sobota, 30 listopada 2013

Krzemianka

    Zaczyna się coroczna zabawa z Adwentowym Kalendarzem Quizowym, trzeba więc trochę dotlenić mózg, by mógł wejść na najwyższe obroty. Pogoda nie zachęcała do wyjścia, bo zimno i mżawka padała. Listopad przypomniał sobie w końcu jak powinien wyglądać.
    Postanowiłem wyskoczyć autem kilka kilometrów za Białystok do rezerwatu Krzemianka. Ma on głównie chronić naturalny fragment Puszczy Knyszyńskiej z zespołem sporych źródlisk. Na terenie rezerwatu odkryto też ślady prehistorycznej kopalni krzemienia. Trzeba przyznać, że nasi przodkowie wykazali się nie lada zmysłem handlowym, budując kopalnie tuż obok krajowej "ósemki". I do Jaćwingów dobra droga i do reszty Polski też niezgorsza.
    Auto zostawiłem na parkingu leśnym, na początku ścieżki przez rezerwat. Pierwszy,  świetny  odcinek ścieżki, zapowiadał miły spacer. Miękkie podłoże igieł to istny raj dla nóg, szczególnie gdy sobie przypomnę ostatni, całodzienny marsz po Warszawie. Do tego wyniosłe świerki i sosny. Może zbyt wcześnie to się skończyło, ale dalej było jeszcze lepiej.



    Jako że rezerwat chroni min. źródliska, nic dziwnego, że zaczęło robić się mokro. Przez większe obniżenia w których stała woda przeszedłem krótkimi kładkami. Z czasem jednak teren podmokły zrobił się na tyle rozległy, że kładka prowadziła mnie już bez przerwy. Przystawałem co chwilę bo okolice naprawdę piękne. Wielkie wykroty, uschnięte drzewa, jak i wciąż żywe, dywany mchów i powalone pnie. Jednym słowem wokół mnie rozciągała się prawdziwa dzicz. Jak się okazało przyroda nie odpuszcza też kładce i w niektórych miejscach próbuje się jej pozbyć.



    Wzdłuż ścieżki rozstawione są tablice. Jedne mniej, inne bardziej ciekawe. A to dowiedziałem się, że dzięcioł między dziobem a czaszką ma "amortyzatory", a to że do przyrostu o 1kg. drzewo potrzebuje do 370l. wody, czy też o której jaki ptaszek zaczyna swoje trele. Niestety nie dane mi było dostrzec żadnego zwierza. Jedynie dwa razy, w miejscach trochę bardziej suchych, w gęstwinie pomknął być może jeleń, bo strasznie hałasował łamanymi gałązkami. Za to przy samej kładce można obejrzeć żeremie bobra.



    Doszedłem do końca kładki przez mokradła i stanąłem przed dylematem. Ścieżka w prawo czy w lewo. Żadnych oznaczeń co do szlaku, a obie równie dobrze wydeptane. Wybrałem tę w lewo i jak się okazało na pewien czas zszedłem ze szlaku. Ale nie chciało mi się już wracać i nadrobiłem około kilometra. Jak wiadomo ruch to zdrowie, a i od marszu dość ciepło mi się zrobiło. W końcu dotarłem z powrotem na ścieżkę. Doszedłem nią na polanę gdzie stoi ogromna wieża o wdzięcznej nazwie dostrzegalnia przeciwpożarowa. Szkoda że nie można na nią wejść, bo schodki kuszą, oj kuszą. Przy polanie schowany był kesz "ted78_Krzemianka" OP06B5, który udało odnaleźć się bez problemu. Zajrzałem też do barci, która o tej porze roku jest już niestety pusta i nie było miodu.



    Po własnych śladach wróciłem do miejsca gdzie kończyła się kładka. Tym razem wybrałem ścieżkę w prawo, dzięki czemu dotarłem do tablicy opowiadającej o źródliskach. Spisałem co trzeba i miałem już wszystkie elementy układanki do virtuala "BURZA V3 "Kładka rezerwatu Krzemianka" OP13BA. Jej zdobycie dostarcza tylu wrażeń, że nawet brak pojemnika nie jest żadnym minusem. Nie chciało mi się jeszcze wracać, postanowiłem więc jeszcze trochę pokręcić się po lesie. Dzięki temu spotkałem dzika zaklętego w drzewo. Pewnie za życia strasznie musiał nagrzeszyć, wykopując rolnikom ziemniaki z pola.



    Po niecałych trzech godzinach uznałem, że dość już dotleniania i wróciłem do auta.  Oczywiście kładką bo inaczej prze mokradła nie się przejść. w drodze powrotnej zahaczyłem jeszcze o kesza "Tajemnice bobrow (wojtech_2)" OP0018. Tytuł jest trochę mylący bo bobrów w okolicy nie stwierdziłem. Może gdzieś dalej w głębi lasu, gdzie jak się wydaje powinna płynąć rzeczka. W każdym razie miejsce ładne i spokojne. Tym razem udało się bez problemów. Wystarczyło poczytać wcześniejsze logi. 
    Przejażdżka na plus. Lekka, łatwa i przyjemna. Teraz tylko pozostaje czekać na zagadki i czy będą takie jak wycieczka, czy wręcz odwrotnie?

środa, 27 listopada 2013

Kilka pocztówek z Warszawy

    Po raz drugi korzystając z fajnych promocji, jakie można znaleźć w necie, udało mi się kupić bilet do Warszawy i na powrót za 25zł. Namówiłem na wyjazd dobrego kolegę od wypraw keszerskich, i nie tylko, MiszkęWu, bo z kimś zawsze raźniej. Jak zwykle okazało się, że plan w teorii, a plan w praktyce to dwie różne sprawy. Przemieszczanie się na piechotę okazało się bardziej meczące niż myślałem. Już w Warszawie znaleźliśmy wypożyczalnię rowerów miejskich, ale co z tego, jak niestety nie można płacić gotówką. Niby wiedziałem, że ten system działa w stolicy, ale nie przyszło mi do głowy wcześniej, że można z niego skorzystać. Trudno, ale jeżeli kolejny raz trafi się okazja na wizytę w stolicy i będzie spory kawałek do przejścia, skorzystam z wypożyczalni z pewnością.
    Do Warszawy  dotarliśmy parę minut po ósmej rano. Pierwsza atrakcja widziana jeszcze za szyb autobusu to Kanał Królewski. Taką tabliczkę zobaczyłem przy jednym moście, który mijaliśmy i długo zastanawiałem się dlaczego o takim nie słyszałem, a przecież kanał jest naprawdę spory. Kolega twierdził, ze to po prostu Kanał Żerański, ale ja niespecjalnie wierzyłem i dopiero w domu przekonałem się, że rzeczywiście tak jest.
    Z dworca autobusowego Młociny poszliśmy do pobliskiego lasu w miejsce virtuala "Menelosada" OP03D6, ale co tam widzieliśmy nie napiszę, bo to tajemnica. Za to idąc na miejsce wskazane przez GPS, mijaliśmy hałdy śmieci. Jeszcze w życiu nie widziałem tak zasyfionego lasu.
    Południowym skrajem Huty Warszawa, która dziś nosi jakąś zagraniczną nazwę, której nawet nie zapamiętałem, dotarliśmy do kesza "Najeźdźcy z Kosmosu" OP2232. Po drodze minęliśmy jakąś instalację, która wygląda jak pognieciona trąba, albo kanciasty robal. Potem ciekawą rzeźbę "Warszawianka", by w końcu obejrzeć pomnik dla 30 Pułku Strzelców Kaniowskich. Rzeczywiście jego forma może przypominać trzy stwory, jako forpoczta najeźdźców z kosmosu. Wyglądają jak żywcem wyjęte z "Gwiezdnych Wojen", bardziej z ciemnej strony mocy. Kto wie, może udają tylko uśpienie? Z całą pewnością kosmici nie maja dobrych zamiarów, a E.T. to tylko ich tania propaganda.
    Przez jakże piękne bloki Bielan  dotarliśmy do kesza "wieczne koszary" OP2C8F. W miejscu gdzie powinien być akurat kręciło się dwóch mugoli. To była okazja by choć zza płotu obejrzeć cmentarz. Okazało się jednak, ze mimo tabliczek na płocie o godzinach otwarcia, nekropolia była dostępna. Przez piękną, kutą w żelazie, furtkę weszliśmy do środka. I jak to na żołnierskim cmentarzu, identyczne nagrobki, stojące w równym rzędzie, przypominają o złym czasie wojny. Szczególną uwagę zwracają imiona. Antonio, Francisco, itp. Brzmią trochę egzotycznie, bo do niemieckich czy rosyjskich już się człowiek przyzwyczaił. A co do kesza to go nie znaleźliśmy.




    Zaraz za cmentarzem jest stadion Hutnika Warszawa. Sporo jest klubów sportowych w Warszawie. O tym usłyszałem kilka lat temu, kiedy przypadkowo dowiedziałem się o ciekawym hobby, jakim jest jeżdżenie na mecze najniższych lig.  Niestety nie pamiętam, jak to się nazywa. Akurat Hutnik cieszył się wśród tych ludzi wielka estymą, bo zazwyczaj swe mecze wygrywał imponującą różnicą bramek. Sam stadion był oczywiście zamknięty, ale że kesz "Hutnik Warszawa" OP1F37 jest przy ogrodzeniu, nie było trudności z jego znalezieniem. 
    By dostać się do następnego kesza "Bielański Fort" OP2038 musieliśmy najpierw wydostać się z terenów sportowych Hutnika. Ogrodzone wysokim płotem, ale na szczęście znaleźliśmy bramę, przez którą można przejść górą bez problemu. GPS doprowadził nas w miejsce, które niespecjalnie zgadzało się ze spojlerami, ale kilka metrów dalej stan faktyczny i zdjęcia w miarę się zgadzały. Co z tego skoro skrzynki i tak nie znaleźliśmy. Przeszukaliśmy pewien element, ale jak już w domu dokładnie poczytałem logi, prawdopodobnie niezbyt dokładnie. Niestety fort też nie zachwycił, pewnie dlatego, że go nie ma. Zostały jedynie obiekty ziemne, ale taka dziura w ziemi, to może być przyjemność jedynie dla prawdziwych pasjonatów. 
    Jak już odwiedziłem Warszawę trzeba i Wisłę zobaczyć. Doskonałym pretekstem był kesz  "Most Północny vel Marii Skłodowskiej-Curie" OP4B82. Jeden z tych do których droga była daleka i szliśmy, szliśmy, aż dotarliśmy. Na moście ruch aut ogromny, przez co głośno było niesamowicie. A jeszcze warszawscy kierowcy mają jakąś dziwną tendencję do nadużywania klaksonu. Za to widok na zamgloną Wisłę naprawdę fajny. Zaskoczyła mnie wolno płynąca barka ze żwirem. Myślałem, że naszych rzek nie wykorzystuje się już jako drogi transportu.Co najwyżej pływają po nich statki wycieczkowe, a tu taka niespodzianka.




