłood mojej ostatniej wizyty. Jeden ze strażników kesza chyba się znudził i gdzieś się oddalił. Tutaj chwilę posiedzieliśmy przy drugim śniadaniu. Czipsy kiełbasiane to jest to.
   Nie ma co jednak przesiadywać. Krętą dróżką pojechaliśmy w kierunku Białowieży. Mały postój przy "Góra Batorego" OP10C6. Pieniek namierzony bez problemu. Zmyliły nas jednak resztki folii w jego głębokim wnętrzu ( dałem radę wsadzić rękę po sam bark). A Mieszko tylko grzebnął i znalazł przy. Tak jak chyba powinno być. Schowany na powrót i jazda dalej. Do "Rezerwatu żubrów" OP0C6B. Być w Białowieży i nie zobaczyć jakiegoś dzikiego zwierza, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć wieży Eiffela. Jak ktoś nie ma szczęścia to tutaj w wielkich zagrodach są zwierzęta puszczańskie. Mają nawet nieźle w wielkich wybiegach, tylko jak kiedyś byłem w środku, strasznie nie podobały mi się wilki. Wilk na wolności, a zamknięty nawet na dość dużym terenie, to jednak dwa różne zwierzęta. Jeden wielki, dumny, ale i ostrożny. Drugi przypominający raczej przerośniętego kundla. Niewola robi swoje. A co do skrzynki to myślałem że będzie gorzej. Niby byłem tam jakiś rok temu, ale pieńki znów wszystkie takie same. Jednak przy tak silnej ekipie przeszukanie nawet tak sporej ilości pieńków poszło bardzo szybko.
   Czas podładować baterie. Oczywiście najlepiej nadaje się do tego "Prasłowiańskie miejsce mocy" OP41FC. Zostawiamy auto na parkingu i idziemy piechotą kilkaset metrów. Początkowo wzdłuż torów, po których jeżdżą drezyny. Za kilka złotych można się taką przejechać z pobliskiej Białowieży. Schodzimy z nasypu i jesteśmy na miejscu. Po drodze do kesza mijamy ludzi którzy ręce do kamieni przykładają. Pewnie wierzą w ich moc. Ja wiem że moc z pewnością czerpie się z żubra. Byle nie przesadzić, bo przedawkowanie skutkuje zaburzeniami siły grawitacyjnej. Wracając do kesza to po wpisach spodziewaliśmy się małych problemów. Lecz i tutaj sprawdziła się siła grupy. Po pieńku dla każdego i skrzynka szybciutko wyciągnięta. Pokręciliśmy się trochę po okolicy. Można wejść na wieżę obserwacyjną, pochodzić między kamieniami. Moc, mocą ale miejsce zachwyca swoją soczystą zielenią.



   Czas na odwiedziny przy keszu "Geometryczny środek puszczy" OP2B6C. Jest to głaz z tablicą na której wyrysowano jak geometryczny środek wyznaczono. Coś bardziej dla matematyków lub geografów., bo ja nie potrafię odkryć znaczeń niektórych linii. Zaraz potem chwila odpoczynku przy sklepie. My staliśmy na parkingu, a w kierunku Grudek pomknęło kilkanaście aut. W tym sporo na bulajach. Widocznie jakaś ważna delegacja nawiedziła puszczę. Trochę się bałem że pojechali może do granicy gdzie jest kesz, ale na szczęście mieli jakieś inne plany. A my już z zaopatrzeniem pojechaliśmy do Grudek, a dokładnie do skrzynki ""Stacja kolejowa Grudki" OP2B8A. Niestety został rozszabrowany. Tutaj folia w którą był zawinięty, tutaj jakiś fant, a tam strunówka. Szybka reanimacja i zagrzebanie trochę głębiej. Ale czy to wystarczy przeciw złym ludziom? Za to cała operacja odbyła się przy dźwiękach śpiewów ludowych. Przy niedzieli zebrało się parę osób i śpiewało na podwórku pobliskiego gospodarstwa. Pewnie jakiś miejscowy zespół ludowy, ale serce rośnie że autentyczna tradycja żyje.
   Pojechaliśmy w kierunku granicy. Minęliśmy patrol policji stojący przy wlocie drogi leśnej i paręset metrów za nimi schowaliśmy auto w lesie i poszliśmy w kierunku widocznej granicy. Tak jak i ja kiedyś, cała wycieczka śmiało kroczy do przejścia granicznego, by nagle zniknąć w lesie. Szybko namierzony keszyk, wpisy w logach i wracamy. Nasza sporą grupą zainteresował się jakiś człowiek z przejścia. Ale poza bacznym  obserwowaniem, nie przeszkadzał nam zupełnie.
   Wracamy w kierunku Białowieży. Oczywiście inną drogą, głównie z powodu chęci zaliczenia kolejnego kesza "Mieszkańcom Białowieży" OP074B. Kolejne tragiczne miejsce upamiętnione pięknym obeliskiem. Keszyk oczywiście przy pieńku, a że byłem tu już rok temu, a pamięć już nie ta, niewiele pomogłem. W logach kesza, jest link do zdjęć robionych przez Corneta. Warto obejrzeć.
   Już w Białowieży chyba z trzy razy przecinamy te same tory. Nie dlatego że pobłądziliśmy, tylko droga tak się wije. Na szczęście miasteczko nie jest wielkie i przy pomocy mapy 1:100000 dojeżdżamy do drogi, która prowadzi nas do skrzynki teda "cm. ekumeniczny" OP0C6A. Znaleziona szybko i bez problemów. Nie można niestety tego powiedzieć o keszu "Cerkiew św. Mikołaja w Białowieży" OP41FD. Miejsce trochę się zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Część krzaków wycięto. Zaczęto także remont ogrodzenia. Wszystkie te zabiegi spowodowały zaginięcie kesza. Szkoda, bo cerkiew naprawdę ładna, a dodatkową ciekawostką jest pomnik przed nią.
   Mówi się trudno, jedzie się dalej. Jakiś czas temu ted odblokował swoja skrzynkę "zebra zubra" OP057A. Nie wiem czemu białowiescy leśnicy zamknęli dla turystów to miejsce. Może obawiali się że ktoś nabije sobie guza na spróchniałej kładce i ewentualnych pretensji. Wystarczy jednak patrzyć gdzie się stąpa i można śmiało wkraczać w las. A jest na co patrzeć. Bogactwo roślinności, ślady zwierząt. Piękne miejsce. My doszliśmy jedynie do miejsca ukrycia kesza. Jak to pod gęstym listowiem sygnał GPS lekko pływał, ale wspólnym wysiłkiem, a głównie "keszerskiemu nosowi" aicwe* udało się podjąć skrzynkę. Puszcza postarała się o dodatkowe maskowanie. Zastanawia mnie tylko czy te grzybki nadają się na marynowanie?



   "Kawusia" OP0C69. Tutaj ted zaprasza na krótki odpoczynek przy kawie. Miejsce na to nadaje się idealnie, ale było już trochę późno, a przed nami jeszcze kilka skrzynek. "Uroczysko Zamczysko" OP10C9. Zostawiamy auto na leśnej drodze i wchodzimy w las. Wielkie drzewa, powalone pnie i morze zieleni. Aż szkoda że skrzyneczka nie była trochę dalej od samochodu. A to i tak wystarczyło żeby zgubić kierunek. Może to magia miejsca sprawiła, że nagle stanęliśmy i powstało pytanie: od której strony tu przyszliśmy? Pierwszy raz w życie użyłem śladu GPS by zobaczyć którędy szedłem.
   Jak by komuś było mało leśnych spacerów jest kesz "kupa zubra" OP11DB. Znów zostawiamy auto przy leśnej drodze i ruszamy na spacer. Idąc przez las, drogę przecina nam kilka warchlaków. Małe i urocze, ale trzeba uważać, bo niech tylko jedno piśnie a trzeba uciekać przed wkurzoną matką. Biegły od strony jeziorka do którego dotarliśmy. Widać że miejsce to jest chętnie nawiedzane przez wszelką zwierzynę. Gdyby zaczaić się tutaj z aparatem można by zrobić niezłą galerię zwierząt puszczańskich.



Jak się okazało to jeszcze nie koniec spacerów po puszczy. "Nad wyschniętym jeziorkiem" OP0730, to kolejny kesz do którego nie można podjechać. Idziemy dnem jeziorka. Dawno nie było tu wody. Są już brzózki i trochę wolniej rosnące iglaki. Sam kesz leżał sobie obok miejsca ukrycia. Widocznie jakis zwierz go wygrzebał. A obok kesza ślady pokazujące że życie w puszczy to nie sielanka. Strzępy piór po jakimś ptaszku, kości, w tym kawałek czaszki dzika, który raczej nie padł ze starości.
   Wyjeżdżamy z lasu. Znowu cywilizacja. Wita nas małe miasteczko Narewka. Na dobry początek "11Żołnierzy rosyjskich" OP3B3E. Miejsce skutecznie maskowane przez las. Zaraz za budynkami gospodarstwa. Tutaj widać jak niewielka jest granica między puszczą a człowiekiem. Zaraz za płotem gospodarstwa, sporo śladów rycia dzików.  Trochę dalej kolejny keszyk "Pod dębami" OP03B8. Miejsce dobrze mi znane, bo jeszcze nie tak dawno temu rozłożyłem się tu z namiotem. Oczywiście w planie wycieczki nie mogło zabraknąć i mojego kesza z serii o mjr. "Łupaszko". Zajechaliśmy jeszcze do skrzynki "Narewka kirkut" OP11D9. Jak prawie wszystkie żydowskie cmentarze w naszym regionie i ten był nie zadbany. Resztki betonowego ogrodzenia i kilka macew ukrytych w wysokiej trawie.
   Opuszczając Narewkę na chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze przy mojej kolejnej skrzynce o mjr. "Łupaszko". Fajnie jest obserwować jak inni szukają twojej skrzynki. Prawie jak zabawa z dzieciństwa w ciepło/zimno. A że poszło naprawdę szybko, pojechaliśmy do "Nieznanego żołnierza rosyjskiego" OP3B3A. Zmrok już zapadał, chociaż nie było jeszcze całkiem ciemno. Ciekawie chodzi się po lesie w taką porę. Za to przy kolejnym keszu "Miejsce uświęcone krwią" OP3B6F, była już całkowita noc. Skrzynkę wydobyliśmy w świetle latarek. Najlepsze jednak przed nami. Bardzo niedobrą drogą pojechaliśmy w kierunku Siemianówki. Stodow juz chciał zawracać, ale jakoś dał radę. Koniec drogi i dalej piechotą brzegiem zalewu. Wyciągnięte łodzie i światła na drugim brzegu. Romantyczny spacer po kesza "Stary Dwór" OP3B62.



   Nigdy nie lubiłem zbytnio nocnego keszowania, ale gdyby skrzynki były w takich miejscach, dałbym się przekonać. Zmęczenie daje się już we znaki. W palnie były jeszcze skrzynki w okolicach Michałowa. Dajemy sobie jednak spokój. Zatrzymujemy się jednak przy virtualu "Odpoczynek w trasie" OP1006. Potrzebne hasło niektórym bardzo przypada do gustu. Jeszcze kilka kilometrów i jestem w domu. Niesamowicie zmęczony, ale i zadowolony. Puszcza jak zwykle mnie zachwyciła. Warta jest jeszcze niejednej wizyty.

wtorek, 18 września 2012

Łomżyńskie keszowanie

   Oto krótka historia o tym jak Psikiszek z kumplem MiszkaWu do Łomży się wybrali. Z Białegostoku jest całkiem niedaleko, a że miasta łączą wieloletnie więzy braterstwa i przyjaźni, postanowiliśmy złożyć krótką wizytę.
   Z samego rana, czyli gdzieś o 7:30 zajechałem po kumpla i ruszyliśmy ku przygodzie. Samochodem i nową ekspresówką. Jakie czasy, takie i warunki przygody. Na dobry początek zaczęliśmy od kesza 3po3 "Stelmachowo" OP0A9C. GPS zaprowadził na miejsce. Są pieńki, ale kesza nie ma. W końcu trąciłem jakiś śmieć co leżał na trawie. Okazało się że to skrzyneczka, którą ktoś zapewne wydobył przypadkiem i wyrzucił niedaleko. ważne że jest i do tego w dobrym stanie. Została zakopana w pierwotne miejsce ze spojlera. Pojechaliśmy dalej lasem, bo droga nie była taka zła. Kiedy wyjechaliśmy z lasu, przed wsią Łopuchowo natknęliśmy się na dość duże stado krów, które naprzeciw nam pędził rolnik. Zjechałem trochę na bok i się zatrzymałem coby krowom pierwszeństwa ustąpić. Jedna strasznie zainteresowała się nami. Stanęła przed autem i obserwowała nawet nie mrugnąwszy. Dopiero inne krowy doprowadziły ją do porządku, że jednak nie ładnie tak się gapić i popchnęły do przodu.
   Z tych wiejskich klimatów znów wróciliśmy na asfaltową drogę. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy keszu "Targonie pomnik" OP0525, który ja już miałem na koncie, a Miszka jeszcze nie. Ciekawie jest wrócić w miejsce w którym było się już ponad rok temu i zobaczyć swój wpis w skrzynce. Z miejsca pamięci pojechaliśmy w kierunku Wizny, a dokładnie do ruin bunkra, gdzie wysadził się kapitan Raginis. Miejsce to stało się sławne dzięki piosence Sabatonu. I mimo że historia w piosence jest trochę podkoloryzowana, to jednak stała się symbolem bohaterstwa żołnierzy wrześniowych. Resztki bunkra są teraz pomnikiem. Można też podziwiać piękną dolinę Narwi. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie moje wątpliwości co do skrzynki "Wizna"OP0382 . Jest tam też kesz z GC, ale na trochę innych kordach. Z kolei kesz z OC jest łatwy do znalezienia z uwagi na spojler, który nie pozostawia żadnych wątpliwości. Tylko na miejscu skrzynki z OC wyciągnąłem tą z GC. Może ktoś szukający w obu systemach pomylił miejscówki przy chowaniu? Może miejscówkę zajęto prawem kaduka? Nie wiem. Pozostaje wrócić i sprawdzić, albo czekać na inne wpisy w logach. Póki co pozostawiłem tylko komentarz.


