niedziela, 23 września 2018

Grody Czerwieńskie i Zamość

    Zbliża się jesień więc czas ruszyć na Lubelszczyznę, taka świecka tradycja. Tym razem trochę dalej na południe niż zwykle. Najgorzej że dużo czasu zajmuje dojazd, kolejne kilometry jeszcze po ciemku, więc nawet nie ma szybko zmieniających się krajobrazów. Za to plus taki że w odtwarzaczu ulubiona muzyka, którą można w spokoju posłuchać. W końcu pierwszy postój gdzieś w polu pod wsią Andrzejewo. Jakżeby inaczej niż po skrzynkę. Akurat zaczęło się rozjaśniać, choć to jeszcze ten moment przed wschodem słońca. Nie wiem czemu północ nazywana jest godziną duchów, w nocy przecież nic nie widać. To o tej porze świat nie nabrał jeszcze kształtów, snuja się mgły i cienie i chyba to wtedy można dojrzeć jakąś zjawę.
    Potem wzeszło słońce i cieszyło mnie przez resztę dnia. Dobrze że skorzystałem bo jak piszę te słowa to już chłód i deszcz za oknem. Wpadło parę fajnych keszy, aż dotarłem do prawdziwej perełki "Kapliczka" OP8CNQ. Sam kesz ciekawie wykonany, choć niestety nieszczelny i mocno zalany wodą. Za to droga do tytułowej kapliczki niezwykle ciekawa. Z parkingu idzie się wąwozem z którego rozchodzą się kolejne. Na miejscu czeka nas niewielka kapliczka, obok ławeczki i miejsce na ognisko. Jest też leśny staw o dość regularnych brzegach, więc podejrzewam że wykonany ręka ludzką. Nie odbiera to mu jednak uroku.


    Tak miło nie było w Skierbieszowie. Do tutejszego grodziska idzie się przez podmokłe łąki. Całe szczęście jest grobla, ale porośnięta trawą i po drodze całkiem przemoczyłem sobie buty poranną rosą. Nauczony wieloletnim doświadczeniem jak wyruszam autem to w bagażniku zawsze wożę buty na zmianę. Wracając do ścieżki to jak będziemy mieli szczęście to może dostrzeżemy jakieś zwierzę. Mi coś uskoczyło z szuwarów do wody, sporego bo z dużym pluskiem, niestety nie zdążyłem dostrzec co.
    Kolejne grodzisko jakie udało mi się odwiedzić było w Grabowcu. Na szczycie wzgórza na którym się wznosił dziś stoją trzy krzyże. Jest jeszcze trochę widoku na miasteczko i bliska okolicę. Niedługo pewnie tego zabraknie bo rosnące krzaki i drzewa całkiem zasłonią widok.


    Po raz drugi w życiu odwiedziłem Horodło. Najpierw zajechałem na kopiec Unii Horodelskiej. Mam nadzieję że w szkole wciąż uczą o tym ważnym wydarzeniu politycznym, które około 150 lat później doprowadziło do powstania Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Podpisanych unii z Litwą było kilka, ale to krewską, horodelską i oczywiście lubelską uznaje się za najbardziej przełomowe. Dziś to wydarzenie upamiętnia niewielki kopiec z prostym pomnikiem na szczycie. Ma on kształt krzyża wyrastającego z dwóch pni. Jeden niższy, ale grubszy, drugi wyższy acz chudszy. To pewnie symbole Polski i Litwy, a który przypisać do jakiego państwa to zostawiam do indywidualnej interpretacji.


    W Horodle nie omieszkałem podejść do granicy, tym bardziej że nie mogłem ominąć kesza "HORODŁO - grodzisko" OP78D9. Podejście do polskiego słupka granicznego, rzut oka na ukraiński po drugiej stronie rzeki to zawsze ciekawe przeżycie. Taki słup wewnątrz strefy z Schengen, gdzie granice można przekraczać w dowolnym miejscu już takiego wrażenia nie robi.
   Dopełnieniem wizyty nad sama granicą było dotarcie do kesza "ARJ-01Zosin - najdalej wysunięty na wschód punkt Polski" OP1A90. Tytuł wyjaśnia gdzie byłem, ale warto parę słów poświęcić dojściu tam. Auto zostawiłem przy "Nadbużance" czyli DW816. Dalej idzie się niezłą polną drogą, którą normalnie jeżdżą rolnicy, wszak musza się dostać na swe pola. Dochodzi się na sam brzeg Bugu gdzie wita nas tablica "granica państwowa, przekraczanie zabronione" wiec skręcamy w lewo i idziemy wysokim brzegiem. Po ukraińskiej stronie możemy zobaczyć budkę strażniczą, coś jak ambonę myśliwską, jest też most typu wojskowego rozciągnięty nad jakimś niewielkim dopływem Bugu. Niby straszne tam krzaki, ale dzięki mostowi widać że między nimi są jakieś ścieżki którymi przemykają pogranicznicy, a kto wie czy i nie przemytnicy. Po dotarciu na miejsce zrobiłem sobie selfie ze słupkiem nr 903, załatwiłem szybko sprawę z keszem i wróciłem po śladach.