    Z mostu znów czekał nas długi spacer przez Las Bielański. Nawet nie spodziewałem się, że w tak dużym mieście można znaleźć tak piękne dęby. Gdyby nie szerokie i mocno wydeptane ścieżki,  hałaśliwa droga kilkadziesiąt metrów dalej, można by się poczuć jak w wielkiej puszczy. Zastanowiło mnie, czemu na niektórych ścieżkach jest zakaz jazdy rowerem. Rowerzysta chyba nie robi większych szkód niż pieszy. Dziwne to. I tak dotarliśmy do kesza "Rocznicowy dąb" OP04C5. Z tablicy wynikało, że miejsce to jest jednocześnie punktem widokowym, ale niestety wysokie zarośla zasłaniają wszystko. Skorzystaliśmy za to z pobliskich stołów i ławek jako miejsce na mały posiłek, bo dzień był raczej chłodny i trzeba było uzupełnić kalorie.
    U podnóża wzniesienia na którym rośnie dąb jest źródełko. Jak się okazało zabytkowe. Mały postument z wazą na górze i płaskorzeźba ryby na dole, z której pyska wypływa woda. Nie próbowaliśmy jej smaku, bo niestety stan wody na to nie pozwalał. Nie znaleźliśmy też kesza "Źródełko na Bielanach" OP0C71. Na miejscu zastaliśmy jedynie dziury na pół metra. Widać ktoś grzebał przed nami i też nie znalazł. Ale przynajmniej mógł zasypać po sobie te doły.
    Wróciliśmy na górę i udaliśmy się do kesza "Kwas Deoksyrybonukleinowy na Bielanach" OP43C6. Instalację odnaleźliśmy bez problemu. Wejście na schodki broni siatka. Dość niska i dało by się przez nią przejść. Wszedłem kilka stopni na górę, ale deski nie wyglądały na zdrowe, a cała konstrukcja, dość ażurowa, chwiała się na boki przy każdym kroku. Dałem sobie spokój, bo wyobraziłem sobie lecącego w dół z całą konstrukcją. Na ten rok dość mam  takich atrakcji. Nie żałuje jednak, że tam dotarliśmy. Piękny kościół późnobarokowy z jeszcze piękniejszym wnętrzem. Otoczenie może jedynie nieszczególne, bo część budynków uniwersytetu kardynała Wyszyńskiego to lekko zaniedbany PRL. Jakby tego było mało, w pomieszaniu zabytków i nowoczesności, znalazło się też trochę miejsca na sztukę ludową.




    Czas na dalsze zwiedzanie Lasu Bielańskiego. Trzeba przyznać, że jest dość ładny. Tym razem kawałek przeszliśmy asfaltową ulicą, by w odpowiednim momencie skręcić do kesza "Smerfny las" OP23A3. Jak to w lesie, GPS trochę zwodzi, ale tym razem miejsce ukrycia wskazywał geokret. Leżał sobie na ziemi luzem, pewnie uciekł ze skrzynki. Wobec takiego stanu rzeczy wystarczyło trochę rozgarnąć liście, grzebnąć w ziemi i kesz był w ręku. Skoro ten kret nie chciał siedzieć , podmieniłem go na innego, a że miałem akurat takiego w kolorze niebieskim, doskonale dopasował się do skrzynki.
    Opuściliśmy las Bielański, by wkroczyć na teren Lasku Lindego. Powoli zastanawiam się gdzie ja przyjechałem. Wielka metropolia, a ja z lasu wyjść nie mogę. Nie powiem, uwielbiam lasy, ale chciałoby się poczuć wielkomiejski klimat. A tak powoli zaczynam rozglądać się czy zza drzewami nie mignie sylwetka żubra. Póki co znaleźliśmy kesza "Lasek Lindego" OP0E75. Poczułem się prawie jak w domu i naszych keszy starszej daty. Trzeba było znaleźć pieniek w lesie i trochę pokopać. 
    Kilkanaście metrów dalej, podobnie schowany był kesz "Geotel "Wiewiórka" OP2559. Z tą różnicą, że tym razem pieniek trochę bardziej charakterystyczny. Z geohotelu skrzynka przerodziła się w zwykłą. Brak było kretów. Za to jej nazwa wyjaśniła się parę kroków dalej. Zaczynało się tam wiewiórkowe eldorado. Dokarmiane przez starsze panie, biegały po każdej stronie. Trzymały bezpieczną odległość, ale zdecydowanie bliżej niż te które do tej pory widziałem.
   Od skrzynki ludzi coraz więcej co było znakiem, że zbliżamy się do cywilizacji. Ostatnie spojrzenie na warszawskie lasy jesienią, które pozostawiły we mnie miłe wspomnienia. Poza tym obok stacji Młociny, z ciekawie ukształtowanym terenem, wieloma wspaniałymi drzewami i co najważniejsze, czystymi.



    Wyszliśmy na ulicy Szaflarskiej, przy której ukryty był kesz "Latarnie gazowe na Bielanach" OP32CB. Wspomniane latarnie są dopełnieniem pięknych uliczek. Szaflarskiej, Grębałowskiej, Cegłowskiej. W moim prywatnym rankingu, miejsc w których mógłbym teoretycznie mieszkać, okoliczne domy zajęły dość wysokie miejsce. Obok starych domów stoją nowoczesne budynki, ale zupełnie się nie gryzą, a wręcz uzupełniają.
    Niestety dość szybko opuściliśmy ciekawe uliczki i dotarliśmy na teren AWF. Przedwojenne budynki, lekko nadgryzione zębem czasu. Koledze nasuwały się skojarzenia z zabudową Gdyni. Mi coś innego chodziło po głowie i dopiero w Białymstoku, przejeżdżając obok naszego Teatru Dramatycznego, zaskoczyła odpowiednia zapadka. W ogóle podoba mi się ten okres w architekturze. Proste bryły, ale połączone w ciekawe konstrukcje. Przy okazji chcieliśmy podjąć kesza "kuźnia olimpijczyków" OP3490, ale tym razem rozwaga znów wzięła w górę. Czyżby człowiek się starzał? Kesza widzieliśmy, ale żeby do niego się wspiąć, dobrze by było mieć wąskie buty, albo wspiąć się bez nich, by mieć w miarę pewne oparcie nóg. Ta druga opcja była teoretycznie możliwa, ale z racji tego, że było mokro, daliśmy spokój. 
     Teren AWF-u opuściliśmy jakimiś opłotkami i starymi garażami z małymi warsztatami. Dotarliśmy do kesza "bio5_009 - Lodowisko" OP0504. Miejsce, które wywarło na mnie niemałe wrażenie. Pół biedy z lodowiskiem, które jest teraz placem manewrowym do nauki jazdy. Zdziwiła mnie za to stadnina w środku miasta. Wielka kupa siana, jakieś podniszczone budynki gospodarcze, konie za ogrodzeniem z sznurka, a po drugiej stronie ulicy stoją bloki. Dość ciekawy kontrast.
    Czas w końcu na odwiedziny u największych kłamczuchów w Polsce. I wcale nie mam tu na myśli polityków, ale speców od pogody. Równie dobrze można słuchać góralskich przepowiadaczy z cyklu "będzie padać, albo i nie będzie, zależy od tego czy deszcz przyjdzie, czy nie przyjdzie". Moją niechęć trochę złagodził kesz "Instytut meteorologii" OP10AD, ale tylko trochę.
    Kolejny kesz "Stawy Kellera" OP235D, szybko podjęty i szybki odwrót. Miejsce naprawdę ładne. Mały, zadbany kawałek zieleni ze stawem. Niestety trafiliśmy na niemiły zapaszek, niezbyt silny, ale dokuczliwy.
    Przed nami znów większy odcinek na nogach, a te zaczynają już odczuwać przebyte kilometry.  Póki co doszliśmy do kesza "Park Harcerskiej Poczty Polowej" OP5D8A. Ciężko byłoby tu coś o nim napisać, ale trochę nas zaskoczył leżąc sobie spokojnie na trawniku. Z logów wyczytałem, że to już nie pierwsza taka sytuacja. Podejrzewam, że to jakieś zwierzę ją stamtąd wyciąga, a najpewniej jakiś pies.
    Kolejna skrzynka "Miecz" OP2C17 to był dla mnie główny punkt wycieczki. Ilekroć przy okazji przejazdu przez Warszawę widziałem ten miecz, zastanawiały mnie te konstrukcje obok. Niby można sprawdzić w necie, ale zawsze zapominałem zaraz po tym jak je mijałem. Miałem przeróżne teorie, a jedna mówiła nawet, że to pozostałości po reklamie gazów technicznych, a te walce to butle np z acetylenem. Cóż, jak się okazało to część pomnika, a jedna z zagadek życia doczekała się rozwiązania.



    Kolejne trzy skrzynki, to były virtuale. Podejrzewam, że do wszystkich hasło da się zdobyć nie wstając od komputera, ale ja nie uznaje takiego zbierania i nawet gdy hasło jest oczywiste, muszę się stawić w miejscu osobiście. Te kesze to: "Enigma" OP0158, "matti2; Stanisław Skrypij" OP0A22 i "Pablo Picasso" OP015A. W ogóle tablic w Warszawie co niemiara. Ma się czasem wrażenie, że każdy budynek ma jakąś. Ale też fajnie tak mieszkać w miejscu, które ma jakąś historię. A już całkowicie zaskakuje symboliczna mogiła powstańca, schowana przy ulicy Cieszkowskiego. Tu grób, tam fryzjer i wszyscy są zadowoleni.