  Następny przystanek, a jednocześnie świetna miejscówka to "Opuszczony PGR" OP0533. PGR w Grądach Woniecku to kiedyś jeden z "cudów" socjalistycznej gospodarki. Teraz można sobie pozwiedzać jego ruiny. Długie obory z rozbitymi posadzkami, piece w kotłowni, czy jakaś przedziwna metalowa konstrukcja. I ta cisza. Pewnie w zależności od pogody odpowiednio nastraja. A że było ciepło i słonecznie, więc chwila zwiedzania nie zaszkodziła. Radziłbym po terenie raczej chodzić piechotą, bo jadąc jest większe prawdopodobieństwo, że nie zauważy się jakiejś odkrytej studzienki.
   My nie wpadliśmy, więc pojechaliśmy dalej. Do Wizny "właściwej", czyli miejscowości o tej nazwie. Miał tam być kesz teda, na skarpie nad Narwią. Może i tam jest. jednak dziabanie kłujką na kilku metrach kwadratowych jest raczej zajęciem bezsensownym. Jedyny ratunek to albo ktoś w końcu będzie miał szczęście, albo kesz ma elementy metalowe i wyruszyć na jego poszukiwania z wykrywaczem metalu. Nie powiedziałbym że wizyta w Wiźnie to czas zmarnowany. Małe miasteczko z dużym kwadratowym rynkiem. I oczywiście gotycki kościół. Jeden z nielicznych w województwie podlaskim. Bo nie w regionie podlaskim. Za to drugie stwierdzenie, niektórzy mogliby się obrazić.
   Którędy teraz. Wracać do drogi głównej, co jest moim pomysłem, czy lokalnymi do Drozdowa co obstawia Miszka. Po krótkiej naradzie i spojrzeniu na mapę, wybieramy drugą opcję. Zaledwie kilka kilometrów więcej, ale jedzie się wzdłuż Narwi. To był dobry pomysł. Rzeka miejscami na kilkanaście metrów podchodzi do drogi. Taka jazda to czysty relaks. I w ten sposób dojeżdżamy do Drozdowa. Czeka tu na nas kesz teda "Drozdowo" OP0559. Myśleliśmy że zatrzymamy się podejmiemy i szybki odjazd. Jednak jak można nie zwiedzić takiego parku wokół dworku? Można przejść się krótką ścieżką przyrodniczą. Jednak to co najciekawsze to porozstawiane po całym parku rzeźby głów. Postaci mitycznych, postaci historycznych, ale i twarze które wcześniej istniały tylko w wyobraźni artysty. Chociaż i te wcale nie są naturalnym odzwierciedleniem ludzkich rysów. Wyspy Wielkanocne mają swoje głowy, a Drozdowo ma swoje. I wcale nie mniej ciekawe. A jak kogoś to interesuje to w tutejszym dworku zmarł Roman Dmowski.



   Do tej pory było lekko, łatwo i przyjemnie. Przed nami pierwsze wyzwanie. "Piątnica undrground" OP4E66. Wejście do schronu znalezione bez problemu. Najpierw skręciliśmy w złą stronę, ale korytarz szybko się skończył ścianą. Idziemy w drugą. Szybko dochodzimy do miejsca, gdzie bez latarek nie ma co się zapuszczać. Korytarzem dochodzimy do wysadzonej komnaty. Liczyłem na to że nie będzie wody. Ostatnio tyle mówi się o niskim stanie wody. Widocznie Piątnicy to nie dotyczy. Świecę w wodę, gdzie jest wejście do tunelu. Nie wygląda żeby było zbyt głęboko. Niestety zalecanego OP1 nie posiadam. Przebieram się w ciuchy, których nie żal do wybrudzenia. Czyste do plecaka, buty w rękę, nogawki podwinięte i myk do lodowatej wody. Na początku tunelik idzie pod kątem w górę i mokre stopy trochę się ślizgają. Do kesza nie jest zbyt daleko, ale łażenie w tunelu wysokości przykucniętego człowieka, nie jest zbyt wygodne. W końcu dotarliśmy. Widać że czasem ktoś tam czasem bywa. Najbardziej zastanawiają resztki łóżka. Wpisaliśmy się do logu, ja dorzuciłem kreta i powrót tą samą drogą, bo wejście/wyjście drogą alternatywną jest chyba tylko dla anorektyków. Jak ktoś tam będzie niech wyłączy na chwilę latarki. Nieprzenikniona ciemność dodaje dodatkowego smaczku. A sam tunelik wydaje się po prostu kanalizacją. Dobrze że nie używaną dziesiątki lat. Kiedy wróciliśmy do zalanej komnaty, niestety obudziliśmy dwa nietoperze. Nie chcąc im zbyt długo przeszkadzać, poszliśmy obejrzeć resztę fortu. W innym z tuneli, gdzie drogę zagrodziła nam woda niesamowite wrażenie robiło echo. Miało się wrażenie że ktoś idzie za nami. Warto też wejść na nasypy. Jest z nich ładny widok na okolicę.



   Kolejna część fortów w Piątnicy. I kolejny kesz. "Piątnica Forty" OP05DF. Nie wiem na jakiej zasadzie, ale teren ten jest w rękach prywatnych. Wszystko ogrodzone, a w środku pasie sie sporo koni. Początkowo woleliśmy je mijać z daleka, to włażąc, to schodząc z nasypów. I tak dotarliśmy do kesza. Znaleźliśmy go w opłakanym stanie. Miszka wymienił pojemnik, bo to głównie z jego powodu skrzynka przypominała raczej pojemnik na wodę. Chętnie byśmy trochę pozwiedzali, ale z uwagi na to że to jednak prywatne postanowiliśmy szybko wracać. I znów unikaliśmy koni, ale w końcu okazało się to tak męczące, że przechodziliśmy obok nich. Okazało się że są bardzo przyzwyczajone do ludzi i wręcz ciekawskie. Na całe szczęście też przyjacielskie.
   Bez większych problemów opuściliśmy to miejsce i pojechaliśmy do następnej części umocnień. Do kesza "Indar5 Fort III" OP0E85. Pod kesza można podjechać autem, ale my wjechaliśmy od strony ogródków działkowych. Ale i z tego miejsca do skrzynki dojście to zaledwie kilka metrów. Prywatne muzeum nie cieszy się chyba zbyt wielkim zainteresowaniem. Widać że raczej dawno nikt go nie odwiedzał. Miejsce trochę inne niż ze spojlera. Trawa nie wykoszona. Za to drzewa nie ma. Pozostał za to pieniek, przez co ze zlokalizowaniem miejsca ukrycia nie było problemów.



   Czas opuścić forty. Mają spory potencjał na inne kesze, nawet przy zachowaniu regulaminowej odległości. Tylko trochę szkoda że Łomża jakoś tak leży na uboczu. Piękne okolice, ale słabo wypromowane. Pierwszy kesz po fortach to "Stary most" OP0EEB. Skrzynka ukryta od strony Łomży. Przejechałem most, ale miałem spore wątpliwości co do możliwości zatrzymania się za nim. Mała nawrotka i całkiem legalnie zatrzymałem się na parkingu szkoły. Na piechotę przeszliśmy cały most, podziwiając Narew która tutaj jest sporą rzeką. Kesz nie sprawił problemów, ale moim zdaniem ukryty w niezbyt miłych warunkach. Zapewne przy ukrywaniu było czysto, ale teraz walają się jakieś zużyte chusteczki, papierki. W nagrodę dla mojego poświęcenia grzebania w śmieciach miałem okazję wysłuchać krótkiego wykładu o "czarnej rzece", jak nazwał Narew pewien podróżnik z okresu I Rzeczpospolitej.
   Do następnego kesza mieliśmy całkiem blisko. "Stachuuu..." OP216F. Miejsce dość ruchliwe, ale nie na tyle by nie dało się podjąć kesza. Miszka domyślał się gdzie ukryta jest skrzynka, więc mi pozostało rozglądanie się dookoła czy nikt nami się nie interesuje. Jakaś pani usiadła na ławce kilka metrów od nas, ale tyłem, więc problemu nie było. W pomniku ciekawe jest to że Stach Konwa wygraża w kierunku wschodu. Kierunek jest ważny, bo czołgi stawiano kiedyś lufą na zachód, a ten bezczelnie pięścią na wschód. Podejrzewam że po upadku "wielkiego brata" ta pięść wyraża tradycyjne więzi przyjaźni między Łomżą a Białymstokiem.
   Od Stacha całkiem blisko było do parku i tamtejszej skrzynki, ale że okolice były okupowane przez młodzież, było całkiem prawdopodobne że ją spalimy i pojechaliśmy do kesza "Mogiła" OP0AAB. Jest to miejsce spoczynku poznanego już przez nas Stacha Konwy. Niestety jak większość podmiejskich lasków i to miejsce to śmietnik. Odbiera mu to cały urok. Jest tu także kamień ufundowany przez koło łowieckie. Co prawda jestem mięsożercą, ale nigdy nie zrozumiem tego hobby, więc nie wczytywałem się zbytnio w napis.
   Wróciliśmy do parku i tamtejszej skrzynki "Park Jakuba Wagi" OP5123. Młodzieży już nie było, więc spokojnie mogliśmy przeszukać miejscówkę. W oczy rzuca się przede wszystkim zdechła wrona. I się na niej zafiksowaliśmy, podejrzewając że kesz jest pod nią. Już po zalogowaniu skrzynki jako nieznalezionej dostałem info że wcale nie pod nią i kesz jest fajnie ukryty. Cóż, czasami trzeba przyznać się do porażki. Zawsze to jakiś pretekst do powrotu do tego skądinąd pięknego miasta.


   Kolejny cel to "WSA" OP0B1F. Kesz wybitnie "przypałowy". Dlaczego, zrozumieją ci którzy będą go szukać. My, a w zasadzie Miszka znaleźliśmy magnes z taśmą izolacyjną. Reszta kesza, jak wynika z logów, stała sobie oddzielnie. Czy to jednak jakiś człowiek, czy silne wiatry, grunt że samo pudełko zniknęło. Na poczekaniu stworzone nowe i przy pomocy starego magnesy przytwierdzone w pierwotnym miejscu. Niech służy przyszłym poszukiwaczom.
   A my pojechaliśmy po kolejnego kesza. To była ostatnia wizyta tego dnia na fortach otaczających miasto. "Łomża Fort IV" OP0E72 nie sprawił nam większych problemów. No może poza drogą, która dla auta osobowego jest taka sobie, ale nie taka żeby nią nie przejechać. I tym razem był ciekawy widok na Łomżę, a szczególnie jej część przemysłową.
   Kolejny kesz wydawał się formalnością. "Cmentarz żołnierzy niemieckich z I wojny światowej" OP123A. Niestety skrzynka prawdopodobnie zaginęła. Ja szukałem obok pieńków, Miszka także "w". Trochę szkoda że się nie udało, bo miejsce ciekawe. Wielki krzyż z niemieckim napisem. Tylko współczesny, betonowy płot psuje trochę wrażenie.
   Miejsce ukrycia następnej skrzynki widać było już z daleka. "Elektrownia wiatrowa" OP501D. Wielki maszt z wielkimi skrzydłami. Nie sposób go przeoczyć. Da się podjechać pod samego kesza. Trochę szkoda że nie było wiatru i skrzydła się nie kręciły, ale konstrukcja i tak przytłacza swoją wielkością.


   Czas jechać do Mikołajek. Ale nie tych słynnych na Mazurach, ale tych pod Łomża. Tutaj także jest wieżyczka. Co prawda nie jako elektrownia wiatrowa i z kamienia, dużo mniejsza, ale chyba piękniejsza. Pod nią ukryty jest kesz "Wieżyczka pod Mikołajkami" OP14AE. Stoi samotnie na miedzy między polami. Podniszczona, we wczesnojesiennej scenerii  przypomina o przemijaniu. Według legendy przytoczonej przez autora skrzynki, nigdy nie było w niej świętej figury. Zastanawia mnie dlaczego? Może wcześniej diabeł w niej zamieszkał? Myślę że nawet jej przyziemna historia musi być ciekawa. Niestety nie udało mi się zbyt wiele o niej dowiedzieć.
   Czas wracać do Łomży. Zaczynamy od kesza "Budynek starego więzienia" OP501E. I od razu pech. Miejsca schowania ze spojlera nie da się pomylić z niczym innym. jednak ani poszukiwania Miszki, ani moje nic nie dały. A łatwo szukać nie było. Obok jest dworzec PKS i prawie cały czas kręcą się ludzie. Niepowodzenie powetowaliśmy sobie czymś w rodzaju obiadu w znanym ogólnopolskim barze. Jedzenie może i dobre, ale szybko zapycha, a po godzinie człowiek i tak jest głodny. Ale póki co czując nasycenie, podjeżdżamy do kesza "Bojownikom za wolność ojczyzny 1863" OP0ECC. Jest to virtual. Natomiast pomnik którego dotyczy łatwo przegapić. Teren na którym stoi nie różni się od zwykłej posesji. Podjazd, brama, zasiana trawa i tylko zamiast domu stoi sobie pamiątkowy kamień.
   "Pomnik harcerzy" OP24CA. Tutaj myślałem że trochę pokombinujemy. Wcześniejsi znalazcy nieraz musieli kłaść maszt by dostać się do kesza. Nam się poszczęściło i wyciągnęliśmy skrzynkę bez problemu. Schowałem ją tak by następni także nie mieli podobnego problemu.
   Kto jest w Łomży nie może nie odwiedzić tamtejszej katedry. Niezależnie czy jest tam kesz, czy go nie ma. Teoretycznie powinien być teda "Łomża katedra" OP07A0. W praktyce zaginął.  Obejrzeliśmy jednak katedrę. Zbudowana jeszcze w stylu gotyckim, została przebudowana w stylu barokowym. Równie piękne jest wnętrze z ołtarzem głównym wykonanym, w drewnie z XVIIw. W nawach bocznych piękne płaskorzeźby nagrobne miejscowej znaczącej szlachty. Tylko trochę szkoda że w środku jest dość ciemno. To pozostałość po gotyku i niewielkiej ilości okien. Z drugiej strony nadaje to świątyni prawdziwie mistyczny klimat.
   Zapuszczamy się w uliczki starego miasta. Z pewnością nie jest to Kraków czy Toruń, ale też ma swój urok. Z kolei część kamienic na głębokim zapleczu wygląda jakby niedawno przeszedł tędy front. Po zmroku pewnie lepiej tu się nie zapuszczać.