    Wędrując uliczkami Żoliborza dotarliśmy do kesza "Skwerek Kompanii AK "Żniwiarz" OP68EC. Ładny kawałek zieleni i można było nawet przysiąść na ławce by trochę odpocząć. Wokół są i pojedyncze domy i szare bloki. Ale, że niewysokie i nie wciśnięte "na  styk", okolica może się nawet podobać.
    Po krótkim odpoczynku na skwerze ruszyliśmy po kesza "Bul.... bul... bul..." OP2F50. Jest tam jeszcze jeden, bardziej ekstremalny, ale nawet nie próbowaliśmy. Akurat dotarliśmy na miejsce, kiedy zaczęła się szarówka i bąbelki zaczęły działać. Z pewnością w nocy robią najlepsze wrażenie, jak  światła dodatkowo odbijają się w wodzie pobliskiego stawu, ale i tak wniosły kolor w ten szary dzień. Niestety aparatem nie dałem rady uchwycić efektu "bąblowania", ale humor poprawiony i pomyślałem, że czas kończyć powoli wycieczkę i uczcić ją jakimiś bąbelkami.



    Jeszcze niedaleko był kesz "Centrum Olimpijskie" OP1BC2, więc żal było go zostawiać. Nowoczesny budynek trochę kontrastuje z dzikimi i zapuszczonymi terenami wokół. Sam kesz ukryty jest też w wielkich, zapomnianych blokach betonu lezących tam już pewnie ładnych parę lat. Przynajmniej podjąć można go w spokoju, bo terem centrum jest pewnie nieźle pilnowany. Na jednym z betonów ciekawy napis "NIE CZEKAJ AŻ ŚCIANY SIĘ ROZSYPIĄ DZWOŃ 997". Do tego by dojść, co poeta miał na myśli, moja głowa jest za mała. 
    Czas już było powoli wracać na Młociny. Oczywiście metrem, ale najpierw trzeba było coś zjeść. Na Placu Wilsona zachęceni wielkim, czerwonym neonem  odwiedziliśmy sklepy PSS. Znaleźliśmy też tam fajna knajpkę na piętrze, gdzie na klatce schodowej są dość ciekawe płytki  z płaskorzeźbą... stwora morskiego? 



    Na dworcu w Młocinach chwilę poczekaliśmy na nasz autobus, by po trzech godzinach być w Białymstoku. Zmęczony, ale zadowolony z wycieczki. Pewnie nie ostatniej takiej, ale z pewnością na piechotę nie będę już chodził, bo od łażenia cały dzień po asfalcie czy betonie, nogi włażą w d...

poniedziałek, 11 listopada 2013

Keszowanie w Dzień Niepodległości

    Trzeba przyznać, że listopad rozpieszcza pogodą. Gdyby nie to, że trzeba było do pracy wracać, to powiedziałbym, że to najpiękniejszy listopad w moim życiu. Już prawie połowa miesiąca, a można sobie śmigać rowerem. Nawet specjalnie nie trzeba się ubierać. Wystarczy polar, wiatrówka, rękawiczki i coś na głowę, bo jednak wiatr jest trochę zimny. Do tego termos z czymś ciepłym w środku, tabliczka czekolady i można jechać. Plan wycieczki z trzema keszami po drodze obmyślony dzień wcześniej i miałem ruszać gdzieś o ósmej rano. Niestety w nocy jakaś zmora mnie dusiła, spać nie dała i rano zaspałem. Wyjechałem gdzieś o dziesiątej w kierunku Supraśla. Tak się złożyło, że w tym roku tam nie dotarłem, więc była okazja by odwiedzić stare kąty.
     Z Białegostoku do Supraśla biegnie ścieżka rowerowa. Pobliskie drzewa próbują podważyć asfalt korzeniami, co z pewnością w końcu im się uda. Póki co lekkie wyboje nie męczą specjalnie i jedzie się bez problemów. Zaraz za Ogrodniczkami jest podjazd na którym zawsze sprawdzam w jakiej jestem kondycji. Podjechałem i nawet specjalnie się nie zasapałem, czyli jest już nieźle. Na górze jest parking, ławki, stoły, więc skorzystałem i zrobiłem pierwszy postój na herbatę.


    
    Był podjazd musi być i zjazd. A potem już bez większych górek dojeżdżam do Supraśla. Zazwyczaj wszyscy kierują się do klasztoru prawosławnego i na bulwary nad Supraślą. Ja tym razem odbijam w lewo, gdzie są tylko domki jednorodzinne. Aż szkoda, że ta część Supraśla nie jest większa. Wspaniale się jedzie małymi uliczkami. Brak jakiegokolwiek ruchu, nawet żaden pies nie zaszczekał. W końcu dojeżdżam do byłego ośrodka wypoczynkowego "Puszcza". Kiedyś był we władaniu policji, został zamknięty około 2010. Stoi do dziś nieużywany i niszczeje. Póki co jest jeszcze stróż, ale jak przez kilka lat nikt nie będzie miał pomysłu na to miejsce, pewnie stanie się urbexem. Co mnie na teraz interesowało to kesz "Ośrodek "Puszcza" OP59E4. Z racji stróża nawet nie próbowałem przejść przez ośrodek. Na szczęście między stawami rybnymi, a obiektem, była wąska, polna droga, która jak nic powinna mnie doprowadzić na miejsce. Nie pomyliłem się i dotarłem do podnóża skarpy, na szczyt której wiodą schody. Schody to obecnie zbyt szumna nazwa. Pół biedy, że ukruszone w wielu miejscach, pokryte grubą warstwa śliskich i mokrych liści. Mniej więcej w połowie zapadły się całkowicie do głębokiego rowu w którym płynie strumyk. Trzeba mocno uważać by się nie ześlizgnąć po mokrej ziemi. Udało się dotrzeć bez szwanku na górę i podjąć skrzynkę. Najlepsze jest otoczenie kesza. Zalesiona, stroma skarpa. Zaraz u jej stóp meandruje Supraśl, za którą rozciągają się trzcinowiska, jednak niezbyt daleko, bo ogranicza je las. To wszystko w absolutnej ciszy i w trochę nostalgicznym, listopadowym klimacie.




    Opuściłem to piękne miejsce. Droga wypadła mi ulicą Cegielnianą. Po prawej miałem grzbiet niewielkiej górki zza której wyglądały wieże klasztoru w Supraślu Fajnie to wyglądało. Dojechałem w końcu do asfaltu i zaraz znalazłem się w Podsupraślu. Miałem stąd niedaleko do kesza. W teorii, bo w praktyce było ciekawie. Początkowo jechałem przez Podsupraśl ścieżka rowerową, która za ostatnimi budynkami przeszła w drogę gruntową. Zaraz dotarłem do pola biwakowego, przez które przejechałem w stronę łąk. Przerzutki w rowerze przełożyłem na najlżejsze obroty i postanowiłem jechać dość mokrą drogą. Początkowo dobrze mi szło, aż w pewnym momencie koło przednie prawie w jednej trzeciej zagrzebało się w błocie, a ja z przerażeniem zacząłem się przechylać. Opatrzność nade mną czuwała bo noga wylądowała na kępie trawy i nie utopiłem się w błocie. Ostatnie trzysta metrów postanowiłem przejść na piechotę klucząc między co bardziej podmokłymi odcinkami. W końcu dotarłem na trochę wyższy i suchszy teren, gdzie był ukryty kesz "Trzy Dęby" OP5900. To nie pierwsze miejsce będące jak wyspa wśród podmokłych łąk, które odwiedzam. Zawsze mają w sobie coś magicznego. Wyobraźnia nieźle tu pracuje, dopowiadając historie o dawnym dworku, kapliczce, a może nawet pogańskich obrzędach. 
    Został jeszcze problem powrotu. Pomyślałem, że zupełnie niedaleko jest jaz przez Supraśl i nie będę musiał prowadzić roweru, a potem jechać naokoło. Wypatrzyłem ścieżkę przez szuwary, która prowadziła w odpowiednim kierunku. Długo się nie zastanawiając podążyłem jej śladem. Trochę mokro, miejscami bardzo, ale z tym radziłem sobie naginając trawy pod nogi. Przez jakiś strumyk przeszedłem po kłodzie, roweru używając jako poręczy i nie patrząc że łańcuch w wodzie się wykąpał. I w końcu dotarłem do miejsca gdzie było tak mokro, że wszelkie sposobu zawiodły i musiałem wracać. Do Supraśla dotarłem po własnych śladach z lekko przemoczonymi butami.




    W Supraślu usiadłem na jednej z ławek bulwaru. Chwilę odpocząłem. To był dobry czas na odwiedziny w miasteczku. W lecie, w czasie dni wolnych zazwyczaj są tu dzikie tłumy, a dziś było jedynie paru leniwie snujących się turystów. Żadnego nawoływania, wrzasków dzieci. Tak jak powinno być. Nie ma co się jednak rozsiadać, bo do domu jeszcze parę kilometrów, a o 16 już się ciemno robi. Pojechałem w stronę Krasnego Lasu. Może z kilometr za Supraślą odbiłem na chwilę w las do kesza "Bagno" OP597B. Po tytule myślałem, że znów będę musiał skakać od kępki trawy do kępki. Miło się jednak rozczarowałem, bo pod samą skrzynkę da się podjechać świetna ścieżką. A samo bagno zaczyna się dosłownie kilka kroków od miejsca ukrycia. Zaraz też wyjaśniło się dlaczego ścieżka jest w tak dobrym stanie. Co i raz przechodzą nią spacerowicze. Spokojniej bywa przy niektórych keszach miejskich. 





    W Krasnym Lesie można jechać na Majówkę, albo w stronę Zielonej. W pierwszym przypadku jest dalej, ale cały czas asfaltem. W drugim bliżej, ale leśnymi drogami. Zdecydowałem się na opcję numer dwa, bo pamiętam, że chyba w zeszłym roku droga przez las została poprawiona. I to był dobry wybór. Żadnych samochodów. Las spowity delikatną mgłą. I nawet słońce zza chmur wyglądało. Bardzo niespiesznie, bo zaledwie około 15km/h toczyłem się przed siebie. Krótki postój zrobiłem sobie nad leśnym stawem. Gładka powierzchnia wody, wokół las i aż się nie chciało odjeżdżać, ale niestety trzeba było.



   Przejechałem parę kilometrów i już byłem w domu. Po drodze mijałem sporo rowerzystów. Prawie tylu jak w środku sezonu. Cieszy to tym bardziej, że jeszcze parę lat temu, w regionie, człowiek na rowerze był wpisywany w stereotyp, że nie stać go na auto. A teraz można spotkać i dzieciaki i starsze panie. Taką modę to ja rozumiem.

środa, 30 października 2013

Dzień na Rusi Czarnej

    W województwie podlaskim tylko część to "Podlasie właściwe".  Inne rejony to historyczne Mazowsze, Suwalszczyzna, czy właśnie Ruś Czarna. Oczywiście ciężko wyznaczyć jakieś sztywne granice. A już w dzisiejszych czasach globalizacji to coraz częściej tylko nazwy na mapie.
    Razem z MiszkaWu i Mieszkiem o siódmej rano wyjechaliśmy z Białegostoku. Pogoda zapowiadała się wspaniale i nas nie zawiodła. Początkowo szybko dotarliśmy do małej wioski Przewalanka, gdzie odbiliśmy w lokalną, gruntową drogę w prawo. Wjechaliśmy w krainę kapliczek słupowych. Jeszcze w takim zagęszczeniu ich nie widziałem. W większości, stare, spróchniałe, niejednokrotnie pochylone ku ziemi i pozbawione świątków. Ale i nowsze można się natknąć. We wsi Łapczyn przy dwóch zrobiliśmy krótki postój, bo trzeba było zdobyć hasło do pobliskiego kesza "BURZA 8 "Grodzisko Niemczyn" OP1B6C. Szczególnie ta, zaraz za ostatnimi budynkami wsi, niedługo zniknie i nie wiadomo czy za rok będzie jeszcze co obejrzeć. 




    Do kesza trzeba zrobić krótki spacer przez pola. Grodzisko przy którym jest schowany wznosi się na dobrych kilka metrów. Z jego szczytu jest ładny widok na okolicę. Udało nam się też spotkać przebiegającą sarnę. Zadowoleni ze znalezienia skrzynki ruszyliśmy dalej. We wsi Przesławka wróciliśmy na asfalt i tak dobrze się jechało, że prawie przegapiliśmy kesza "Stara kapliczka" OP1B1D. Błąd został szybko naprawiony i już bez problemu wydobyliśmy kesza. Tym razem kapliczka której poświęcona jest skrzynka, była murowana, typu domkowego. Stoi sobie samotnie w środku pola. Może upamiętnia jakieś wydarzenie, a może kiedyś stała po prostu przy drodze czy miedzy. 




    Wróciliśmy na ósemkę, by tuż przed Korycinem, znów odbić w lokalne drogi, które do jazdy turystyczno -keszerskiej są dużo ciekawsze. Dotarliśmy do skrzynki "Grodzisko Aulakowszczyzna" OP1A0F. Krótki spacer przez lekko podmokłą łąkę i skok przez mały strumyk. Trzeba było też uważać by nie wdepnąć w miny pozostawione przez krowy. Grodzisko przez to, że usytuowane jest w bardzo pofałdowanym terenie, można przegapić. Na szczęście jest skrzynka. Też zabytek, bo przeleżała w ziemi nieruszana dwa lata. Pozostaje jeszcze kwestia właścicieli grodu. Jedni podają Słowian, inni Jaćwingów. Rzecz trudna do rozstrzygnięcia na pograniczu wpływów polskich i bałtyjskich. Może są jakieś badania naukowe, ale do tych, jak zwykle, ciężko dotrzeć.
    Z Aulakowszczyzny dalsza droga była niesamowicie kręta. Aż do Romaszkówki, gdzie wjechaliśmy na wojewódzką 671 i prosto, jak strzelił dotarliśmy do Jasionowej Doliny. Mała wieś przy samej drodze. Trzeba jednak skręcić w drogę lokalną i przejechać przez zabudowania wsi. Dotarliśmy w rejon mostu na rzece Kumiałce. Widok na piękne okolice umilał podejmowanie kesza  "Jasionowa Dolina" OP116F. Niestety do pobliskich kurhanów nie dotarliśmy, bo zapomniałem w którą stronę trzeba do nich iść.
    Z Jasionowej Doliny widać już wieże kościoła w Janowie. Małe miasteczko, a obecnie wieś, straciło na znaczeniu przez zmianę szlaków komunikacyjnych. Obecnie liczy trochę ponad 800 mieszkańców, gdy pod koniec XVIIIw. było ich około 2tyś. Z tego połowę stanowili Żydzi. O ich obecności świadczy jedynie cmentarz, położony na obrzeżach miasteczka. Schowany jest przy nim kesz "BURZA 10 "Kirkut w Janowie" OP1E28. Skrzynka została założona w 2009r. i od tego czasu teren kirkutu trochę uporządkowano. Przede wszystkim wycięto wielkie krzaki, zasłaniające pozostałości bramy. Postawiono też tablicę informacyjną, bo miejsce łatwo jest przegapić. Cmentarz porośnięty jest bardzo wysoka trawą. Część nagrobków jest jeszcze w miarę czytelna. Sporo zaś takich z którymi przyroda nie obeszła się łaskawie. Trzeba dobrze się przyglądać, by dostrzec litery hebrajskie. Zmywane przez deszcz, przypominają już bardziej polne kamienie. Z cmentarza jest niezły widok na pobliskie miasteczko, z górującymi nad nim wieżami neogotyckiego kościoła.



    Obmyślając plan drogi jeszcze w domu, starałem się wybierać najkrótszą drogę między keszami. Tak było i tym razem i do następnej skrzynki "Kurhan" OP1265 w sporej części przyszło nam jechać polnymi drogami. Udało się podjechać pod samo miejsce ukrycia. Dość długo zeszło nam na szukaniu. Obok nas przejeżdżał rolnik z obornikiem na pole. Kiedy wracał, zainteresował się naszymi dokładnymi oględzinami sporej kupy kamieni. Myślał, że może chcemy je zabrać na skalniak, lub coś takiego i nawet zaoferował, że na podwórku ma więcej. By jakoś z tego wybrnąć wymyśliłem historię o poszukiwaniu porostów. Ale jak będą wam potrzebne kamienie, to wybierajcie się w tamte rejony śmiało. 
    Myślałem że z następną skrzynka będą większe problemy, a szczególnie z dojazdem. Jednak do kesza "STD.07 - Gniazdo partyzantów" OP603C można podjechać na kilkanaście metrów. Kesz ukryty jest w resztkach zabudowań gospodarczych. Jego największa siła jest jednak w opisie. Dawno nie czytałem tak świetnej historii. W króciutkim opowiadaniu jest tyle strachu i niepewności ludzkiego losu w czasie wojny, jakiego nie oddadzą opasłe tomy opisujące wojnę z perspektywy generałów i polityków. 
    Przed nami był dłuższy odcinek bez kesza. Aż do okolic Lipska, gdzie schowany jest kesz "ted73_Dolina_Biebrzy" OP0664. Można tam wejść na wieże widokową i obejrzeć dolinę Biebrzy w jej początkowym biegu. Widok może nie jakiś szczególnie nadzwyczajny, ale  mi się podobał. Wiatr postrącał już liście z drzew i ta surowość przypadła mi do gustu. Jedyny minus to sporo śmieci u podnóża wieży.



    W pobliskim Lipsku zrobiliśmy tylko dwa postoje, bo musiałem reaktywować swoje dwie skrzynki w schronach Linii Mołotowa. Dałem się jeszcze namówić na małe odbicie od trasy do Różanegostoku i Sidry. Skrzynki w tych miasteczkach mam już na koncie, ale te parę kilometrów nie robiły różnicy. Kompani zadowoleni, a ja miałem trochę czasu by przegryźć kanapki. Z Sidry ruszyliśmy w stronę Grodna. Oczywiście do tego miasta nie dotarliśmy, ale mieliśmy okazje przejechać się drogą która prowadzi "donikąd". Minęliśmy może z trzy samochody, spotkaliśmy sarnę, która obserwowała nas pilnie z wysokiej trawy. I podjęliśmy kesza "Droga do Grodna" OP40DF. Po wojnie i ustaleniu nowych granic, sporo dróg straciło na znaczeniu i wiodą obecnie jedynie do mocno wyludnionych wiosek. 
    Droga, z czasem, z asfaltowej przeszła w gruntową. Co mnie nawet zmyliło bo pojechałem dalej asfaltem i trzeba było wracać jakieś dwa kilometry. Ale w takim miejscu trochę zabłądzić to czysta przyjemność. I już bez przeszkód dotarliśmy do Dubnicy. Kiedyś była tu kurpiowska wieś, zniszczona w czasie wojny. Kurpie znaleźli się tu w ramach, co dzisiaj byśmy nazwali programu rządowego. Jako, że Kurpiowszczyzna była przeludniona, a ziemie rozdrobnione, postanowiono dać szansę na lepsze życie tym którzy odważą się zacząć od nowa na tych terenach. Po wsi jedyną pamiątką jest przydrożny krzyż. Kilka kroków na prawo od niego jest już granica państwowa. I przez to nie było nawet najmniejszej szansy na podjęcie kesza "Dubnica" OP40E1. Jakieś 200-300 dalej stał patrol SG i pilnie obserwował nas przez lornetki.



    Nie wiem czy tu jeszcze kiedyś wrócę. Z pewnością nieprędko. A na nas czekała kolejna skrzynka blisko granicy. Chcieliśmy do niej dotrzeć od północy. Myślałem że zostawi się auto i przejdzie trzysta metrów wzdłuż torów. Jaka była niespodzianka, gdy okazało się że tory otoczone są dwumetrowym płotem, co kilkanaście metrów rozmieszczono kamery i postawiono znaki o bezwzględnym zakazem wejścia. Szybki rzut oka na mapę i podjęliśmy decyzję, że do kesza "Pomnik w lesie" OP3D35 dotrzemy w legalny sposób, przez Kuźnicę Białostocką. Mały obelisk w środku lasu upamiętnia śmierć kobiety, która po wyznaczeniu nowych granic po wojnie, chciała przejść na polską stronę i został zastrzelona. Jak się okazało mieszkanie tutaj w tamtych czasach było dość niebezpieczne. Jadąc do kesza minęliśmy podobne miejsce pamięci, poświęcone miejscowemu rolnikowi porwanemu przez sowieckich żołnierzy na stronę ZSRR i tam zamordowanego.