  Właśnie koło niej zostawiliśmy auto i poszliśmy po kesza. "Kamienne schodki" OP0EED. Na ich szczycie jest brama Napoleona. Według legendy w domu za nią zatrzymał się Napoleon w swej wyprawie na Moskwę. Cóż, gdyby wszystkie opowieści o miejscach zatrzymania się Napoleona w Polsce były prawdziwe, nie robiłby pewnie nic innego, tylko jeździł po kraju i nocował. Ale zawsze miło posłuchać legend. Oryginalny kesz teda niestety zaginął jeszcze dużo przed naszym przybyciem. Na szczęście jest jego błogosławieństwo na reaktywację w serwisie OC, chociaż sam ted całkowicie poświęcił się konkurencyjnemu serwisowi. Miejsce pozostało prawie to samo. Może zmieniło się z metr w lewo. W każdym razie mały pojemniczek wsadziliśmy do trochę nowego pieńka.
   Zadowoleni z dobrego uczynku pojechaliśmy do kesza "Stary cmentarz żydowski". Przycięta trawa, macewy na których widać upływający czas, ale wciąż solidnie stojące w ziemi. I ładny widok na nowy most nad Narwią i Piątnicę z tamtejszymi fortami i wzgórzami.Wydawało się że nic nie może popsuć podjęcia kesza. Jednak tuż obok miejsca ukrycia ktoś się po prostu załatwił. Jak nisko niektórzy upadają by srać na cmentarzu. Równie dobrze można w kościele, albo u siebie na środku pokoju. Dobrze że na uspokojenie był wspomniany wcześniej pejzaż.



  Zjechaliśmy do nowego mostu. Dróżką można wjechać pod niego, do miejsca gdzie woduje się łódki. Pod mostem schowany jest kesz "Paża miejska" OP524F. W nazwie pewnie miała być "plaża". Znalezienie nie nastręcza większych trudności. Za to można sobie usiąść nad brzegiem Narwi i wpisać w spokoju do logbooka. Lubię takie miejsca. Ledwo słyszalny ruch przetacza się nade mną, a ja mogę popatrzeć na rzekę. Nie ma co jednak przesiadywać zbyt długo, gdy kolejne skrzynki czekają. Tym bardziej że "Przepompownia" OP183A jest dosłownie minutę jazdy samochodem. Chyba teraz jest najbardziej odpowiednia pora na zdobywanie tego kesza. Aleja drzew na których liście zaczynają już przybierać jesienne barwy. I w tym jest chyba jego największa zaleta. Dobrze że wcześniej czytałem inne logi o głęboko zakopanej skrzynce. W podlaskim jest ich bardzo dużo, ale tak głęboko zagrzebanej jeszcze nie widziałem. Tutaj bez łopatki nie ma co się wybierać. Oczywiście zagrzebałem ją tak samo głęboko. Niech inni tez mają radość w grzebaniu w ziemi.
   Opuszczamy Łomżę i jedziemy do ... Łomży. Do Starej Łomży. Na dość wysokim wzgórzu stał tu kiedyś gród obronny, a na drugim, pobliskim, pierwszy kościół na wschodnich krańcach Mazowsza.  Na samym szczycie jest zagrzebany kesz "Stara Łomża" OP05D8. Podejście na górę jest dość strome i trzeba przyznać że się trochę zasapałem. Trudności rekompensuje wspaniały widok na dolinę Narwi. Myśmy przyjechali kiedy powoli zachodziło słońce, a dodatkowo niebo przysłaniały gęste chmury. Patrząc z tego miejsca wcale nie dziwię się że to tu powstała "pierwsza" Łomża. Zdobycie takiego grodu było z pewnością nie lada wyczynem. Udało się to Trojdenowi, wielkiemu księciu litewskiemu, który z powodzeniem wojował też z Tatarami czy zakonem kawalerów mieczowych.



   W okolicach Łomży zostały nam jeszcze trzy kesze. I pewnie byśmy je zdobyli gdyby nie ulewny deszcz który się rozpadał i noc która zapadła bardzo szybko. A tak udało nam się tylko dotrzeć do kesza "Zapomniany Giełczyn 1" OP13FA. Było to jedno z miejsc masowych straceń Żydów i Polaków w czasie II wojny światowej. Nie do końca jednak zapomniane. Dość nowe, małe flagi Izraela, sporo kamieni pozostawionych przez Żydów. Widać że to miejsce jest od czasu do czasu odwiedzane. Szkoda że przyroda nie pozwoliła nam dotrzeć do dwóch pozostałych miejsc pamięci w Giełczynie. A trzeba przyznać że nawet próbowaliśmy znaleźć jakąś drogę leśną. Jednak mój pandowóz to nie auto terenowe i dałem sobie spokój.  Zawsze jest to okazja by wrócić.
   Mieliśmy już jechać do Białegostoku bez przystanku. Wyjechaliśmy jednak ze strefy deszczu i żal było ominąć kesza "Zapomniana mogiła" OP0D7A. Założony w miejscowości Gać (w Gaciach czy w Gaci?) obok cmentarza żołnierzy niemieckich z I wojny światowej. W ciemności nabiera pięknej tajemniczości. Jednak szukanie kesza po ciemku niezbyt mi się podobało. Ale chyba raczej z powodu że byłem ubrany letnio, a tu wiatr z delikatną mżawką zacina.


   Czas do domu. Jednak po drodze widzę auto na awaryjnych i dwie panie. Zatrzymuję się. Okazuje się że panie złapały gumę i same nie potrafią zmienić koła. Śruby są mocno dokręcone i Miszka troche sie morduje nim odkręci trzy. Czwartej nie ma jak, bo klucz z jakiegoś tandetnego stopu zjechał się całkowicie. Mój ma inny rozmiar. Inni kierowcy, którzy się zatrzymują też nie mają odpowiedniego rozmiaru. Nie pozostało nic innego niż podjechać do pobliskiej wioski i pożyczyć pasujący klucz od rolnika. Na tych wszystkich operacjach trochę nam zeszło, ale drugi dobry uczynek zaliczony. I tak trochę spóźnieni i zmęczeni dotarliśmy do Białegostoku. Coś tam Miszka zaczął gadać o kwiatach dla żony. I wtedy zrozumiałem jak wspaniałe jest moje życie. Jadę gdzie chcę i kiedy chcę. Wolność i kesze.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Misja ratunkowa

   Rower odstał swoje w piwnicy. Po wyprawie do Przemyśla, jakoś nie miałem ochoty nawet na krótkie wycieczki. Aż nadeszła niedziela. Wstałem rano i w mej głowie narodził się plan, by po południu wybrać się na małą przejażdżkę. A okazja była ku temu doskonała, bo jakiś czas temu dostałem informację , że jeden z moich keszy jest w tragicznym stanie. A dokładnie "Przystanek kolejowy Kuriany" OP38F3. Daleko do niego nie miałem. Parę kilometrów asfaltem i może z dwa przez las. I jestem w miejscu gdzie ostatni raz byłem trochę ponad rok temu. Po tych torach pociąg towarowy przejeżdża może z dwa razy w tygodniu. Widać że na torowisko próbuje coraz śmielej wedrzeć się przyroda. Między szynami coraz więcej traw. Z jednej strony ładnie to wygląda z drugiej jakoś smutno. A przecież po tej linii jeździły kiedyś expresy międzynarodowe.



   Skrzynka rzeczywiście była w tragicznym stanie. Dziurawe wieczko, przez które dostawała się wilgoć. Na smyczy reklamowej po części zrobionej z metalu zaczęła pojawiać się gruba rdza. Od tego cała skrzynka pokryła się lekko brązowym nalotem od środka. Ciekawy mikroklimat musiał tam panować. Starą skrzynkę zabrałem ze sobą, co by ją do śmieci wyrzucić. Z fantów nic nie wywalałem. Nawet tej smyczy. Wyczyściłem, wysuszyłem i z powrotem w miejsce schowania. Niech służy ku szczęściu i pożytkowi keszerów :)
   Po śladach do domu wracać jakoś tak nudnawo. Podjechałem więc do Majówki i skręciłem w dobrze znaną drogę na Supraśl. Tym razem jednak do miasteczka nie dojechałem. Postanowiłem na skróty dojechać do jeziora Komosa. Miałem nie najlepszą mapę, ale kierunek mniej więcej znałem. Nawet specjalnie zabłądzić na dłużej nie ma gdzie. Początkowo leśna dróżka była nawet niezła. Ale z czasem robiła się coraz bardziej zarośnięta. I tak dojechałem do płotu w lesie. Takiego jakim się otacza młodniak. Nawet mnie to rozbawiło. Wróciłem do rozjazdu i w drugą drogę która poprowadziła mnie do celu. Jadąc spotkałem dwie wiewiórki. Ganiały się po drzewie na wysokości jakiegoś metra w ogóle mnie nie zauważając. Wydawały przy tym jakieś śmieszne dźwięki. Stałem tak i się przyglądałem, aż jakiś gawron zakrakał. Dopiero wtedy się rozejrzały i jak mnie zobaczyły uciekły wysoko na drzewo. Jedna zniknęła pośród gałęzi, za to druga przysiadła i mnie obserwowała. Przedstawienie zakończone, więc co tak będę sam stał.
   Okazało się że od wiewiórek zupełnie niedaleko było już jezioro Komosa, które wyłoniło się niespodziewanie zza drzew. Będące tak naprawdę dużym stawem ładnie się komponuje z otaczającym lasem. Jest też wyspa ze skarbem, który najlepiej zdobywać zimą przy dużych mrozach. Jest też kesz "Dwaj bracia" OP56B3. Ale jak tu go szukać, gdy GPS szwankuje?Dopiero w domu bliżej przyglądając się mapie wypatrzyłem że i GPS free da się go zdobyć, mimo że to środek lasu. Posiedziałem sobie za to na brzegu, podziwiając przyrodę.



   Z nad jeziorka już całkiem blisko do domu. Taka mała, powolna przejażdżka w niedzielne popołudnie. Ech, gdyby GPS był sprawny można by na kilka keszy do Czarnej Białostockiej wyskoczyć. Ale jeszcze nic straconego.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Przemyśl to sam

   Doczekałem się w końcu dwutygodniowego urlopu. Szkoda że nie mam wakacji przez dwa miesiące, albo jak studenci przez trzy. Tak, to były piękne czasy. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. A że nie lubię długiego przesiadywania w jednym miejscu, plan na urlop był prosty. Z Białegostoku dojechać rowerem do Przemyśla. Przez dziewięć dni tylko ja i rower. A było tak.

Dzień I      02.08.2012 Białystok - Białowieża 
    Była godzina piąta rano. Budzik wyrwał mnie ze snu. Rower już przygotowany do drogi, w sakwach upchane to co ma starczyć na kilka najbliższych dni. Śniadanie, toaleta i w drogę. Wyjeżdżam punkt szósta. Co tak wcześnie? Zobaczę jak się jedzie. To taki dzień testowy.  Pogoda jest super. Ciepło, ale nie upalnie. Początek drogi wypada mi krajową 65-tką na wschód. Ruch spory, ale głównie w stronę Białegostoku, więc nie jest źle. Tym bardziej że na tzw "widłach" odbijam w drogę wojewódzką 686. Przez kilkanaście kilometrów mijam tylko jedną wieś, Żednię. A tak cały czas lasami Puszczy Knyszyńskiej. Droga niedawno była remontowana. Równy asfalt kończy się dopiero kilka kilometrów przed Michałowem. I w tym mieście robię pierwszy postój. Oczywiście przy sklepie. Jakieś słodkie wafelki i napój energetyczny i można jechać dalej.
   Zaraz za Michałowem, w Nowej Woli, zjeżdżam z drogi wojewódzkiej i jadę lokalnymi. Ale wciąż asfaltem. Mijam wieś Suszcza i przecinam Narew.  Zaraz za mostem stoi tabliczka "strefa nadgraniczna". Dobrze że trochę się ucywilizowaliśmy i do przebywania w strefie nad i przygranicznej nigdzie nie trzeba się wcześniej meldować. I jadę sobie tak przez znajome tereny, by zaraz za Lewkowem zrobić sobie kolejny popas. Z domu zabrałem kilka ogórków, takich gruntowych. Okazuje się że na pragnienie działają lepiej niż woda, której trzeba przyznać, sporo wypijam. Normalnie przełomowe odkrycie. Pić się nie chce i jest co pochrupać.
   Jest parę minut po jedenastej, a ja już jestem w Narewce. Dużo wcześniej niż przewidywałem. Cóż robić? Restauracja w której miałem zjeść obiad jeszcze zamknięta. Trochę odświeżyłem się w rzece i podjechałem do drugiej restauracji. Takiej bardziej ekskluzywnej. Kiedyś patrzyłem już na ceny dań, więc tym razem nie sprawdzałem, jedynie zamówiłem kawę i ciasto.  Przyszło do płacenia i mały szok. 18 zł. to może niedużo, ale nie za to co dają. Przebitkę mają z pewnością trzycyfrową. Zadumany nad współczesnym kapitalizmem podjechałem do restauracji "właściwej", którą otworzyli w międzyczasie. I za taką samą cenę zjadłem dwudaniowy obiad.   
    Wypoczęty i najedzony mogłem ruszać dalej. Gruntową drogą przez Puszczę Białowieską. Jak to droga gruntowa, lekko wyboista, ale w gruncie rzeczy dobrze utrzymana. No i ogromny plus za jazdę w miłym cieniu. Do tego niepowtarzalny zapach lasu. Tak można jechać i jechać.