    Wróciliśmy do Kuźnicy, gdzie zrobiliśmy postój przy sklepie. Ja pozwoliłem sobie na ciastka i jakiś energetyk, a koledzy mogli na coś mocniejszego. Opuściliśmy tereny przygraniczne i ruszyliśmy w kierunku Białegostoku. Oczywiście nie prosto, bo czekało na nas jeszcze kilka skrzynek. Pierwsza z nich "Czuprynowo" OP3D32 ukryta przy starej, zalanej żwirowni. Dotarcie wcale nie było proste. Postanowiłem pomóc sobie GPS, ale za pierwszym razem i tak pojechałem nie w tą drogę co trzeba i wylądowałem na nieodpowiednim brzegu. Po korekcie zaparkowałem na wysokiej skarpie i poszliśmy wzdłuż wysokiego brzegu po kesza. Po drodze mieliśmy fajny widok na terminal celny, usytuowany po drugiej stronie zalewu. 
    Niedaleko w linii prostej był drugi kesz "Zużyte wzgorze" OP2E0C. Niestety i tak trzeba było wrócić do drogi głównej i jechać dookoła. Tutaj także kesz jest poświęcony byłej żwirowni, a dokładnie pięknemu zalewowi powstałemu w jej miejscu. Wygląda bardziej niż długie jezioro niż teren pogórniczy. Tylko ostatni kilometr to mały rajd terenowy i po deszczu pewnie w ogóle nie da się dojechać zwykłym autem. Po załatwieniu spraw ze skrzynką poszedłem na brzeg, by nacieszyć się widokiem. Znalazłem tam szkielet, który rozpoczął dyskusję nad tym do jakiego zwierza należały szczątki. Niestety nie doszliśmy do żadnych konstruktywnych wniosków.



    Dzień już powoli zaczął się chylić ku zachodowi. Po drodze do skrzynki "Gora Wojnowska" OP2E10 mogliśmy oglądać zachód słońca. Niestety przez niedawna zmianę czasu, dzień się kończy zdecydowanie zbyt szybko. Na miejsce docieramy, gdy jest już ciemno. Góra Wojnowska jest najwyższym wzniesieniem Wzgórz Sokólskich i osiąga wysokość 240m. Niestety jak to na wzgórza, nie widać by akurat to miejsce było jakoś specjalnie wyższe w tym silnie pofałdowanym terenie. 
    Z Góry Wojnowskiej dosłownie "rzut beretem" do Bohonik. Obok Kruszynian jest to jeden z najważniejszych ośrodków muzułmańskich, nie tylko na Podlasiu, ale i w całej Polsce. Jest tu mizar, czyli cmentarz i meczet. Można zapoznać się z kulturą polskich muzułmanów, a także spróbować wspaniałej kuchni. Mimo odmienności religijnej, tutejsi wyznawcy Mahometa są silni zasymilowani z lokalną społecznością. Żyjący tu od XVIIw. wrośli w te ziemie, zawierali małżeństwa z miejscowymi kobietami i do dziś pozostała ich garstka. Oczywiście w takim miejscu nie mogło zabraknąć kesza "ted21_Bohoniki" OP03B6. Niestety zdobyty już w całkowitej ciemności, więc nie było już nawet sensu odwiedzenie mizaru. Tyle że za płotu zobaczyliśmy nagrobki, ustawione dość nietypowo, bo na południowy - wschód. Zapewne w stronę Mekki.
    Z Bohonik udaliśmy się do Sokółki. Na początku miasteczka, nad sporym zalewem jest pomnik pamięci braci Ejsmontów. Chcieli jako wolni ludzie żeglować po morzach świata. Pierwsza próba skończyła się aresztowaniem na Bornholmie. Druga skończyła się tragicznie, prawdopodobnie w rejonie przylądka Horn. Naprawdę warto poznać dokładnie ich historię, którą bez problemu da się odnaleźć w necie. Sam poznałem ich dzieje dzięki skrzynce "STD.08 - Wolni polscy żeglarze" OP5F71.
    W Sokółce zostały nam jeszcze dwa kesze. "STD.03 - 300 lat O.T. + 200 lat konstytucji" OP5B5Ai "STD.06 - Krzyż Witający" OP5F70. Pierwszy z nich bardziej mi się podobał, a dokładniej jego otoczenie. Park po zmroku, po drugiej stronie ładnie oświetlona cerkiew i ładne kamienice wokół rynku. Późna pora i już lekkie zmęczenie sprawiło, że jednak na dłużej się nie zatrzymywaliśmy. Przy drugim poszło jeszcze szybciej, bo miejsce choć warte okeszowania, to mimo wszystko nie pozwala na zbyt długie przesiadywanie. Nasza obecność na górce po zmroku , przy głównej drodze mogła komuś wydać się dziwna.
    Jeszcze bardziej musiał się zdziwić rolnik, kiedy szukaliśmy kolejnego kesza "Wysokie laski" OP2D39. Oczywiście na czas jego przejazdu, zrobiliśmy sobie przerwę, ale trzech kolesi po nocy przy leśnej drodze to nie jest do końca normalne. 
    Za to już przez nikogo niepokojeni mogliśmy poszukać kesza "Kolonia Słojniki" OP2D87. Kolejna ciekawa historia w opisie skrzynki, która podnosi jej "fajność". Najlepszy przy niej był jednak widok na rozgwieżdżone niebo. Takie można obejrzeć tylko gdzieś za miastem, gdzie łuny miejskie nie przysłaniają gwiazd. Tym razem koledzy próbowali dostrzec jakieś gwiazdozbiory, a ja który znam się jak "wilk na gwiazdach" i mogę co najwyżej wskazać Mały Wóz i Gwiazdę Polarną, podziwiałem jedynie piękne nocne niebo.
    Do domu zostało jeszcze sporo kilometrów. Miałem co prawda wracać trochę inną drogą, niż tą którą finalnie jechałem. Ale po raz drugi tego dnia skręciłem nie tam gdzie trzeba, co na dobre wyszło, bo przynajmniej cały czas jechałem asfaltem. Pomyślałem, że tym razem nie będę wracał i zobaczymy gdzie wyjadę. Naprawdę fajnie tak się jedzie, nie wiedząc  w jakim znanym sobie miejscu się wyjedzie i gdy nie gonią nas żadne terminy.

sobota, 19 października 2013

Wokół Czarnej Białostockiej

    Sezon rowerowy zbliża się nieuchronnie ku końcowi. Nie dla wszystkich, ale ja nie jestem fanem jazdy, gdy jest zbyt zimno. Z wiadomych względów ten sezon i tak mi przepadł, ale rok byłby już całkowicie do niczego, gdybym nigdzie nie ruszył pociągiem. Dzień coraz krótszy, więc nie było sensu jechać daleko. Wobec tego wybór padł na Czarną Białostocką. Miasto położone na tyle blisko Białegostoku, że latem w obie strony można pokusić się o przejazd jedynie rowerem. Jednak nie w październikowy dzień.
    Ruszyłem wczesnym porankiem, a w zasadzie jeszcze w nocy, bo o piątej rano do świtu daleko. Odjazd pociągu o 5:25 i parę minut przed szóstą byłem w Czarnej. Dalej ciemno, więc pomyślałem, że pojadę nad pobliski zalew oglądać budzący się świt. Oficjalna nazwa to Czapielówka, od głównej rzeczki zasilającej ten zbiornik. Wszyscy mówią "zalew w Czarnej", a ja przy okazji tamtejszej skrzynki dowiedziałem się jaki tytuł nosi urzędowo. Bardzo pięknie położony, otoczony z każdej strony lasami Puszczy Knyszyńskiej. Przy południowym skraju jest duży pomost. To właśnie na nim, przy herbacie z termosu i tabliczce czekolady czekałem świtu. Początkowo towarzystwa dotrzymywały mi tylko kaczki. Kiedy zaczęło szarzeć pojawili się pierwsi wędkarze. Poczekałem, aż będzie na tyle jasno by w miarę bezpiecznie można było jechać lasem po skrzynkę "BURZA 1 "Zbiornik Czapielówka" OP0134. Miałem nieczęstą okazję widzieć jak mgła cofa się znad wody, by w końcu całkowicie ustąpić na rzecz poranka.




    Co do samego kesza nie będę pisał, gdzie go znalazłem bo to w końcu quiz do rozwiązania. A szukałem go prawie godzinę. Ostatnie znalezienie było ponad rok temu, i jak to zakopany, dość dobrze zintegrował się ziemią. Zazwyczaj po kilkunastu minutach nieowocnych poszukiwań odpuszczam, ale tym razem zawziąłem się i poszukiwania zakończyłem sukcesem.
    Z zalewem związana jest jeszcze druga skrzynka, tym razem wirtualna "BURZA V1 "Źródło Romana" OP1373. Nazwę nosi na cześć śp. Romana Cyniaka, lokalnego działacza społecznego. Był on odkrywcą źródła, a potem jego opiekunem. Niestety gdy gospodarza zabrakło, otoczenie źródełka podupadło i do dziś nie prezentuje się najlepiej.
    Opuściłem tereny zalewu, by udać się do tajnej fabryki sprzętu rolniczego i lodówek. A zupełnie przy okazji, materiałów wybuchowych dla wojska. Na początku minąłem pozostałości po starej bramie, czyli kilka betonowych słupów. Można też dostrzec ślad po bocznicy kolejowej w postaci nasypu lub przekopu przez wzniesienie. Niestety tory już rozebrano. Jechałem przez las dobrymi, asfaltowymi drogami, wiodącymi kiedyś do różnych części zakładu. Do dziś, część jest wykorzystywana przez różne firmy. Po znalezieniu skrzynki "Agroma - tajna" OP082D, nie wiedziałem za bardzo w którą stronę jechać by zobaczyć to co zostało choćby z tajnego wydziału. Jak już potem sprawdziłem w necie, jest co oglądać, ale to musi być wycieczka na cały dzień latem.
    Jako, że nie znam zbyt dobrze tych lasów, do Czarnej Białostockiej, wróciłem po śladach. Zatrzymałem się przy siedzibie nadleśnictwa, by podjąć kesza "ted190_kolejki_lesne" OP1285. Schowana w lokomotywie kolejki wąskotorowej. Jest to jedna z nielicznych  zachowanych typu HF. Wyprodukowana dla niemieckiej armii jeszcze w czasach I wojny światowej, służyła do lat 70-tych. Jej ostatni kurs, turystyczny, odbył się w 1990r. z Czarnej Białostockiej do Walił. Dziś byłoby to niemożliwe, bo w sporej części szlak ten został rozebrany, a to co pozostało wymaga generalnego remontu. 




    Zaraz za nadleśnictwem kończą się budynki miasteczka i znów wjechałem w las. Po drodze minąłem dwie szkółki leśne. Do tej pory ta nazwa kojarzyła mi się z miejscami po wyrębie, które otaczano siatką w obronie przed zwierzętami i nasadzano młode drzewa. Tutaj szkółka jest dla drzewek, które wyrastają od nasiona. Można powiedzieć, że to nie szkółka, a bardziej żłobek. Z miejscem tym związany jest kesz "Szkółka leśna" OP0B02, schowany na pobliskiej górce.




    Trzymając się głównej drogi przez las dotarłem do kolejnej skrzynki "Mogiłka 1920" OP1164. Coś mnie podkusiło i zamiast szukać tak jak opis podpowiada, zaufałem GPS i dobrych parę minut straciłem. Przy okazji natknąłem się na parę koźlaków, ale, że sezon na nie już mija, to były już sflaczałe i nie wyglądały apetycznie.  Sama "mogiłka" jest miejscem spoczynku kaprala Stanisława Szczęsnego, poległego w walce z bolszewikami w 1920r. Tablica wmurowana w kamień, płotek i drewniany krzyż stoją przy leśnym skrzyżowaniu. I niby mógłbym wybrać drogę na wschód, by skrócić sobie dojazd do kolejnego kesza, ale z początku była wyjeżdżona przez robotników leśnych, wiec dalej mogło być jeszcze gorzej. Wróciłem więc znów do Czarnej Białostockiej, by z niej ruszyć w stronę wsi Machnacz. To zaledwie kilka kilometrów objazdu, ale przynajmniej po pewnych drogach. Machnacz to niewielka wieś wciśnięta między tory, a las. Ma jednak swoją stację kolejową z budynkiem dróżnika. To jednak tylko pozostałość bo pobliskiej, rozebranej bocznicy kolejowej, gdzie nasze tory, spotykały się z szerokimi. Po tych pozostałościach oprowadzają trzy kesze 3po3. 
    Pierwsza skrzynka to  "Stara nastawnia" OP2D2F. Budynek jest w całkowitej ruinie. Zostały tylko mury. W środku nawet tynki pozbijano, pewnie w celu wyciągnięcia przewodów. Stoi sobie taki samotny budynek w lesie i gdyby nie opis skrzynki, nawet nie wiadomo by było do czego służył. Trochę musiałem pokręcić się po okolicy, by odnaleźć ślady po byłym torowisku. Do samej nastawni, od głównej drogi leśnej prowadzi droga wysypana czymś w rodzaju drobnego żużlu. Zaraz za nastawnią znalazłem tablicę rezerwatu przyrody "Jesionowe Góry". Jak się okazało został utworzony w 1987r. czyli wtedy, gdy były tu jeszcze tory, które sięgały do samego centrum rezerwatu. Sama nastawnia znajduje się na jego granicy i pewnie bym ja przegapił, gdyby nie stała przy skrzyżowaniu dróg leśnych na którym się zatrzymałem by przemyśleć gdzie jechać dalej. Dobrze zamaskowały ją drzewa, które od czasu jej porzucenia wyrosły już dość dorodne.



    Kolejna skrzynka "Szerokie tory" OP0B8B, schowana jest zaledwie kilkanaście metrów od głównego torowiska z Białegostoku do Sokółki i dalej w zależności od potrzeb na Białoruś, lub do Suwałk. Jadąc do niej najpierw przeciąłem nasyp po prawdopodobnie normalnotorowym nasypie. Skrzynka ukryta jest w miejscu gdzie przechodził szeroki tor. Tutaj nie ma nasypu, a przekop I to jedyny ślad, bo po kilku metrach teren robi się płaski i naprawdę trzeba dobrze się przyglądać, by coś dostrzec.
     Stąd już zaledwie kilkaset metrów do ostatniego kesza, czyli "Szeroka nastawnia" OP2D2E. Budynek dużo mniejszy niż poprzednia nastawnia. Ale trudniejszy do przegapienia, bo stoi przy samej drodze. Ten także został ogołocony z wszystkiego co da się wyciągnąć i zostały tylko gołe mury. Na dachu zdążyły się już zakorzenić świerki.Do oglądania nie było zbyt wiele, ale zatrzymałem się tu na dłużej by zjeść mielonkę konserwową. Na świeżym powietrzu smakowała przepysznie. 
    Zbierając te trzy kesze kilkakrotnie słyszałem przejeżdżające pociągi. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że ta linia jest tak często używana. Głównie przez składy towarowe. Parę z nich widziałem, bo droga od Czarnej Białostockiej w większej części biegnie wzdłuż torów. Składy ciągną zazwyczaj  "standardowe"lokomotywy, ale zdarzył się też skład należący do jednej firmy, który ciągnęła lokomotywa, którą pierwszy raz na oczy widziałem.



    Wróciłem do Czarnej Białostockiej, a właściwie części zwanej Buksztel. Ten kto przejeżdża przez miejscowość krajową 19-stką, może mieć wrażenie, że Czarna to zaledwie kilka budynków przy drodze, gdy tymczasem ogromna większość miasta schowana jest za lasem. Przy drodze podjąłem kesza "dMR*24 Mogiłka" OP3625. Jest to jeden z tych keszów obok których podjeżdżam wiele razy, ale nie mam albo czasu, albo możliwości podjęcia. Może to i dobrze, bo tym razem miałem czas by w spokoju obejrzeć mogiłę nieznanego żołnierza.
    W planie został mi jeszcze virtual "BURZA V4 "Karczma za płotem" OP13BF. Korzystając z okazji postanowiłem spróbować tamtejszej babki ziemniaczanej. Naprawdę niebo w gębie. Do tego oczywiście kiszona kapusta. Zjadłem, wypiłem kawę, która już tak dobra nie była i wróciłem na dworzec PKP. Do odjazdu pociągu miałem dwie godziny. Dość dużo, pomyślałem więc, że pokręcę się jeszcze po Czarnej, ewentualnie podjadę posiedzieć nad zalewem. Najpierw chciałem obejrzeć kościół z imponującą kolekcja poroży wewnątrz, ale był zamknięty na cztery spusty, więc udałem się nad zalew. Zatrzymałem się jednak przy drogowskazie na Czarną Wieś Kościelną i w głowie narodził się plan powrotu do Białegostoku na rowerze. Nie jechałem tamtędy już ze sto lat, więc trochę się bałem czy pamiętam drogę, ale miałem mapę okolic Czarnej Białostockiej i początek drogi, najbardziej trudny do nawigacji miałem z głowy. Okazało się, że trasę pamiętam dość dobrze, a gdy dotarłem do wsi Ratowiec już wiedziałem, że jestem w domu. Dobrze, że zdecydowałem się na taki powrót, bo miałem możliwość obejrzenia młyna w Ratowcu. Popada w coraz większą ruinę i nie wiadomo ile jeszcze zim przestoi. Przed nim jest jakaś betonowa konstrukcja, która pewnie była częścią spiętrzenia potrzebnego do napędzania młyna. A część napędu wciąż się zachowała. Tuż pod powierzchnią wody jest koło napędowe z którego odchodzi w górę, do przybudówki wał przeniesienia napędu. Aż żal patrzeć jak ten zabytek techniki niszczeje.



    Z lasu wyjechałem przed samym Wasilkowem. Przemknąłem przez miasteczko, by przed samym Białymstokiem wspiąć się na dość długi podjazd, który zawsze dawał mi się we znaki. Jak się okazało w domu byłem o tej samej porze o której do Białegostoku dotarł pociąg, którym miałem jechać. A tak, parę groszy zostało w kieszeni, a i kondycja trochę lepsza.

sobota, 12 października 2013

Jak Psikiszek suchą nogą przez Narew przebył i co z tego wynikło

    Wisiała sobie na mapie skrzynka "Wieża w Rogowie" OP6A4E i kusiła. W sumie kilka kilometrów od Białegostoku, akurat na popołudniową przejażdżkę rowerem. I tak wyszło, że jeździłem do niej dwa razy. Dwa dni wcześniej rzuciłem okiem na mapę, spisałem kordy, GPS w kieszeń i w drogę. Okazało się, że popełniłem dwa błędy. Pierwszy to słabe przygotowanie taktyczne. Dotarłem na brzeg rozlewisk Narwi i nie wiedziałem za bardzo gdzie iść. Naturalnym wyborem była kładka przez jedną z odnóg. Udało mi się do niej dostać przez szuwary. Nawet rower przeciągnąłem. W gruncie rzeczy dałoby się i bez kładki, bo wody najwyżej do pasa, a latem pewnie jeszcze mniej. Za kładką była nawet droga. Nieczęsto używana, trochę mokrawa, typowo dojazdowa na łąki. Ujechałem może ze 100 metrów i natknąłem się na rozlewisko. Myślałem, że może da się bokiem przez trzcinowisko, ale tym razem woda rozlała się szeroko i co najmniej bez kaloszy, nie ma co próbować.