   Docieram do "Dębów Królewskich". Tylko krótka przerwa na ławce przy wejściu na ścieżkę. Stąd już tylko kilka kilometrów do Białowieży. Jest i dzisiejszy cel podróży. jeszcze tylko znaleźć nocleg. Początkowo w planie był camping "Grudki" jakieś 1-2km. od Białowieży. Dojeżdżam, a na miejscu zastaję ruinę. Chyba to już nie pierwszy rok, jak już go nie ma. A w internecie wciąż zaprasza. Na szczęście znajduję alternatywę. Camping przy wylocie na Hajnówkę. 20zł. za nocleg. I co najważniejsze jest ciepła woda. Rozbijam namiot, trochę posiedziałem i pojechałem zobaczyć co słychać w Białowieży. Godzina już trochę późna, więc w parku pałacowym nie było zbyt wielu ludzi. I bardzo dobrze. Mogłem się po nim pokręcić, nie wpadając bez przerwy na innych turystów. Tylko trochę szkoda że muzeum było już zamknięte. Ale do Białowieży wrócę jeszcze nie raz. A tym czasem wróciłem na nocleg, po drodze zahaczając o sklep, bo trzeba coś zjeść na kolację, a potem na obiad.

Dzień II     Białowieża - Mielnik
   Pobudka znów o piątej rano. Ale jak się odpływa gdzieś przed 22 to i pora na wstawanie odpowiednia. Razem ze mną wstaje słońce, a Białowieża powoli budzi się do życia. O tej porze słychać, że to nie tylko miejscowość turystyczna. Koguty pieją, rolnicy jadą już na pola. Czas i na mnie. Jadę w stronę Hajnówki, ale zaraz odbijam w lewo na szlak który ma mnie doprowadzić do wsi Wiluki. Przejeżdżam przez tory Hajnówka - Białowieża i zaraz za nimi, drugi raz w tym roku spotykam żubra na wolności. Tym razem to samotnik. Popatrzył trochę na mnie i czmychnął w las, by zza drzew patrzeć jak przejeżdżam. Droga przez puszczę jest wspaniała jak dnia poprzedniego. Tym bardziej że jest dość wcześnie i jeszcze utrzymuje się świeżość poranka.   Dojeżdżam do skrzyżowania, na którym skręcam w prawo. Teraz droga nie jest tak dobra. Dwa wąskie ślady z zaroślami przy samej drodze. Może nie byłby to duży problem, ale jest jeszcze poranna rosa i co raz obrywam mokrą gałązką.


  Docieram do rzeki Leśnej. Zastanawia mnie czy ona w ogóle płynie. Narew wolno toczy swoje wody, ale takiej rzeki jeszcze nie widziałem. Zaraz za rzeką jest wieś Topiło. Jej nazwa wzięła się od topienia drewna w pobliskim jeziorku. Tutaj kończy swój bieg kolejka wąskotorowa, która była częścią większej sieci. Pamiątką po tym jest ustawiona ciuchcia z węglarką i wagonem. Opuszczam wieś i dalej przez puszczę. Spotykam mniejsze zwierzaki, jakieś ptaszki. Tylko ja i las. W końcu docieram do końca szlaku, który przeprowadził mnie przez puszczę. Mała wieś Wiluki, położona na skraju lasu, sprowadza mnie z powrotem do cywilizacji. Spory kawałek asfaltem i niestety wjeżdżam na szutrówkę na której jest "tarka". Można jechać sypkim piaskiem, albo wybojami. Nie wiem co gorsze. Dobrze że to tylko kilka kilometrów. Bo za wsią Opaka Duża, co prawda dalej jest szuter, ale nie tak wybity. Za tą wsią droga wiedzie przez pewien czas przy samej granicy. Tablice z zakazem przejścia, drut kolczasty i pas zaoranej ziemi. A za tym Białoruś się zaczyna.



Odbijam od granicy i widzę że z naprzeciwka jedzie dwójka rowerzystów. sakwy na bagażnikach, ale niezbyt wypchane. Ot, parka na całodziennym wypadzie na rowerze. Zatrzymują się. Przystaję i ja. Luźna rozmowa, ale pan jakoś strasznie ciekawy, czy nie wchodziłem na zaorany pas. Po chwili wszystko się wyjaśnia. To patrol straży granicznej po cywilnemu. Patrolować granicę na rowerze. Tak to i ja mógłbym pracować. Spokojnie jadę sobie dalej, bo oczywiście w domu poczytałem gdzie na granicy wchodzić nie można i dla świętego spokoju trzymam się tego. A przede mną Czeremcha. Głównie to spora stacja kolejowa. I niewiele brakowało bym zapakował się tu w pociąg i wrócił do Białegostoku. W miasteczku z przedniego koła zaczęły dochodzić jakieś szmery. Oglądam dokładnie i widzę że dętka wyparła oponę w której z kolei widać druty i szoruje o hamulec. W jednym sklepie opon 26x1.90 nie mają. Do Wigier, Ukrainy, tak. Drugi zamknięty. No i w końcu mieszkańcy wskazali mi drogę do ostatniego. W którym kupuję ostatnią oponę na stanie. Wywalam starą oponę. Widzę że z dętką też coś jest nie tak. Wymieniam na nową. Pompuję i okazuje się że nowa jest dziurawa. No ku..rczę blade. Z powrotem starą dętkę, ale już przedniego koła nie pompuję zbyt mocno, bo jednak coś złego dzieje się z gumami przy wentylu. Hamulca przedniego już nie zaczepiam. Co ma być to będzie. Na samym tylnym i bez zapasu dętki jadę dalej. Ahoj przygodo.
   W Zubaczach mijam drewnianą cerkiew z końca XIXw. Charakterystyczny widok na podlaskiej ziemi. Z kolei w Tokarach drewniany kościół z 1935r. co już na tych terenach nie jest tak częste. Zaraz za Tokarami, przy samej granicy, stoi sobie cerkiew z 1912r. Bije przy niej cudowne źródełko. Samo miejsce urzeka swoim pięknem i ciszą. I jest nawet kesz "Wszystkim Strapionym radość" OP2A34. Niestety obok stał patrol straży granicznej i nie chciałem szperać po lesie pod ich okiem. Bo jak bym się wytłumaczył? Posiedziałem za to chwilę przed cerkwią, ładując baterie.



Odbijam na zachód. W stronę Mielnika. Pierwsza wieś jaką mijam to Adamowo. Jest tu  wielka przepompownia ropy. Gigantyczne zbiorniki robią niesamowite wrażenie. Tym bardziej że ten przemysłowy krajobraz mocno kontrastuje z otaczającą go przyrodą.
   Jeszcze niewielki kawałek przez lasy i pola i jestem w Mielniku. Do centrum zjeżdżam ulicą Białą. Już wiem czemu tak się nazywa. Wożą tędy urobek z kopalni kresy. Cała ulica i krzaki przy niej pokryta jest białym proszkiem. Niestety ulica jest z kocich łbów i trzeba jechać poboczem. A tam o zetknięcie z krzaczkiem łatwo, przez co zaraz jestem trochę pobrudzony kredą, która nie zmywa się łatwo z ciuchów czy z sakwy.



   Pierwszą rzeczą było zajechanie na obiad. Knajpa na świeżym powietrzu tuż nad brzegiem Bugu. Zmęczony, a tu jeszcze dobija mnie muzyka o pieczonej świni na weselu. Na szczęście repertuar zaraz się zmienił i zaczęło się od "Za ostatni grosz" Budki Suflera. Odprężony i najedzony pojechałem obejrzeć Mielnik i poszukać keszy. Samo miasto położone jest na wysokiej skarpie z której rozciąga się wspaniały widok na Bug. Pierwszy kesz "kopalnia kredy" OP0740. Z tego miejsca lepszy jest widok na rzekę niż na kopalnię. Jak ktoś chce obejrzeć kopalnię niech podjedzie kilkadziesiąt metrów na zachód gdzie jest specjalna wiata widokowa. Po znalezieniu tego kesza rozpadał się silny deszcz. Całe szczęście że trwał tylko dziesięć minut. Przeczekałem pod wiatą przystankową i podjechałem po kolejnego kesza, ukrytego na wzgórzu zamkowym. Doczytałem że ukryty jest w ruinach, ale nie że na samej górze. Najpierw bardzo dokładnie obszukałem wszystkie miejsca przy ruinach kościoła pasujące do spojlera. Bardzo malowniczych ruin, lecz gdzie wchodzenie nie jest zbyt bezpieczne. I kiedy miałem już odpuścić wspiąłem się jeszcze wyżej, by  tam odkryć resztki zamku. I tym samym odszukać skrzynkę. A widok z góry naprawdę zapierał dech w piersiach.


   W Mielniku warto jeszcze zobaczyć kościół neobarokowy z początku XXw. i cerkiew z początków XIXw. Ja pojechałem jeszcze po jednego kesza "Mielnik - wieża widokowa" OP1FF6. Niestety kesza chyba nie ma. Jednak tradycyjnie nie loguje tego przy keszach teda bo jeszcze zarchiwizuje. Sam podjazd do wieży widokowej to istna mordęga. Bardzo ostry podjazd sprawił, że wolałem kawałek podprowadzić rower. To był ostatni punkt w Mielniku. Zjechałem na miejsce noclegu w uroczysku Topolina. Gmina zapewnia tu jedynie tylko wiaty, gdzie można w miarę normalnych warunkach usiąść i zjeść. Rozbiłem namiot i zaraz przyjechała spora grupa, która następnego dnia miała wyruszać na spływ kajakowy. Nawet się ucieszyłem. Bo w takim miejscu więcej ludzi to większe bezpieczeństwo. Co prawda dzieciaki robiły niezły hałas, ale byłem tak zmęczony, że zasnąłem natychmiast. W nocy obudził mnie grzmot i deszcz uderzający o namiot. Błysnęło i nie zdążyłem doliczyć do trzech, a grzmot się powtórzył. Całkiem blisko był ten piorun. Trudno. Przewróciłem się na drugi bok i głębiej schowałem w śpiwór. Szkoda że nie miałem zatyczek do uszu, pewnie lepiej bym się wyspał.

Dzień III     Mielnik - Bohukały
   Znów wstaję wcześnie rano. Powoli wchodzi mi to w krew. Śniadanie, poranna toaleta w Bugu, zwinięcie obozowiska i w drogę. Kiedyś w Mielniku był prom, co skróciłoby drogę. Teraz jedynie są plany na jego reaktywację. Ponoć w Niemirowie jest czynny, ale wolałem nie ryzykować, bo kiedyś tak się naciąłem na prom na Wiśle, który teoretycznie był, a praktycznie nie działał bo woda była za wysoka. I w ten sposób jadę dalej na zachód mając bug po lewej. Dojeżdżam do wsi Maćkowicze, gdzie jest most kolejowy. W ten sposób postanawiam skrócić trasę. Widzę po śladach że ludzie jeżdżą rowerami po moście. Mam nadzieję że kładka z desek i mnie utrzyma. Tym bardziej że jestem z tych chudszych. Nigdy nie jeździłem po tak długim. Niesamowite uczucie, gdy daleko w dole, widzisz dużą rzekę. Szczęśliwie żadna z desek to nie stare próchno i ląduję po drugiej stronie. Już w województwie mazowieckim. Pod mostem miała być skrzynka "Most kolejowy nad Bugiem" OP1FAD. Może i była, ale jakoś nie chciało mi się łazić po krzakach. Tyle że zszedłem pod most i po stwierdzeniu że nie ma jej w miejscu łatwo dostępnym, odpuściłem.



  Kawałeczek podjechałem wzdłuż linii kolejowej i odbiłem na wschód. Droga przez las, prawie cały czas po górkę. Jednak jest wiatr w plecy i życie staje sie łatwiejsze. Za wsią Mierzwice natykam się na grób żołnierzy AK, którzy oddali życie by zdobyć rakietę V2. Bo właśnie tutaj dolatywały w czasie testów. A walczyli nie z byle kim, bo z zaprawionymi żołnierzami z Afrika Korps.
  Niedługo potem docieram do wsi Serpelice. Jest tu Kalwaria Podlaska wzorowana na Drodze krzyżowej z Jerozolimy. Kiedy czytałem o niej przed wyjazdem, wydawała mi się zrobiona z większym rozmachem. I mimo że poszczególne stacje zrobione są ze smakiem, całość jakoś ginie wśród drzew. Zresztą okolice Serpelic także nie przypadły mi do gustu. Prawie cały czas mija się ośrodki wypoczynkowe, w których czas zatrzymał się w PRL.
  Dość szybko opuszczam te tereny. Kolejna wieś to Borsuki. Niezwykle długa. Przy jej końcu jest hotelik stylizowany na stary dworek. Ostry podjazd i opuszczam mazowieckie i wjeżdżam w lubelskie. Dosłownie za granicą województw jest jeden z bardziej malowniczych miejsc Podlaskiego Przełomu Bugu. Oczywiście z keszem "Podlaski Przełom Bugu" OP0FA1. Niestety mój GPS prowadzi mnie na pole. Jeszcze nie wiedziałem, że na czas podróży złapała go awaria. I w ten sposób kesza nie odnajduję. Wynagradza mi za to piękny widok z wysokiej skarpy.