Tak, to jest droga

    Wróciłem więc do punktu wyjścia, gdzie stała tablica poglądowa. Była nawet na niej mapa, ale bardzo schematyczna i ciężko coś z niej było pewnego wyczytać. Na całe szczęście przyszło dwóch panów z krowami do wodopoju. Dzień dobry, i tak od słowa do słowa pokazali mi w którym kierunku iść do wieży, ale raczej mi to odradzali z powodu późnej pory. Patrząc na słońce, rzeczywiście blisko już było zachodu, a niepewne krążenie po rozlewiskach Narwi, średnio mi się uśmiechało. Postanowiłem tu niedługo wrócić, ale o trochę wcześniejszej porze. 
    Do drugiej próby przygotowałem się trochę lepiej. Przede wszystkim obejrzałem mapę. Szczególnie pomocna okazała się "googlowska", gdzie jest dość dobra rozdzielczość i nawet można dostrzec ewentualną drogę. I wyjechałem dużo wcześniej, by mieć spory zapas przed zmierzchem.
    Tym razem pierwszą przeszkodą okazała się droga wzdłuż łąk. Rozmiękczona przez krowy, podeszła wodą i by w ogóle przejść trzeba szukać kępek trawy. Można tez próbować przejechać, ale jest dość duże prawdopodobieństwo utknięcia rowerem w środku błota. Pokonując tą przeszkodę dotarłem w końcu do kładki. Przeniosłem przez nią rower i postanowiłem go zostawić. Spiąłem go  tylko i wsunąłem w trzciny.
    Za kładką zobaczyłem coś co od biedy można nazwać ścieżką. Kijek w rękę, by sprawdzać co bardziej podejrzane miejsca i można iść. Początkowo zarośla były dość niskie. Coś, co prywatnie nazywam trawą bagienną, do tego nisko pnące się pokrzywy, osty. Przez tą część co i raz gubiłem ścieżkę i musiałem szukać innej drogi, bo błoto zamykało mi przejście. W końcu dotarłem do drugiej kładki i już wiedziałem, że dalej powinno być dobrze, bo wystarczy się trzymać brzegu jednej z odnóg Narwi. 
    Zaraz za kładką natknąłem się na pierwsze ślady działalności bobrów.




    I to był ten bardziej miły przejaw ich aktywności. Od tego momentu trzeba uważać na wydrążone przez nich dziury. Część z nich przykrytych jest roślinnością, ale wystarczy patrzyć gdzie się stawia kolejny krok i nie powinno być problemów. Przy okazji zaczęło się zwarte trzcinowisko. Rośliny wysokie na ponad dwa metry, skutecznie utrudniają jakiekolwiek rozpoznanie w terenie. Ale był też ogromny plus. Ścieżka stała się świetnie widoczna i już wiedziałem, że nie zabłądzę.



    W końcu dotarłem do wieży. Odszukanie skrzynki to formalność. Nawet nie jest specjalnie mocno zamaskowana. W nagrodę mogłem napawać się wspaniałymi widokami. Może ktoś uznać je za trochę monotonne. Hektary szuwarów, lasy i wioski na horyzoncie. Dla mnie, to co widziałem w połączeniu z ciszą tworzyło mały raj na ziemi. Spędziłem tam trochę czasu, po prostu gapiąc się przed siebie. Trzeba było jednak wracać. To już była łatwizna, bo wiedziałem jak dojść do punktu wyjścia i rzeczywiście poszło mi dużo szybciej. Zadowolony z sukcesu popędziłem do domu, by obejrzeć porażkę Polaków w meczu z Ukrainą, co i tak mi humoru nie popsuło, bo przecież świat się nie zawalił, a Narew ciągle sobie płynie.

Ścieżka od wieży wzdłuż odnogi Narwi. Jakby ktoś nie widział, to te bardziej wydeptane szuwary na środkowym dole

czwartek, 10 października 2013

Na końcu świata

    Zawsze gdy wybieram się gdzieś pod granicę z Białorusią, głoszę wszem i wobec, że byłem na końcu świata. Tam świat rzeczywiście jest trochę inny, a czas płynie wolniej. Do tego sztuczność granicy, na którą nieraz się natykasz ni z tego ni z owego. Chciałbyś iść lub jechać dalej, ale powstrzymuje cię bariera. Po drugiej stronie słupka jest już inny świat, niby zaledwie kilka metrów od ciebie, a tak naprawdę wiele, wiele kilometrów.
    To już chyba stało się tradycją, że jak wyjazd  jest autem, to jadę z MiszkaWu, do którego czasem dołącza rodzina, ale nie tym razem i we dwóch ruszyliśmy na wschód. Wyjechaliśmy dosyć późno, bo o ósmej, przez co nie został zrealizowany cały plan, ale i tak było zarąbiście. Pierwszy postój wypadł w małej wsi, otoczonej lasami Puszczy Knyszyńskiej, Żedni. Główny cel to moja tamtejsza skrzynka. Ze starych, dobrych czasów, kiedy śniadaniowe pudełko zakopywało się i wszyscy byli zadowoleni. Jak na zakopka, trzyma się bardzo dobrze. Niestety stacja z opisu skrzynki już tak się dobrze nie przedstawia. Około roku temu zawieszono na tej linii ruch towarowy, a osobowego nie ma kilka dobrych lat. Wiadomo co się zaczyna dziać z torowiskiem. Zarasta krzewami, wiatr nawiewa piasek, gdzie może w spokoju rosnąć trawa i za kilka lat zapewne, jak mawia klasyk, nie będzie niczego.
    Od Żedni do Sokoli dzielą nas zaledwie trzy kilometry. Ta wieś doczekała się aż dwóch skrzynek. "Hej Sokole!" OP2103 i mojej. O ile pierwsza była na swoim miejscu, to co do własnej, miałem sygnały o możliwości zaginięcia, ale jakoś nie było okazji by sprawdzić. Podejrzenia okazały się prawdziwe i musiałem dokonać reaktywacji. W drodze do końca byłego peronu, musiałem iść przez wysokie, pokryte szronem trawy, które pękały niczym w sztuczce z azotem. Aż szkoda było opuszczać to piękne miejsce, gdzie wspomniany szron skrzył się w październikowym słońcu.



    Kesz "BLT32 Kapliczka z czasów wojny" OP3C0F, to był nasz następny cel podróży. Miejsce upamiętnia śmierć Aleksandra Kuźmy w czasie wojny. Jest to jedno z takich miejsc, których niespodziewanie wiele rozsianych jest w Puszczy Knyszyńskiej. Ciekawe czy jest jeszcze ktoś, kto może o nim powiedzieć więcej niż napisano na pomniku? 
    Kawałek dalej jest kolejne miejsce pamięci z keszem "ted110_pamiec" OP0ACA, poświęcone zamordowanym przez Niemców jeńcom sowieckim. Wiadomo, że już takich miejsc się nie czci, nie ma tu uroczystych akademii, ale widać, że ktoś czasem postawi znicz. Jestem zadowolony, że w końcu odwiedziłem to miejsce. Przejeżdżałem tędy dziesiątki razy, ale nigdy nie było okazji by się zatrzymać. Pomnik migał tylko między drzewami.
    Już w Michałowie skręciliśmy w kierunku wsi Pieńki. Na mapie droga do kesza "ted210_Pienki" OP1A26 wyglądała na strasznie pokręconą. W praktyce okazało się, że wystarczy trzymać się głównej do wsi, a potem skręcić zgodnie z drogowskazem. Skrzynka poświęcona jest klubowi jeździeckiemu. Chyba jest już po sezonie bo koni nie było widać. Rekompensuje to wspaniały widok na dość rozległą równinę, która rozciąga się między Michałowem a Gródkiem. 
    Jak do tej pory szło całkiem sprawnie. Dotarliśmy nad Siemianówkę. MiszkaWu nie zdążył nawet dobrze wyciągnąć kesza, gdy zza płotu zaczął krzyczeć jakiś dziadek. Zaraz też do nad przybiegł ze szpadlem w ręku i już myślałem, że ma go zamiar użyć. Poprzestał jednak na pokrzykiwaniach, że to teren prywatny i tak dalej. Dawno nie widziałem takiej wściekłości, co mnie dziwiło tym bardziej, że była to normalna droga nad zalew. Zawsze uważałem, że spokojna rozmową da się dojść do porozumienia, ale pan sam się nakręcał i nie pozostało nam nic niż zignorowanie. Na takie  postawienie sprawy, krewki staruszek coś jeszcze pomruczał i poszedł sobie. Popsuł jednak całkowicie humor i postanowiliśmy czym prędzej opuścić to miejsce. Przez to zapomniałem nawet zrobić jednej fotki zalewowi w jesiennej krasie. A trzeba przyznać, że prezentuje się wspaniale. Myślę nawet, że lepiej niż latem.
    Bez przeszkód dotarliśmy do Narewki. Szybka reaktywacja mojego kesza o mjr. Szendzielarzu "Łupaszce". Potem na tamtejszy kirkut. Kiedy kolega szukał skrzynki, którą ja już mam w kolekcji, postanowiłem zwiedzić żydowski cmentarz. Niestety niewiele z niego zostało. Resztki ogrodzenia i podobno kilka macew. Niestety nie natknąłem się na nie, ale trzeba przyznać, że słabo szukałem.
    Z Narewki ruszyliśmy dalej na wschód, ku samej granicy. Po drodze zahaczyliśmy o kesza "filips107: Dąb Jacka Kuronia" OP072E. Po raz pierwszy w czasie tej wycieczki zaznaliśmy prawdziwej puszczy. Gęsty sufit z gałęzi i liści, sprawia że światło się rozprasza i stary las tonie w cieniu. Od czasu, do czasu można natknąć się na wielkie dęby, prawdziwych królów tego lasu. I obok jednego z nich, nazwanych imieniem Jacka Kuronia znaleźliśmy skrzynkę, jako małe dopełnienie krótkiego spaceru.
    Docieramy na skraj wsi Masiewo. Tutaj kończy się asfalt, stoi znak zakazu ruchu i dalej można jedynie na piechotę. Postanawiamy trzymać się czarnego szlaku, który ma nas przeprowadzić obok polany pokazowej żubrów. Niestety nie było nam dane ich oglądać. Pewnie siedziały gdzieś w lesie czekając na wieczór, by w spokoju wyjść na żer. Wielkie karmniki czekają na gości. Można za to zobaczyć granicę, która ciągnie się po drugiej stronie polany. Nie podchodziliśmy bliżej, bo nie wiedzieliśmy czy na teren wyszynku dla żubrów można wchodzić.




     Czarny szlak doprowadza nas do głównego celu tego krótkiego spaceru, czyli cmentarza ewangelickiego. Zagubiony w lesie, jest pamiątką po pobycie na tych terenach Niemców. Tablica informacyjna na szlaku, różni się trochę wersją od tych podawanych w internecie. Te ostatnie wydaja się bardziej rzetelne, bo oparte są na "Dziejach Puszczy Białowieskiej w Polsce przedrozbiorowej (w okresie do 1798 roku)" Warszawa 1939. Pojawili się tutaj na początku XIXw, szukając spokojnego domu po klęsce Prus z  Napoleonem. Dotarli na uroczysko Czoło, gdzie wybudowali wieś. Okoliczności zniknięcia są bardziej niejasne. Jedni podają 1915r. gdy opuścili te tereny wraz z armią niemiecką. Inni twierdzą, że było to kilka lat wcześniej, gdy przenieśli się w głąb Rosji, skuszeni obietnicami cara o lepszej ziemi. Jak było naprawdę, kryją mroki historii. Jedyną pamiątką po stuletniej obecności Niemców, jest właśnie cmentarz ewangelicki. Teren na którym była wieś, jest już po białoruskiej stronie. Na niewielkiej nekropolii można dziś znaleźć jedynie kilka krzyży żeliwnych z niemieckimi napisami. Wyjątkiem jest grób Jana Mackiewicza zabitego przez sowietów w 1920r. Niewidzialna ręka usunęła z nagrobka słowa "sowietów" i "zamordowany", pewnie w czasach, gdy było to niewygodne dla władzy ludowej.