W najbliższej wsi jest była cerkiew, obecnie kościół. Z drugiej połowy XIXw. Tak jak na północnym Podlasiu, kościoły są kościołami, a cerkwie, cerkwiami, na południe od Bugu widać jak trudna jest historia. W Starym Bublu (ciekawa nazwa), na wzgórzu stoi dawna cerkiew unicka z 1740r. Drewniana, ale inna niż ta w okolicach Białegostoku. Oddzielnie stoi dzwonnica. Także drewniana. Za Starym Bublem kolejny ostry podjazd. Wiedziałem że nie jest tu płasko, ale nie spodziewałem się tak ostrych górek.
   I tak górą, dołem dojechałem do Janowa Podlaskiego. Znanego głównie ze stadniny koni z której co pewien czas, podczas aukcji, konia kupi sobie pałker Stonsów. Ale Janów to nie tylko stadnina. Przy wjeździe do miasta jest pałac z końca XVIIIw. Niestety w tragicznym stanie. Ktoś go wykupił, ale widocznie zabrakło pieniędzy na remont. Wejście jest zagrodzone, podobnie jak wejście do parku. A szkoda, bo gdzieś wśród drzew jest "grota", gdzie według legendy Adam Naruszewicz pisał tezy do Konstytucji 3 Maja. Zza płotu widać jedynie niszczące działanie czasu.
   Trochę dalej, już przy rynku można obejrzeć stare dystrybutory CPN-u. Na tyle stare że i ja takich już nie pamiętam w użyciu. Z jednej strony rynek zamyka kościół św. Jana z przełomu XVIII/XIXw. Prosta, ale piękna klasycystyczna architektura. Drugą stronę rynku zamyka wspaniały, barokowy kościół św. Trójcy. W środku można obejrzeć relikwie św. Wiktora.  Czaszka i kość.


     Do stadniny nie zajechałem. Pomyślałem że kiedyś tu wrócę by obejrzeć aukcję. A tak pojechałem drogą 698 w stronę Terespola. Na początku wsi Zaczopki jest cmentarz wojenny z I wojny światowej. Razem leżą tam Niemcy i Rosjanie. To była okrutna wojna, ale w jakiś sposób jeszcze cywilizowana.
   Kolejna wieś to Pratulin. Miejsce męczeństwa unitów. Doszło do niego wskutek polityki władz rosyjskich, które przeciw opornym, którzy nie chcieli przejść na prawosławie, wysyłali wojsko.  W tym miejscu powstało sanktuarium z kościołem z połowy XIXw. Warta obejrzenia jest także Droga Krzyżowa, z rzeźbami naturalnych rozmiarów, która prowadzi do miejsca gdzie rozegrała się tragedia.
   Zaraz za Pratulinem jest wieś Bohukały w której wypadł mi nocleg. Wielka tablica informuje o noclegu. I przeżyłem miłe rozczarowanie. Jednoosobowy pokój z łazienką za jedynie trzydzieści złotych. Do tego ogromny plus za długo otwarty sklepik na parterze budynku.

Dzień  IV    Bohukały - Jabłeczna
   Już nie wstałem tak wcześnie, bo nie trzeba zwijać całego obozowiska. Kiedy szedłem oddać klucze, miły właściciel otworzył mi sklepik, żebym mógł sobie coś kupić na drogę. Niby zwykłe dbanie o klienta, ale jak poprawia humor. Tylko kawałek za Bohukałami jest wieś Krzyczew. Nad samym Bugiem stoi sobie mała, drewniana cerkiew z 1811r. Przy cerkwi jest kamień z tablicą upamiętniającą rzekę Bug, a w szczególności że płynął tędy Kościuszko w drodze do Ameryki. To były podróże. A przy cerkwi po lewej stoi sobie polski słup graniczny.



  Jadę dalej. Trochę przed wsią Neple stoi sobie czołg T-34-85 na cokole. Jest to niby pierwszy czołg, który przekroczył Bug. Niestety wszystko co da się otworzyć ma zaspawane. Już w samych Neplach chciałem obejrzeć zespół parkowy w którym bywał ca Aleksander I. Niestety miejsce to zostało zdedwastowane przez lata istnienia chyba PGR-u. Znalazłem budynki, których rodowód sięgał z pewnością XIXw., ale zapomniane, ukryte w chaszczach. Za parkiem przejechałem mostem przez Krznę, jeden z głównych dopływów Bugu. Patrząc na rzekę doszedłem do wniosku, że to trochę mniejsza wersja Bugu. Za mostem po lewej jest kościół barokowy, ufundowany przez Franciszka Niemcewicza jako cerkiew unicka. Niestety był jeszcze zamknięty i nie mogłem zajrzeć do środka.
   Droga 698 wiaduktem przechodzi nad drogą do Kukuryk, gdzie jest przejście graniczne dla ciężarówek i na której stoją one w równym rządku czekając na swoja kolej. Tuż przed Terespolem, po prawej stronie miały być elementu fortu twierdzy brzeskiej. Niestety nie mogłem ich zlokalizować. Wysokie krzaki przysłaniały widok na miejsce, gdzie prawdopodobnie były umocnienia. Trochę szkoda, bo na zdjęciach które znalazłem w internecie prezentowały się dosyć ciekawie.
   Jestem w Terespolu. Małym miasteczku żyjącego z pobliskiej granicy. Po drugiej stronie Bugu jest Brześć. Oba miasteczka zostały przesunięte przez Rosjan w trakcie budowy twierdzy brzeskiej. W miasteczku warto się zatrzymać przy żeliwnym obelisku, upamiętniającym budowę traktu Warszawa - Brześć. Kiedyś dano radę zbudować w trzy lata brukowaną drogę tylko przy użyciu narzędzi ręcznych i siły pociągowej zwierząt, a dziś nie można zbudować autostrad mając cały nowoczesny sprzęt.



   Za kanałem, będącym kiedyś częścią fortyfikacji jest cerkiew z 1745r. zbudowana jako unicka. Akurat trafiłem na nabożeństwo, więc nie chciałem przeszkadzać i zaglądać do środka. Wyjechałem z Terespola i według mapy miałem przeciąć drogę krajową. Niestety brak było skrzyżowania i musiałem podjechać pod samo przejście graniczne w Terespolu i jeszcze zakaz skrętu złamać, by przeciąć krajówkę. Jadę drogą wzdłuż Bugu. Mała, lokalna droga. Mimo niedzieli na polach trwa praca. Rolnicy korzystają z pięknej pogody.  W Żukach natykam się na najdalej wysunięte umocnienia twierdzy brzeskiej. Resztki niewielkiego schronu przy drodze. Aż do Kostomłotów mija mnie może z pięć samochodów. Cała droga dla mnie.
   Docieram do Kostomłotów. We wsi jest jedyna w Polsce czynna parafia neounicka. W drewnianej cerkwi z 1631r. akurat trwało nabożeństwo. Chwilę przystanąłem by posłuchać nabożeństwa. Piękne zaśpiewy w stylu prawosławnym, a przy tym modlitwa o zdrowie papieża. Religia która stoi w połowie drogi między katolicyzmem, a prawosławiem.



W Kostomłotach jes keszyk "Kostomłoty - parafia unicka" OP0D24. GPS prowadził mnie gdzieś na manowce. Czyżby coś z nim się działo? Tren otwarty, sygnał silny i nikt nie zgłaszał by kordy były mocno przestrzelone. Odpuszczam i zobaczymy co będzie dalej. Jeszcze kawałek tą drogą lokalną i wjeżdżam na wojewódzką 816, czyli tzw. nadbużankę. Łączu ona Terespol z Zosinem, idąc cały czas wzdłuż granicy.
   Wjeżdżam do Kodnia. Na początku miasteczka, w otoczeniu parku stoi pałacyk z XVIIw. zbudowany przez Jana Sapiehę. Trochę dalej stoi barokowy kościół z cudownym obrazem Matki Boskiej Kodeńskiej. Barokowe wnętrze jak zwykle olśniewa swym bogactwem. Za kościołem, na terenie byłej siedziby Sapiehów urządzono wspaniały ogród, gdzie skorzystałem z okazji i posiedziałem w cieniu przy fontannie. W parku największe wrażenie robi była cerkiew łącząca style gotycki i renesansowy. Mało mamy takich zabytków na ścianie wschodniej. Tym bardziej ten jest wart uwagi. Po samej siedzibie Sapiehów pozostały jedynie ruiny, na których urządzono ogród polowy. Zaraz za ogrodem i pałacem płynie Bug. I między ogrodem a rzeka ukryta jest skrzynka "Kodeń - parafia rzymskokatolicka" OP0D28. Jakoś znalazłem po spojlerach, a GPS pokazuje że jeszcze 80 metrów. I mimo niedzieli podjęcie bez problemu. Sanktuarium leży na uboczu, więc nie zaglądają tu tłumy turystów. Po zwiedzaniu czas na obiad. Tuz obok kościoła jest stołówka dla pielgrzymów, gdzie za parę złotych można zjeść smaczny obiad z dwóch dań.



   Jadę dalej przez Kodeń. Po lewej mijam współczesna cerkiew, a zaraz za nią ruiny dzwonnicy z nieistniejącej świątyni. Jest to chyba główna różnica jaka zauważyłem po przekroczeniu Bugu. Dzwonnice nie są w kościołach, ale jako oddzielne niewielkie budynki, lub bramy przed wejściem na terem świątyni. Zajeżdżam jeszcze na chwilę na miejscowy cmentarz by obejrzeć kaplicę św. Wawrzyńca z XVIIw.
   Dalej nadbużanką, aż dojeżdżam do Jabłecznej. Po prawej mijam budynek dawnej, carskiej szkoły, która bardziej kojarzy się z jakimś budynkiem koszarowym. Już samym wyglądem szkoły chyba trzymano dyscyplinę. Za szkołą widać wieżę drewnianego kościoła z 1752r. W jabłecznej najważniejszym zabytkiem jest jednak klasztor prawosławny, który istniał w tym miejscu od XVw. Według legendy powstał on w miejscu gdzie zatrzymała się ikona św. Onufrego, płynąca z nurtem Bugu. Głównym budynkiem jest klasycystyczna cerkiew z połowy XIXw.  Przy klasztorze stoi jeszcze drewniana kaplica  Zaśnięcia NMP, a nad samym Bugiem św. Ducha, obie z początku XXw.  Przy drodze z klasztory nad Bug jest kesz "Jabłeczna - klasztor prawosławny" OP0D2C. I tutaj znalazłem go po spojlerach, a GPS znów pokazuje że do kesza jest 80 metrów. I w końcu mam pewność o ile się myli. Tylko nie wiem czemu. Posiedziałem trochę nad Bugiem. Może w końcu zobaczę kogoś po stronie Białoruskiej. Niestety i nie tym razem. Tylko jakiś kawałek betonu i druty kolczaste. W klasztorze jest możliwość nocowania. Nocleg bez jedzenia to tylko 20zł. A przed snem trochę posiedziałem przed domem pielgrzyma i popatrzyłem na pracę mnichów. Nawet własne krowy hodują. Mała uwaga techniczna. Niestety wypraszają osoby nieodpowiednio ubrane. Dobrze że miałem długie spodnie w sakwach.




Dzień V     Jabłeczna - Wola Uhruska
    Fajnie że w  spałem pod dachem, a nie pod namiotem, bo w nocy przeszła dość mocna burza. Raźny poranek, można ruszać w dalsza drogę. Tylko.... Trzeba odzyskać swój dowód osobisty. Poprzedniego dnia dałem go mnichowi żeby wpisał mnie w księgę meldunkową i jakoś tak się zakręciłem że zapomniałem odebrać. A tutaj niestety mnisi mają poranne nabożeństwo. U prawosławnych trwa to strasznie długo.  Nie mając nic innego do roboty poszedłem posłuchać. I tak zleciało z dwie godziny. Zauważyłem ciekawą rzecz. W trakcie nabożeństw niektórzy wychodzą na kilka minut potem wracają. Z samych śpiewów a cappella niewiele zrozumiałem poza często powtarzanym "Hospody pomiłuj", ale trzeba przyznać że śpiewają pięknie.
   W końcu doczekałem się końca i mogłem jechać dalej. Znów lokalnymi dróżkami, aż do nadbużanki. Wjeżdżam nią do Sławatycz. Kolejnego miasteczka w którym jest spore przejście graniczne. W centrum stoi cerkiew z przełomu XIX/XXw. dziś opuszczona, a naprzeciw kościół neorenesansowy. Przy rynku trzy figury brodaczy. Jest to, jak wyczytałem z tablicy, stary obyczaj kiedy na koniec roku po ulicach chodzą brodacze w baranicach i czapkach z kwiatów.



   Jadę wzdłuż Bugu. Cały czas pod wiatr. Jest to dość męczące. Odpoczywam od czasu do czasu. A to nad brzegiem Bugu, spoglądając na Białoruś, a to w jakiejś wsi. Przykładowo w Hannie, gdzie stoi kolejna drewniana cerkiew z 1742r. czy w Dołhobrodach przy kościele św. Stanisława. Mijam wielkie stado bocianów krążące wysoko na niebie. Zaczynają swoje sejmiki i naradzają się którędy najlepiej lecieć do ciepłych krajów. Na trochę dłużej przystaję w Różance. We wsi jest neogotycki kościół, przed którym urządzono skwerek, gdzie można posiedzieć na ławce. Jednak znacznie ciekawsze są ruiny po majątku rodziny Pociejów. Część zagospodarował PGR. Część popada w ruinę. Przez ruinę byłych budynków folwarcznych wiedzie mnie droga. Fajnie to wygląda, ale jak nikt nie zadba o bramę, pewnie z czasem zamkną przejazd.



  Z Różanki całkiem niedaleko jest już do Włodawy. Pierwsze miejsce, które odwiedzam to Bug. W miejscu gdzie ukryty jest kesz "Dawny most na Bugu" OP0EB5. Udało się odnaleźć bez większych problemów. Nad sama rzeką stoi jakaś blaszana budka. Może to tutaj mierzą stan Bugu we Włodawie. Ciekawe czy jeszcze nadają w radiu, gdzie ubyło, a gdzie przybyło. I mogę jechać obejrzeć miasteczko. Zwane jest miastem trzech kultur. W bliskiej odległości stoi tutaj kościół cerkiew i synagoga. Po drodze pierwszy wypadł mi kościół barokowy z połowy XVIIIw. razem z zespołem klasztornym. Prawie że naprzeciw stoi cerkiew z połowy XIXw. Niestety zamknięta i nie mogłem zajrzeć do środka. I na koniec, po drugiej stronie rynku stoi Wielka Synagoga. Przetrwała druga wojnę, bo Niemcy urządzili w niej magazyn. W takim charakterze służyła zresztą do lat 70-tych. Warto tez obejrzeć jeszcze "czworobok". Kamienice służące kupcom ustawione w zwarty kwadrat z dziedzińcem w środku. Wszedłem na dziedziniec i wyobraziłem sobie jak to kiedyś handel się odbywał. Kramy, a wokół mieszczanie, okoliczni chłopi, Żydzi.