    Wracając zeszliśmy trochę ze szlaku, bo lasy obfitują tu w grzyby. Przy okazji odżył odwieczny spór na temat: wycinać czy wykręcać? Osobiście jestem za wykręcaniem bo pozostawienie kawałka owocnika jest doskonałą drogą dla wszelkiej zgnilizny w dostaniu się do grzybni. A tak po wykręceniu wystarczy lekko zagarnąć ściółkę w miejsce po grzybie i grzybnia ma się dobrze.
    Jeszcze w Masiewie drogowskaz wskazał nam kierunek na Zamosze. Daleko nie ujechaliśmy i znów znak zakazu wjazdu zmusił nas do spaceru. Tym razem trochę dalej bo dwa kilometry w jedną stronę, do Uroczyska Głuszec i tamtejszej skrzynki "ted184_uroczysko Gluszec" OP11DC. Idzie się świetną drogą, miejscami usypaną wśród puszczańskich mokradeł. Po dotarciu na miejsce przywitały nas wiaty i ciuchcia z wagonikami. Wszystko rozstawione na sporej polanie, idealnej na piknik. Najbardziej zainteresowała mnie lokomotywa kolejki wąskotorowej. Zapewne produkcji rosyjskiej, bo część tabliczek jest właśnie w tym języku. Doczepione do niej wagoniki termin następnego badania technicznego mają wyznaczony na 28.02.1960. Ciekawe czy z taką datą zostały wygrzebane gdzieś ze złomowiska i po prostu odnowione, czy to przypadkowa data? Oczywiście nie zapomnieliśmy o keszu. Ostatnie logi mówiły o jej zaginięciu, za które odpowiadają dziki. Rzeczywiście miejsce przy kamieniu było głęboko i dokładnie przeryte, więc nie pozostało nic innego jak misja ratunkowa. Polecam to miejsce do odwiedzenia. Turystów tu raczej brak z racji odległości i mniejszej popularności północnych terenów puszczy. Pewnie tym można tłumaczyć świetny stan zachowania wiat jak i kolejki leśnej, która stoi już kilka dobrych lat, a wciąż wyglądają jak nowe.




    Z Uroczyska Głuszec wróciliśmy do Narewki. Małe zakupy w lokalnym markecie i zaraz za miasteczkiem kolejny krótki postój przy mogile żołnierzy rosyjskich, tym razem z okresu I wojny światowej. Powrót do auta i po zaledwie 100m. zatrzymała nas straż graniczna. Krótkie spotkanie  z szczególnym zainteresowaniem ze strony mundurowych z naszego niedawnego pobytu w okolicach Masiewa. Nie wiem czy wypatrzył nas tam patrol, który maskował się w krzakach, czy to sieć cywilnych pomocników, grunt, że lepiej przestrzegać przepisów granicznych, to i spotkanie z pogranicznikami będzie miłym urozmaiceniem wycieczki. Obok miejsca gdzie zostaliśmy zatrzymani jest moja skrzynka z opowieścią o "Łupaszce", ale do niej nie dotarliśmy, bo wydawało mi się strasznie daleko, a jak już sprawdziłem w domu to zaledwie 600m. 
    Przez Hajnówkę przejechaliśmy bez zatrzymywania się. Przy wyjeździe w stronę Białowieży ukryty jest kesz "Kosiak4 - Zaginiona mapa oddziału "Skamarocha" OP2EB3. Przypomina małą, lokalna historię chłopskiej bojówki działającej w Puszczy Białowieskiej. Skrzynki (jest to multikesz), nie są ukryte w żadnym historycznym miejscu, ale dają okazje przejść się po lesie zaraz za Hajnówką. W planach były jeszcze dwa kesze położone po południowej stronie drogi do Białowieży, ale zaczęło się robić dość późno i zostały na następny raz.
    Przed nami Topiło, miejsce które dla mnie było głównym celem tej wycieczki. Mała osada zagubiona w Puszczy Białowieskiej, położona nad stawami. Stworzone ludzka ręką służyły do magazynowania ściętych drzew. Obecnie służą jedynie celom turystycznym. W Topile przystanek końcowy ma kolejka wąskotorowa, kursująca w sezonie z Hajnówki. Nas przygnał tu kesz "ted142_puszczanskie_drzewa" OP0CBA. By go znaleźć trzeba zrobić mały spacer wokół jednego ze stawów. Dawno mi się tak dobrze nie chodziło. Barwy jesieni i ciepłe słońce nad stawem który wcale nie wygląda na wykonany ludzką ręką. Miejsce gdzie naprawdę można wypocząć aktywnie. Podczas przechadzki spisaliśmy z tablic liczby potrzebne do znalezienia kesza, oprócz dwóch. Jedna z tablic jednak całkowicie zaginęła, a druga dość sprytnie się ukryła, ale plan ścieżki podpowiedział w którym miejscu należy jej szukać. Po krótkich obliczeniach, wyciągnęliśmy kesza. Przed opuszczeniem wsi zatrzymaliśmy się jeszcze przed miejscowym sklepem, gdzie uzupełniłem zapasy. A za trud odnalezienia skrzynki spotkał mnie mały bonus. Miałem okazję spróbować puszczańskiej nalewki. Niech się schowają wszelkie polmosy. 




     Z Topiła trzeba było wracać tą samą drogą, bo innej przez puszczę się nie da.  Zresztą zostawiliśmy też na powrót kesza "ted141_pomnik_z_gwiazda" OP0CB6. Zapomniany relikt minionej epoki stoi sobie spokojnie obok drogi. Zgodnie z tablicą ma symbolizować walkę partyzantów polskich i radzieckich na terenie Puszczy Białowieskiej. Jak już w końcu zabiorą się za wszystkie pomniki przyjaźni polsko - sowieckiej, ten pewnie sobie będzie stał nadal, bo jest za daleko od świata i wielkiej polityki. Ciekawsze od pomnika są dwa wielkie, uschnięte dęby. Jeden bezpośrednio za miejscem pamięci, drugi naprzeciw, za drogą. Mimo, że martwe, nadal królują nad resztą lasu.




     Czas już opuścić Puszczę Białowieską, ale to jeszcze nie koniec wycieczki. Kolejny punkt na mapie to kesz "ted143_ostoja_ptakow" OP0CB9. Jakoś nie zauważyłem tutaj żadnych ptaków. Może te które tu mieszkają odlatują na zimę. Obok nas przebiegło za to stado koni. Ich galop można wręcz poczuć fizycznie, czując jak ziemia tętni pod kopytami. 
    Kolejny postój wypadł w Dubiczach Osocznych. Dojechaliśmy do porządnego skrzyżowania. Krzyżowało się tu pięć dróg. Nie wiem czy to specjalny zamysł, czy przypadek, ale postawiono przy nim pięć krzyży. Po jednym dla każdej drogi. Zatrzymaliśmy się z jednej strony wsi, trzeba i z drugiej. Wszystko to, by zdobyć kesza "[sv11] Nieczynna linia kolejowa" OP2B5A. Wystarczy trochę pogrzebać w internecie i okazuje się, że została zamknięta w 1994r. Tory się jeszcze uchowały, ale dziś rosną na nich drzewka. Tak w ogóle to część trasy, która kończy się w Białowieży. Odcinek z Hajnówki do Białowieży jest jeszcze w jako takim stanie, ale nie może doczekać się regularnych kursów, przez spory samorządowców o pieniądze. 



    Zaczęło się już ściemniać i pora już była obierać kierunek na Białystok, ale skrzynki wciąż kuszą. Kiedy nie było jeszcze całkiem ciemno dotarliśmy do kesza "[sv8] Makowieja" OP2B2F. By się do niego dostać trzeba przejść przez kładkę, która jest po prostu trochę szerszą deską. Skrzynka schowana jest koło małej kaplicy prawosławnej. Widać, że niedawno wyposażono ją w nowy dach ze złotych blach. Zastanawia się jak by to wyglądało na prywatnym domu? To byłby szyk, a nie jakieś kolumienki czy wieżyczki.
    W październiku ściemnia się bardzo szybko i mimo że następny kesz "[sv9] Nieczynny cmentarz" OP2BB3, jest zaledwie kilka kilometrów dalej, to szukać przyszło go nam po ciemku. Zakopany gdzieś pod korzeniami nie dawał się łatwo odnaleźć. Do tego wsadzanie ręki po ciemku do różnych dziur sprawia wrażenie, że coś zaraz tę rękę odgryzie. Niedaleko rolnik zbierający kukurydzę, wyglądający w swoim oświetlonym z każdej strony ciągniku jak pojazd i innej planety. Tylko starego cmentarza nie było już jak obejrzeć, czego żałuję, bo pewnie trochę czasu minie, nim znów tu zawitam.
    Został nam jeszcze kesz "ted178_Zbucz" OP10D0. Obok niego wyrósł domek, na szczęście nikogo nie było, bo grzebanie po nocy komuś pod płotem może się skończyć nieprzyjemnie. Trochę się bałem, czytając logi, że kesza brak. Jednak nam się udało wydobyć znalezisko, które ostatnie logowanie miało w 2011r., i było w dobrym stanie. Niestety i tutaj noc pokrzyżowała nam plany obejrzenia czegokolwiek.
    Do Białegostoku wróciliśmy przez Bielsk Podlaski, gdzie MiszkaWu podjął jeszcze zaległego kesza. Skorzystaliśmy też z tamtejszej pizzeri, choć znalezienie lokalu w miasteczku wcale nie było takie proste. Po kolacjo - obiedzie zostałem odwieziony do domu, by po paru minutach paść ze zmęczenia.