   Za Włodawą jest mały zalew. Ale wystarczył by móc wymoczyć nogi i trochę odpocząć. W kolejnej miejscowości, czyli Orchówku przy drodze stoi barokowy kościół z drugieł połowy XVIIIw. W kościele jest cudowny obraz Matki Bożej Pocieszenia. Kiedy powstał, nie wiadomo. W miejscowości pojawił się w 1610r razem z zakonem augustianów.  Za Orchówkiem dalej trzymam się 816-tki. Jednak tuż przed nieczynna linią z Chełma do Włodawy, odbijam w prawo w las do obozu zagłady w Sobiborze. Droga idzie wzdłuż torów i kiedyś musiała być wyasfaltowana, bo spod naniesionego piasku, często się wyłania. Po obozie nie zostało zbyt wiele śladów, bo Niemcy likwidując go starali się dobrze ukryć ślady swych zbrodni.  Szacuje się że życie straciło tu 250tyś. Żydów. Obóz zlikwidowano po buncie więźniów który wybuchł w końcu lipca 1943r. Uciekło wtedy kilkuset więźniów, którym około 200 ucieczka się udała, a końca wojny doczekało kilkudziesięciu z nich. Pamięć ofiar upamiętnia pomnik i kamienny kopiec. Zaznaczona jest też droga, która w swoją ostatnią podróż ruszali Żydzi. Całość robi ogromnie przygnębiające wrażenie. I nie wiem czy to zmęczenie, czy atmosfera tego miejsca sprawiła że usiadłem na ławce i straciłem chęć na cokolwiek. Posiedziałem tak trochę i jednak ruszyłem na zwiedzanie obozu. Po drodze znalazłem keszyk "Sobibór" OP5237. Każda z tablic informacyjnych to kawałek tragicznej historii. Jeszcze do końca nie odkrytej, bo tam gdzie kiedyś zaczynał się obóz, zaraz za rampa kolejową, trwały prace archeologów. O ile mogłem zauważyć udało im się odnaleźć jakieś fundamenty.



   Kawałek przez las iz znów jestem na "nadbużance". We wsi Zbereże mała lekcja historii polskiego podziemia niepodległościowego po wojnie. Obelisk dla oficera UBP i żołnierzy KBW, a kilka metrów dalej, bardziej współczesna kapliczka dla "Żelaznego" i innych żołnierzy podziemia. W tej wsi w 1951r. dokonano obławy na "Żelaznego", który ukrywał się jeszcze z trzema innymi żołnierzami. Przeciw nim wysłano około 800 żołnierzy. A i tak początkowo udało im się przebić, a nawet zdobyć samochód terenowy. Niestety siły komunistów były zbyt wielkie i partyzanci zginęli. Przy kapliczce jest kesz "Brat z bratem" OP3808. Znalazłem bez problemu, a jak chciałem odłożyć pojawiła się jakaś parka autem. Robili zdjęcia i trochę to trwało. Nie chciałem stać jak słup, więc niby poszedłem postać trochę w cieniu pobliskich drzewek. I nawet na dobre mi to wyszło. Znalazłem śliwkę węgierkę. Owoce prawie przejrzałe. Soczyste i słodkie. Trochę ich podjadłem, a w tym czasie parka pojechała dalej, a ja mogłem odłożyć kesza.
   Podjechałem kawałek. Czas się wody napić. Niestety butelka doznała szwanku i woda wyciekła. Jak się okazało najbliższy sklep był w Woli Uhruskiej. Jak do niego dotarłem to kupiłem butelkę wody i półlitrowy sok, który wypiłem za jednym przechyleniem, aż się pokaszlałem. Pragnienie to straszna siła. Już na spokojnie zakupiłem coś na kolacje i śniadanie i można było zjeżdżać na miejsce noclegu przy starorzeczu Bugu tzw. "Pompce". Gmina zadbała tu u wydzielone miejsce do pływania i ratowników. Niby można tez rozbijać namioty, ale żadnego nie ma. Poczekałem aż plaża prawie opustoszała i gdzieś o 21 rozbiłem namiot. A już całkiem po ciemku wykąpałem się dokładnie z pyłu całego dnia jazdy. I zasnąłem chyba w pięć minut.

Dzień VI    Wola Uhruska - Hrubieszów
   Budzę się  rano, a na niebie ciężkie chmury. Czyżby miało padać? Zobaczymy co będzie po drodze. Jest też dość zimno, więc muszę założyć koszulę. Jednak po chwili pedałowania rozgrzewam się na tyle, że mogę wrócić do wakacyjnego ubioru. Pierwszy przystanek był dość szybko. Stary cmentarz unicki. Na tablicy informacyjnej było info że jest też grób lotnika z II wojny światowej, ale nie mogłem go zlokalizować.
   W Uhrusku jedną z atrakcji jest pałacyk. Należy do jakiejś agencji rolnictwa i można wejść bramą. Chyba dawno nie była otwierana, bo wydała dźwięk jak z tanich horrorów.  Jadąc przez wieś minąłem kościół z 1678r. z kaplicą grobową rodziny Dłużewskich. Przy końcu zaś stoi dawna cerkiew unicka z 1849r.
   Z drogi głównej odbijam kilkaset metrów w lewo. W byłym parku podworskim stoi jeden z najwspanialszych dębów w Polsce "Bolko". Jego wiek szcuje sie na 400 - 600 lat i ciągle jest w znakomitej formie. Potężne drzewo przy którym człowiek czuje potęgę przyrody. Jest też tam kesz "Bolko" OP522C. Schowany przy innym dębie, dużo mniejszym, ale też wspaniałym. Miałem olbrzymie szczęście, bo dosłownie minutę po ukryciu go, zjawiła się ekipa która miała zebrać skoszona trawę.



   Tak trochę z obowiązku, niż potrzeby zajechałem do kościoła we wsi Świerże. Typowy, polski neogotyk z początku XXw. Droga cały czas wiedzie wzdłuż Bugu. Od boku wieje silny wiatr i nieraz muszę przejeżdżać przez tumany podrywanego kurzu. Tyle dobrego, że słońce wyszło. Dojeżdżam do Dorohuska. Kolejna miejscowość z ogromnym przejściem granicznym. Tym razem już z Ukrainą. W miasteczku jest pałac rodziny Suchodolskich z XVIIIw. W małym parku przed pałacem jest grób 10 żołnierzy Józefa Poniatowskiego poległych w 1792r. Można tez się natknąć na rzeźby na cokołach. Naprawdę ładne miejsce. Jest tez oczywiście kościół. Znów neogotyk.
   Zaraz za wsią po prawej jest ogromny zalew. Woda co prawda strasznie zimna, ale widok przedni. Świeciło słońce, a jednocześnie wiał silny wiatr. Nie mogłem przepuścić okazji i posiedziałem chwilę na brzegu, przegryzając drugie śniadanie. Całe szczęście że wiatr wiał od boku, bo przy takiej sile daleko bym nie ujechał. A tak spokojnie sobie kręcąc dojeżdżam do Uchańki, gdzie jest kopiec upamiętniający bitwę pod Dubienką, w której dowodził Kościuszko. Jak wcześniej poczytałem, takie upamiętnianie wydarzeń historycznych było swego czasu "modne". Niestety mimo że kopiec jest dość wysoki, widoki z niego przysłaniają drzewa.
   Kolejny przystanek to Dubienka. Na początku obejrzałem neobarokowy kościół. Niestety tylko z zewnątrz. Szkoda że gospodarze części świątyń nie robią tego czego w większości. Otwierają przedsionek. Dalej nie da się już wejść, ale przynajmniej zza kraty można podziwiać wyposażenie kościoła czy cerkwi. Dojeżdżam na rynek, gdzie na cokole stoi czołg T34-85. Wciąż poluję na starszą wersję czyli T34. Ponoć w Polsce zostało ich tylko kilka sztuk. W czołgu miał być kesz "Wywindowano stary czołg na granitowy cokół..." OP26C2. Niestety mimo że i smarem się ubrudziłem skrzynki nie znalazłem. I tak mi się przypomniał inny utwór "wystygły silnik śpi pod skrzepłym smarem i od miesiąca nie siadł nikt za celownikiem". Za to przy armacie keszyk ciągle jest. Stoi sobie przy szkole, ale jakby zapomniana czekająca chyba na zezłomowanie. Mikrus "Wystrzałowa" OP2723. W czasie roku szkolnego chyba nie do zdobycia. Miał byś jeszcze kesz przy cerkwi św. Trójcy. ale jak wyjeżdżałem był już wpis o jej prawdopodobnym zaginięciu. A że miejsce ze spojlera jest bardzo charakterystyczne mogłem tylko przekonać się o tym naocznie. Przy okazji obejrzałem sobie cerkiew, która jest już bardziej ruiną. Na zewnątrz ma ciekawe malunki świętych, które jeżeli nie zostaną poddane konserwacji niedługo całkowicie wyblakną.





   Jadę wciąż 816-ką. Głownie polami. Czasami mijam kapliczki. Krzyże lub figurki na postumencie. To też dla mnie nowość. W końcu dojeżdżam do Horodła. Przed samą wsią usypany jest kopiec na pamiątke unii horodelskiej, która chyba każdy kojarzy nawet ze szkoły podstawowej. Rozciągają się z niego wspaniałe widoki. Szczególnie na Ukraińska stronę. Już w Horodle wart jest obejrzenia jest barokowy kościół z połowy XVIIIw. i stojąca po sąsiedzku cerkiew z 1932r. Obecnie kościół katolicki, ale z zachowanymi carskimi wrotami. Takiego przemieszania kultur jeszcze nie widziałem. Z kolei w parku na rynku stoją dwa posągi lwów, naturalnej wielkości. Kiedyś zdobiły dwór w Wieniawce, a możliwe że i zamek w Horodle. Podjechałem jeszcze na tzw "Wały Jagiellońskie" czyli miejsce gdzie kiedyś stał zamek. Z praktycznie pionowej skarpy nie było nawet jak zejść na brzeg Bugu. Był to także jedyny raz, gdy na drugim brzegu widziałem niebiesko żółty ukraiński słup graniczny. Po powrocie do centrum zjadłem obiad. Okazało się, że stary, dobry de volay to tutaj kotlet po zamoysku. W planach miałem nocować właśnie w Horodle. Ale że godzina była jeszcze dość wczesna pomyślałem że dobrze będzie jeszcze trochę podjechać. Pożegnałem się z "nadbużanką" i granicą i pojechałem w stronę Hrubieszowa.



   Do Hrubieszowa niestety droga wiodła prawie cały czas po górkę. Jedyny plus to taki, że im wyżej byłem tym ładniejsze miałem widoki. Kolejne wieś Szpikołosy z, cóż za niespodzianka, cerkwią unicką, przekształconą w prawosławną by teraz służyć jako kościół katolicki. Trzeba jednak przyznać że ładnie położona na wzgórzu i gruntownie wyremontowana. Przy okazji widziałem najdziwniejszy pojazd w swoim życiu. Coś jak skrzyżowanie Porsche z traktorem. Jak to wygląda, pozostawiam wyobraźni. Kolejny przystanek to Dziekanów. Wieś była siedzibą Hrubieszowskiego Towarzystwa Rolniczego, powstałego z inicjatywy Stanisława Staszica. To było coś jak samopomoc chłopska. W czymś w rodzaju zarządu zasiadała miejscowa rodzina Grothusów. Jeden z nich ma okazałą kryptę na miejscowym cmentarzu. Jak głosi tabliczka "Onufry Grothus baron żył 71 lat zm. 11.10.1851r." A obok unickie nagrobki z napisami cyrylicą. Szkoda że ta starsza część cmentarza jest niezadbana.
   Dziekanów to już prawie przedmieścia Hrubieszowa. Na chwilę odbiłem w boczną ulicę. Obejrzeć kościół z początków XXw., wybudowany jako cerkiew. Stoi on w dzielnicy gdzie kiedyś były koszary, jeszcze carskie. Po ich ogromie można się domyślić że sporo wojska tu kiedyś stacjonowało. Zaraz za główną rzeką Huczwą zaczyna się najstarsza część miasta. Stylowe kamieniczki, tylko w większości nie zadbane. Piękny dworek Du Chateau, żołnierza wojen napoleońskich. Przy nim miał być kesz "Dworek Du Chateau" OP5300. Miałem go sobie odłożyć na następny poranek. Pech sprawił jednak że byli tam wtedy sprzątacze, którzy bardzo oszczędzali swoją pracę. Tak może byłby FTF. Tego dnia zobaczyłem jeszcze kościół z połowy XVIIIw. Jednak najciekawszym zabytkiem jest stojąca po drugiej stronie ulicy cerkiew Wniebowzięcia NMP z trzynastoma kopułami. Druga z tak wielką ilość kopuł jest ponoć w Finlandii.



   W portfelu pustki, czas zacząć szukać bankomatu. Jak się tak rozglądałem zaczepił mnie pan, jak potem się dowiedziałem pan Mucha z urzędu miasta. Okazało się że także trochę podróżował po Polsce rowerem. Pokazał mi gdzie jest bankomat i dał namiar na nocleg. Jak się okazało przy Stowarzyszeniu "Kres", które jak potem przeczytałem ma przeciwdziałać patologiom.
Porozmawiałem trochę z panią przed ośrodkiem i doszliśmy do wniosku, że to nie najlepsze miejsce na nocleg dla mnie. Na szczęście w Hrubieszowie miejsc noclegowych nie brakuje. Zajechałem jeszcze do sanktuarium Matki Boskiej Sokalskiej, które jest w kościele z przełomu XVIII/XIXw. Pierwsze miejsce do którego zajechałem na nocleg to jakiś zajazd bez kategorii. Nocleg to 110zł. Za tyle to ja kiedyś nocowałem w hotelu z gwiazdkami w Ełku z widokiem na jezioro, a nie na dzielnice przemysłową i ulicę do dworca. Znalazłem tańszy zajazd za 60zł. Bez rewelacji, ale już mi nie chciało się szukać dalej. Zameldowałem się pytam co z rowerem i recepcjonistka robi wielkie oczy. Na rower nie ma miejsca. Nie byłby to jednak gościnny wschód, gdyby coś się nie poradziło. Rower pani schowała do składziku i tylko miałem odebrać przed siódmą, żeby sprzątaczki miały dojście do narzędzi w składziku. I jak tu nie kochać ludzi?

Dzień VII      Hrubieszów - Zamość
   Jak obiecałem odebrałem rower grubo przed siódmą. Śniadanko i znów w drogę.  I znów górki. Może i zjazdy są fajne, ale całą przyjemność psują podjazdy. W Trzeszczanach obejrzałem kościół z początku XXw. do którego prowadzą wysokie schody. Połozony na wysokiej górce byłby świetnym punktem widokowym na okolicę. Widok zasłaniają jednak drzewa. Przejeżdżam przez kolejne wsie. Na polach praca trwa. Mi też lekko nie jest. Zastanawiam się czy nie lepiej byłoby poleżeć brzuchem do góry gdzieś na plaży. Tylko wiem że w ten sposób wytrzymałbym może z jeden dzień. Wszystko wynagradzają mi piękne widoki. Namiastka Roztocza, które jeszcze przede mną.


  Już widzę w oddali Zamość. Jednak droga do niego wcale prosta nie jest.  Jeszcze kilka wsi i skrzyżowań na których trzeba się pilnować, bo skręcę nie tu gdzie trzeba i nadrobię niepotrzebnych kilometrów. I w końcu jest. Mój dzisiejszy cel podróży. Piękne miasto Zamość. Od razu jadę na Stare Miasto. Znajduję knajpkę, gdzie zjadam obiad i obserwuję życie na starówce. Najbardziej mnie dziwi, że turystów nie ma tak wielu. Nie żebym się zmartwił, raczej jestem zadowolony. Najedzony mogę iść obejrzeć żelazny punkt, czyli ratusz. Szczególne wrażenie robią schody. Wręcz zachęcają by na nie wejść i obejrzeć rynek z lekkiego podwyższenia. A rynek też niczego sobie. Przestronny z kamienicami jak z bajki. Pomalowane na żywe kolory nadają radości temu miejscu. Oczywiście robię zdjęcie potrzebne do virtuala "Zamość - Rynek Wielki" OP1108. Stamtąd dosłownie dwa kroki jest do pałacu zamoyskich. Trochę mnie rozczarował. Przydałoby mu się małe odświeżenie. Przed pałacem stoi jeździec, którego nazwiska nie zdradzę, a którego chyba łatwo się domyślić. Związany jest z keszem "Zamość - tajemniczy jeździec" OP110F. Otaczają mnie zabytki. Za sobą mam Akademię Zamojską, czwartą w Polsce uczelnię wyższą. Po lewej katedra renesansowa. Akurat w remoncie, który zbliża się ku końcowi. Nie mogłem odpuścić sobie obejrzenia wnętrza. Całe wnętrze warte jest uwagi, a mi szczególmie spodobała się kaplica w której spoczywa Jan Zamoyski i jego syn Tomasz. Z katedrą związany jest virtual OP. Niestety cztery z dwóch danych do hasła są niedostępne. Od katedry uliczkami, po których jest dopuszczony ruch samochodowy, pojechałem do kościoła św. Mikołaja z XVIIw. Dawna cerkiew unicka stoi na uboczu starówki, tuż przy murach twierdzy. Tutaj turyści chyba rzadko zaglądają. Ja nie spotkałem żadnego. Pozwoliło mi to podjąć w spokoju kesza "Kościół św. Mikołaja" OP411F. Nie mogłem sobie odmówić pokręcenia się po wąskich uliczkach. W ten sposób dojechałem do kościoła Zwiastowania NMP z XVIIw. Wygląda bardziej jak hala targowa, niż świątynia. I tak rzeczywiście było. Od 1774r. do 1993r. kościół służył jako magazyny, miejsce posiedzeń sejmiku powiatowego, czy kino. Przez te wszystkie lata zburzono dzwonnice i szczyty, nadając budynkowi obecny kształt.
   Już po drugiej stronie ulicy wznoszą się budynki Twierdzy Zamojskiej. Potężne nadszańce ukrywają w sobie współczesne sklepy. Jednak jak się okazuje da się połączyć historię i współczesność. Część miejsca oddano na ekspozycję muzealną, gdzie można obejrzeć mundury i wyposażenie wojsk chociażby z okresu Księstwa Warszawskiego. I nikt tego specjalnie nie pilnuje. Jak widać da się i tak. Podjechałem trochę wzdłuż murów. Fajnie że miasto remontuje fragmenty twierdzy. Szczególnie pięknie wyglądają bramy. Lwowska, Lubelska z czymś w rodzaju tarasu. I oczywiście najbardziej okazała, czyli Szczebrzeska. Ukryty w niej jest kesz "Brama Szczebrzeska" OP4121. Jak by popadało, łatwo można by było na tylnej części ciała zjechać w byłą fosę. Wart odwiedzenia jest jeszcze jeden fragment twierdzy. Rotunda Zamojska. Została zbudowana w początkach XIXw. jako działobitnia, jednak swój najtragiczniejszy epizod miała w czasie II wojny światowej. Niemcy zamienili ten obiekt na katownię. Szacuje się że zabito tu około 8tyś. ludzi. Ich prochy zrzucano do fosy otaczającej rotundę. W byłych celach można obejrzeć wystawę dotyczącą tych strasznych dni. Wąskie przejścia, gołe ceglane mury oddają trochę grozę miejsca.  Na zewnątrz dziesiątki białych krzyży. W jednym z drzew miał być ukryty kesz "Rotunda Zamojska" OP4F35. Niestety mimo dość dobrego spojlera nie udało mi się go odnaleźć.


Już  stamtąd pojechałem na miejsce noclegu. Camping tuż obok Starego Miasta. Z co najważniejsze ciepłą wodą. Rozbiłem namiot, chwilę posiedziałem i ruszyłem z powrotem na starówkę. Jest po prostu piękna, więc nie mogłem odpuścić sobie przyjemności pokręcenia się po niej. Stylowe kamieniczki z podcieniami przy rynku, zakamarki byłej twierdzy, gdzie jak się okazuje nie wszędzie da się wejść. Pewnie ze względów bezpieczeństwa. Obejrzałem jeszcze kościół  św. Katarzyny z XVIIw. i pojeździłem po miejscach w których już byłem zgodnie z zasadą że najbardziej podoba się nam to co już znamy. Powracając na nocleg natknąłem się jeszcze na zoo, gdzie przy samym ogrodzeniu mieszkają sobie niedźwiedzie. jeszcze tylko sklep, gdzie tradycyjnie robię zakupy na kolację i śniadanie i zjeżdżam na nocleg. Noc spokojna, tylko było strasznie zimno.

Dzień VIII    Zamość - Lubaczów
   Opuszczam Zamość. Przecinam jeszcze Stare Miasto i już nowymi dzielnicami wyjeżdżam z miasta. Powoli wjeżdżam na Roztocze. Piękna kraina z pięknymi widokami. I już wiem dlaczego droga zaznaczona na mapie jest taka kręta. Po prostu omija co większe górki. Chociaż te które przecina też dają się we znaki. Górki porastają lasy, bardziej w dole są pola. I takim krajobrazem, od czasu do czasu przecinając senne wioski dojeżdżam do Krasnobrodu. na początku wsi przecinam rzekę Wieprz. To jej początkowy bieg, więc i nie robi zbyt wielkiego wrażenia. Już wśród zabudowań stoi drewniana "kapliczka na wodzie" z XVIIIw. Ustawiona na palach, a pod nią biją cudowne źródełka. Nawert jak ktoś jest raczej sceptykiem co do cudowności takiej wody, to musi przyznać że jest niezwykle orzeźwiająca. I ja skorzystałem z jej dobrodziejstw. A że miejsce idealnie nadaje się na krótki postój usiadłem na chwilę na jednej z ławeczek. Nie mogłem też odpuścić sobie keszy "Krasnobród - kapliczka na wodzie" OP112D i "Kapliczka na wodzie - Krasnobród" OP4097.



   Jadąc dalej główna ulicą minąłem dwie kapliczki. Jedna murowana, druga drewniana. Malutkie, mogące pomieścić może z pięć osób. Ulicę zamyka kościół nawiedzenia NMP z 1699r.  To już kolejna świątynia z cudownym obrazem. Tym razem wiernymi opiekuje się Matka Boska Krasnobrodzka. Kościół jak i przylegający z nim klasztor ufundowała królowa Marysieńka. W budynkach klasztornych mnisi urządzili małe muzeum wsi oraz wieńców dożynkowych. Kołowrotki czy narzędzia rolnicze jak sie okazuje i na Podlasiu mniej więcej są takie same. Za to zupełnie inaczej wygląda uprząż dla konia pociągowego. Może wiąże się to z tym że u nas bardziej płasko, a tutaj nieraz strome górki i konia chociażby do fury trzeba inaczej zaprzęgać, by ta go nie wyprzedziła. Z kolei wieńce oprócz tradycyjnych, nieraz komentują ważne wydarzenia w Polsce. Oprócz tego mnisi wybudowali ptaszarnię, gdzie można oglądać różne gatunki ptactwa. Z tym miejscem związane są dwie skrzynki. "Krasnobród - kościół pod wezwaniem NMP" OP1109 i "Muzeum Wsi Krasnobrodzkiej" OP112B. Trochę żałuję że przed wyjazdem nie doczytałem, że w Krasnobrodzie jest kamieniołom z którego szczytu rozciąga się niezły widok na okolicę. Zresztą nigdy nie widziałem żadnego kamieniołomu co już byłoby dla mnie niezmiernie ciekawe.
   kawałek za miasteczkiem miałem odbić w prawo. Dojechałem do miejsca, gdzie według mapy miała być jakaś droga równorzędna. Była jakaś w las. Nieźle utrzymana, ale zwykła szutrówka, z zakazem wjazdu dla ludzi spoza ALP. na wszelki wypadek podjechałem jeszcze do przodu i nie stwierdziwszy innej drogi w prawo wjechałem w leśną. To była długa droga przez Krasnobrodzki Park Krajobrazowy. Najważniejsze to trzymać się drogi głównej. Górki porośnięte lasem wyglądały pięknie. Niestety nie spotkałem żadnego zwierza. I kiedy wyjechałem w Łuszczaczu wiedziałem że nie zabłądziłem.
   Kawałek podjechałem drogą 853, by po jakiś 1,5 km. znów skręcić w drogi lokalne. I znów góra, dół jak na diabelskim młynie. Na jednym zjeździe rozpędziłem się nawet do ponad 50km/h. Tylko trochę się bałem czy rower to wytrzyma, bo przy tej prędkości mocniej się czuje wszelkie nierówności.

   Ostro w dół i jestem we wsi Susiec. Przy miejscowym domu kultury żubr goni niedźwiedzia. ale to tylko tak ustawione rzeźby w kamieniu. Sama wieś jest typowo turystyczna z ośrodkami wypoczynkowymi i pokojami do wynajęcia w co drugiej chacie. Zatrzymałem się przy sklepie, by coś przegryźć. Za wsią wjechałem w wschodni kraniec Parku Krajobrazowego Puszczy Solskiej. Główną atrakcją jest tu rzeka Tanew, a szczególnie tzw "szumy". Są to naturalne progi skalne. Jak się okazało od drogi do szumów jest jakieś trzy kilometry, więc zadowoliłem się obejrzeniem rzeki w jej spokojniejszym odcinku przy drodze. Zaraz za rzeką wjechałem jeszcze ostrym podjazdem i zjechałem w stronę Huty Różanieckiej i teren powoli zaczął się wypłaszczać co przywitałem z nie mała ulgą. W samej Hucie Rózanieckiej jest ruina cerkwi unickiej z przyległym do nie zarośniętym cmentarzem. Całość robi piękne, lecz trochę smutne wrażenie. Do tego jedna ze ścian dośc mocno odchyla się od pionu i tylko kwestia czasu jest kiedy się zawali.
   Tuż przed Rudą Różaniecka są stawy. Jak sie okazało jeden został dość dobrze zagospodarowany. jest pomost wchodzący dość daleko w staw, alejki spacerowe, plaża  i co dla mnie najważniejsze restauracja. Akurat jest pora obiadowa, zamawiam więc danie dnia w postaci pizzy. Nawet dobra, tylko lekko przypalona. Wiatr od wody sprawia że jest mi błogo. Mógłbym tak siedzieć jeszcze długo, ale droga wzywa. W samej wsi można obejrzeć pałac z przełomu XIX/XXw. Jak się okazuje jest tam teraz DPS dla umysłowo chorych, więc wejścia nie ma, a i robienie zdjęć zza wysokiego muru jest trochę bez sensu.
   W rejonie wsi Żuków dojeżdżam do drogi 865, której póki co będę się trzymał. A we wsi warta obejrzenia jest drewniana cerkiew unicka z XVIIIw. Z daleka robi niezłe wrażenie. Przed nią murowana dzwonnica, w miarę nowa blacha na dachu. Niestety z bliska widać że deski nie są już pierwszej młodości, ale jeszcze parę lat postoi.



   Jak się okazało nowa droga była nie dość że wąska to jeszcze dość ruchliwa. Co ciekawe przy drogach można spotkać tu coś w formie kapliczek. najczęściej na słupie, kolumnie stoi jakaś figura, czy krzyż. Wynajdując z krajobrazu inne dla mnie formy kapliczek dojechałem do Cieszanowa. Główną drogę zamyka kościół św. Wojciecha z 1800r. Trochę dalej stoi murowana unicka cerkiew z początków XXw. I jak większość w tym regionie, opuszczona. najbardziej czytelny znak po akcji "Wisła", kiedy tysiące mieszkańców tych ziem przeniesiono na Pomorze czy Mazury.
   Podobnie rzecz się ma z cerkwią w Dachnowie. Tym razem drewnianą. Obok niej stoi drewniana dzwonnica. Skorzystałem z tego że kłódka była wyrwana, a drzwi uchylone. W dzwonnicy oczywiście nie ma już dzwonów, a konstrukcja na której wisiały leży zwalona na ziemi. Na piętrze pod ściana stoją osuszone butelki po piwie. Smutny epilog wiary grekokatolickiej.
   Dojeżdżam do Lubaczowa. Miasta bliźniaczego z Cieszanowem. Z tym że to jest żywe, gdy Cieszanów to senność i marazm. Nie wiem od czego to zależy. I tutaj główną ulicę zaraz za rynkiem zamyka kościół, a w tym samym kierunku jest cerkiew unicka, także murowana. Może miasteczko bardziej się rozwinęło bo mają większy ratusz i rynek? Teraz jednak ważniejsze od rozważań nad rozwijaniem się miast jest znalezienie noclegu. W pierwszym hotelu miejsc brak, ale pokazano mi drogę do drugiego. Po drodze obejrzałem płonące auto, które dostało samozapłonu na parkingu i dzielną akcję strażaków. I jeszcze raz się przekonałem że nawet kilka gaśnic samochodowych to trochę mało na ugaszenie silnika. Dotarłem do drugiego hotelu, gdzie za nocleg ze śniadaniem zapłaciłem 50zł. i mogłem sobie obejrzeć wypchaną małpę.

Dzień IX   Lubaczów - Przemyśl
   Opuszczam hotel i żegnam się z małpą. Jeszcze przy końcu miasteczka obejrzałem zalążek przyszłego muzeum ziemi krasnobrodzkiej. Z tablicy wynika że plany mają ambitne, a jak na razie mają budynek karczmy. Jak mi się wydaje najważniejsze już jest. Muzeum mieści się w byłym parku podworskim. Z dworu zostało tylko malownicze wejście do piwnicy.




   Zaraz za Lubaczowem wjeżdżam w las. Początkowo drogą lokalną, zwykłą asfaltówka jakich wiele. Mijam wieś Dąbrowa i jakiś zakład  po lewej i droga przekształca się w asfaltową ścieżkę. Na szerokość samochodu osobowego. Miejscami tak dziurawa, że lepiej było by powiedzieć że miejscami to raczej szutrówka. Po śladach widać że samochody niezwykle rzadko tędy jeżdżą. I rzeczywiście przez wiele kilometrów nie spotykam żywej duszy.  Przecinam jakąś większą drogę i jadę dalej. Z tym że teraz po nowiutkim asfalcie. I nie spotykając nikogo dojeżdżam do wsi Wielkie Oczy. jej nazwa wzięła się od dużych stawów, które były w pobliżu. Podobnie jak Włodawę i tą miejscowość można nazywać miasteczkiem trzech kultur. Jest tu barokowy kościół z końca XVIIw. Jest i cerkiew z 1925r. jedyna na ścianie wschodniej o konstrukcji szachulcowej. Kto nie wie co to za typ budowy może zajrzeć na wiki. Podpowiem tylko że taki typ budownictwa był popularny w byłych Prusach i oczywiście na Pomorzu. Cerkiew przez lata służyła jako magazyn, a teraz gdyby nie podtrzymujące ja belki pewnie by się zawaliła. Jest i synagoga. przetrwała ona wojnę tylko dlatego że jak inne tego typu budynki służyła głównie celom magazynowym. Obecnie jest wyremontowana i jeszcze jakieś prace trwają wewnątrz. Koło synagogi spotkałem innego rowerzystę. Trochę pogadaliśmy. Okazało się że jedzie dookoła Polski. tego dnia zjechał z gór I już niedaleko (dla mnie strasznie daleko) ma do końca. Wyruszył z Adamowa, który i jak mijałem. Tutaj musżę zrobić małą dygresję. Jadąc pozdrawiałem takich jak ja turystów. Ci których rowery były trochę brudne, strój niekoniecznie rowerowy uśmiechali się, odpowiadali cześć i tak się mijaliśmy. Z kolei turyści z rowerami jak z salonu, w profesjonalnych ciuchach w większości coś tam bąknęli pod nosem, lub wręcz patrzyli zdziwieni. Marzy mi się taka solidarność jak wśród motocyklistów, gdzie nie ważne czym kto jedzie, czoperem czy szlifierką, a pozdrowią się zawsze i zatrzymają jak widać że trzeba pomóc.
   W Kobylnicy Wołoskiej odwiedzam cerkiew św. Dymitra z 1924r. Ładnie położona w środku wsi na wzgórzu. Kawałek za wsią przejeżdżam przez rzekę Szkło drewnianym mostkiem. Dawno nie widziałem takiego mostu na drodze ze zwykłym samochodowym ruchem. Jak się okazało nie był to taki ostatni obiekt na trasie.



   Kręcąc się po dróżkach lokalnych, mijając wioseczki, dojeżdżam do drogi krajowej nr4. Prowadzi do przejścia granicznego w Korczowej, więc ruch dość spory. Na szczęście jadę nią może z jeden kilometr i znów zjeżdżam na lokalne. Przecinam coś co ma być autostradą, a na mapie zaznaczono oddanie do użytku na lipiec 2012. Jeszcze długo potrwa nim z tych hałd pisku wyłoni się porządna droga. I tak przez kolejne wsie. W Kalnikowie oglądam kościół i cerkiew, obie świątynie z początku XXw. Natrafiam na dwie wsie o znajomych nazwach. Nakło i Leszno. Dużo mniejsze od swych bardziej sławnych braci. W Lesznie jest kaplica unicka z 1857r.  Mała, drewniana przy końcu zabudowań. Za to w centrum jest duża drewniana z 1777r. Widać że niedawno remontowana. Podcienie ma tak nisko, że jak ktoś ma dwa metry wzrostu musi się schylać że by wejść do środka. Kolejna wieś, kolejna cerkiew. Tym razem murowana w Torkach. W Medyce wart obejrzenia jest kościół drewniany z 1607r. Pierwszy raz widzę ściany obite czymś w rodzaju większego gontu. Pewnie to mozolna robota, ale wrażenie robi. W Medyce przecinam tory, których jest tu sporo. Przejście graniczne zobowiązuje. Wjeżdżam na krajową 28-kę i trzymam się jej przez kilka kilometrów do Przemyśla. Jadę pod silny wiatr. Dobrze że to niewielki kawałek. Po lewej na horyzoncie mam już wzgórza Pogórza Przemyskiego. Jak się cieszę że jednak już tam nie jadę.



     I w końcu jest. Tablica drogowa Przemyśl. Dojechałem. Pełen zadowolenia jadę ulicą Lwowską. Za torami przechodzi ona w Mickiewicza. Jest to jakby przedsionek starówki. Otaczają mnie kamienice z XIXw. Niestety zaniedbane i brudne. od razu zajeżdżam na dworzec kolejowy i kupuję bilet do Krakowa. Jeszcze obiad w barze przy dworcu. To były chyba najgorsze pierogi jakie w życiu jadłem i gdybym nie był głodny to bym ich nie zjadł. Wełna nie wełna i tak dalej ruszam na starówkę. Pierwszy ciekawy obiekt to kościół reformatów, barokowy z XVIIw. Wejście ma dużo poniżej poziomu ulicy. Sprawia to że mimo jest przy dość ruchliwym skrzyżowaniu w środku panuje cisza. Za tym skrzyżowaniem zaczyna się Stare Miasto "właściwe". Po lewej mijam barokową wieżę zegarową. jest tam teraz muzeum dzwonów i fajek. Przytulona jest do jednej z kamienic, ale wygląda jak trochę z innej bajki. Jadę dalej na rynek. W Przemyślu jest on dość ciekawy. Klasyczny prostokąt, z tym że jakby na dwóch poziomach. Ze skarpy możemy obserwować co się dzieje na dolnym poziomie. Jest i ratusz i fontanna z niedźwiedziem, będącym symbolem miasta. Wracam się kawałeczek do barokowego kościoła franciszkanów. Monumentalna budowla z pięknym wyposażeniem w środku. Spod kościoła wąską uliczką jadę do unickiej katedry z drugiej połowy XVIIw. W środku trwało jakieś nabożeństwo, więc nie chciałem przeszkadzać i obejrzałem wnętrze jedynie z przedsionka. Przy katedrze jest dzwonnica z trzema dzwonami. Największy z nich ma jakieś inskrypcje, niestety nie potrafię czytać cyrylicy.



   Już z katedry unickiej widać katedrę katolicką Wniebowzięcia NMP. Jej rodowód sięga XVw. jednak obecnie to zlepek stylów.  Od katedry dość stromą uliczką dochodzi się do Zamku Kazimierzowskiego. Wzniesiony w 1340r góruje nad miastem. Roztacza się z niego ładny widok na miasto. Sam zamek jest teraz zamknięty z powodu remontu. Ale chyba skończą w tym roku bo widać że prace są już mocno zaangażowane. Od zamku pojechałem do kościoła karmelitów.  Kościół stojący na szczycie dość stromej uliczki. najciekawsza jest ambona w środku w kształcie morskiego okrętu. Taki symbol, setki kilometrów od morza trochę dziwi. Z tego kościoła postanowiłem pojechać na Kopiec tatarski i ruiny fortu Twierdzy Przemyskiej. Prowadzi do nich ulica Tatarska. W życiu nie jechałem tak stromą ulicą. Zazwyczaj przy takich wzgórzach drogę prowadzi się zakosami, a tut idzie prosto jak strzała. Wjechać nie dałem rady. Za to na szczycie rozpościera się piękny widok na miasto z jednej, a na Pogórze z drugiej. Ciekawe czy przy odpowiedniej pogodzie widać stąd Bieszczady? W każdym razie kawa pita w takich okolicznościach smakuje jakby lepiej. I tylko szkoda że z twierdzy zostały jakieś marne resztki.


   Zjazd Tatarską to też nie była prosta sprawa. W dużej części to płyty betonowe pełne dziur. jak się puszczę na żywioł to wywrotka murowana. Zjeżdżam powoli często używając hamulca. Zatrzymuje się na chwilę, sprawdzam obręcz koła. Jest tak gorąca, że nie da się jej dłużej dotykać. Jakoś udaje mi się bezpiecznie zjechać. Przecinam Stare Miasto i rzekę San. Na drugim brzegu do obejrzenia jest cerkiew klasztorna bazylianów. I tutaj natykam się na nabożeństwo, więc wnętrze oglądam z przedsionka. Wracam przez San i jadę do Bramy sanockiej. Jest to jeden z niewielu zachowanych elementów Twierdzy Przemyskiej. Jako że pora jeszcze niezbyt późna postanowiłem powrócić na Stare Miasto przez Park Miejski. Park zawsze kojarzył mi się z miejscem lekkiej rekreacji. A w parku w Przemyślu znów muszę prowadzić rower, bo nie ma sensu marnować sił na niektóre podjazdy. Pokręciłem sę trochę po wąskich uliczkach. Lubie tak jeździc bez większego celu. Zauważa się wtedy drobne detale, widzi jak miasto żyje. Powoli zaczynało zmierzchać. Trochę zmęczony zjeżdżam w okolice dworca. Tam już w innym barze zjadam kolację. W kiosku kupuję gazety i idę do poczekalni. Pociąg mam 02:15. Dworzec też prezentuje się wspaniale. Niedawno odnowiony, lśni nowością. Przy pomocy trzech kaw z automatu udało doczekać się odjazdu. Przypinam rower do miejsca dla niepełnosprawnych, jak się pojawi ktoś na wózku przeniosę się na koniec pociągu. Razem ze mna jedzie chłopak, który pojeździł trochę po Bieszczadach. Jednak moje główne marzenie to sen i zamieniamy tylko parę zdań. Trochę po siódmej jestem w Krakowie. Miasto wita mnie ulewą. I pada prawie do mojego odjazdu. Szkoda, bo z dworca w Płaszowie całkiem blisko jest do Kopca Kraka i do Wisły. A tak gniję w zimnej poczekalni. Jeszcze jak na złość w kasie sprzedali mi bilet, obowiązkową miejscówkę, ale już na rower nie. Rower musi być w wagonie dla rowerów, a na ten nie ma już miejscówek. Na moje pytanie czy tak dużo rowerów jedzie, pani nie umie odpowiedzieć. Może żadnego, system nic o tym nie mówi. Pan się konduktora pyta czy zabierze. W Krakowie Płaszowie zaczyna swój bieg pociąg do Białegostoku i tylko dołączają do niego wagony z Zakopanego. Podstawiają "moje" wagony. Pytam konduktora co z moim fantem zrobić. Ten wzrusza ramionami. Dla niego to żaden problem bym miał miejscówkę w jednym wagonie, a rower jechał w drugim. Jeszcze mi radzi żebym do kasy poszedł i niech mi tam napiszą że system odrzuca, to nie będę musiał przepłacać za bilet 10zł z okazji otwartej kasy na dworcu. Jednak byłem tak zmęczony, że postanowiłem się szarpnąć na te 10zł. I bez żadnego problemu dojechałem do domu.
   Można pokusić się o jakieś podsumowanie. W tym zawsze byłem słaby. Cóż taka podróż rowerem to niezła przygoda. Ale i możliwość wyciszenia się. Szczególnie jak jedziesz kilometrami  i nie ma do kogo się odezwać. Z trasy też zbytnio się nie zjedzie. Jeszcze na równinach te kilka kilometrów różnicy nie robi, ale chociażby na Roztoczu, przy tamtejszych podjazdach, czuje się każdy obrót koła. Najważniejsze że się udało, chociaż miałem chwile zwątpienia. Wsiąść w pociąg i wracać. Chyba mi jednak duma nie pozwoliła. Następna taka podróż? Nie wiem. Na razie rower od kilku dni stoi w piwnicy i nie chcę na niego patrzeć. Ale jak się zdecyduję to będą góry. Poprzeczkę trzeba stawiać sobie coraz wyżej.