   Na Lubelszczyźnie tyle jest keszy, że gdybym nie dokonał ostrej selekcji to z granicy do Zamościa dwa dni bym jechał. Hrubieszów minąłem obwodnicą i popędziłem do Czermna po tamtejszego kesza "Czermno -grodzisko" OP78D3. Samego kesza nie znalazłem bo obok rolnik orał pole, a grzebanie w wolno stojącym drzewie obok byłoby co najmniej dziwne. Obok pozostałości grodziska wybudowano palisadę, jest wieża widokowa nad rzeką i niewielka przystań na kajaki. Trzeba przyznać że jak na pozostałości po grodach to na bogato. Ale w końcu to miejsce jest utożsamiane z Czerwieniem, grodem od którego wzięła się nazwa całego zespołu. Z Grodami Czerwieńskimi jest jeden zasadniczy kłopot. Bardzo mało o nich wiadomo. W źródłach pisanych nazwa zanika już na początku XIw. a badania archeologiczne nie przynoszą pewnych odpowiedzi, chociażby na podstawowe pytanie jakie grody można zaliczyć do czerwińskich. W chwili obecnej najbardziej popularna hipoteza mówi o terenie który potem stał się zachodnią Rusią Czerwoną. Wycieczka po kolejnych grodach to nie jest łatwa sprawa. Czasem dojazd jest trudny. Trzeba jechać lokalnymi drogami, a czasem wręcz polnymi, by w końcu iść przez pola po miedzach. Jak już dotrzemy to też nie ma nic spektakularnego. Tyle że pozostałości wału z którego czasem jest piękny widok na okolicę. By w pełni docenić miejsce do którego się przybyło warto coś poczytać, jakie artefakty wydobyli archeolodzy, co można powiedzieć o dawnych mieszkańcach. Bez tego wydaje mi się że wycieczka będzie trochę pozbawiona sensu. Mi się podobało, bo lubię historię i doczytanie o odwiedzanych miejscach sprawiło mi równą przyjemność jak dotarcie do kolejnych grodów.


    Przed Zamościem jeszcze chwila w Łabuniach i Łabuńkach Pierwszych. W pierwszej wsi nie miałem szczęścia do keszy, a bo to msza żałobna w kościele, a to krzaki z keszem wycięli. Za to w drugiej udało mi się z keszem "ŁABUŃKI - minizoo" OP8R98. Początkowo chciałem dojść od tyłu, od łąk, ale wszystko ogrodzone. Wobec tego spróbowałem od przodu, zajechałem na podjazd przed pałacem, zaparkowałem, powiedziałem dzień dobry pracownikowi hospicjum i przez nikogo niepokojony ruszyłem po skrzynkę. Ogólnie widać że miejsce ma gospodarza, który dba o otoczenie. Jednak chyba nie na wszystko starcza pieniędzy, tytułowe minizoo wygląda jakby lekko podupadło. Część terenu z zakazem wejścia bo trwają prace budowlane, ale żadnego ruchu nie widać. Mimo wszystko warto było się tu zatrzymać, nie tylko by obejrzeć pałac, ale chociażby zobaczyć renifera.


    Wizytę w Zamościu rozpocząłem od poznania miasta od strony bulwarów nad Łabuńką. Rzeka niewielka, ale bardzo mi się podobało że jej nabrzeża są zagospodarowane. Chodniki, drogi rowerowe, ławki, boiska i korty, to wszystko czego brakuje mi w rodzinnym mieście nad Białą. Co prawda przy okazji pierwszych skrzynek serii "ZAMOŚĆ - Bulwar nad Łabuńką" zapach z rzeczki był mało zachęcający, ale zaraz się ulotnił. Najciekawszy fragment to ten w centrum. Z jednej strony mamy Rotundę Zamojską, z drugiej mury twierdzy, za którymi widać już Stare Miasto. Rotunda też jest częścią twierdzy, ale w historii obecna jest bardziej obóz niemiecki z czasów II wojny światowej. Niemcy mordowali tu początkowo polska inteligencję, a następnie był to obóz przejściowy ludności wysiedlanej z Zamojszczyzny. Warto przypomnieć że min. na Zamojszczyźnie Niemcy rozpoczęli wysiedlanie ludności polskiej ze wsi i sprowadzanie na to miejsce osadników niemieckich. Spotkało się z to z odpowiedzią polskiego podziemia i w grudniu 1942r. doszło do pierwszego starcia o charakterze bitwy w czasie wojny, gdzie jedną ze stron były oddziały partyzanckie.


    Zdobywanie keszy nad Łabuńką skończyłem już po ciemku i ruszyłem na starówkę, ale już bez zbierania skrzynek, po prostu dla przyjemności włóczenia się starymi uliczkami. Na kesze przyszła pora następnego dnia rano, gdy znów ruszyłem na Stare Miasto. Keszy tam tyle że pewnie spędziłbym cały dzień, więc wybrałem około 30 i to one stały się moim przewodnikiem. Chyba każdy kojarzy rynek w Zamościu z pięknym ratuszem. Może też kolorowe kamieniczki obok, choć już że należały do kupców ormiańskich nie jest wiedzą powszechną. Oczywiście żelazny punkt wycieczek to też mury twierdzy okalające starówkę. Jest jednak coś o czym nie mówi się tak często i podejrzewam że w masowej świadomości nie istnieje, a są to podwórka kamienic. Wędrując po miastach lubię zajrzeć w takie miejsca, ale często są to studnie, w każdym mieście podobne. Na tym tle podwórka w Zamościu wyróżniają się niesamowitym, magicznym klimatem. Małe murki dzielące przestrzeń na mniejsze kwatery, w niektórych masa zieleni, drewniane galeryjki wiodące na piętro i ciepłe kolory to wszystko sprawia że nigdy nie zapomnę tych miejsc. Nawet w tych bardziej zapuszczonych, trochę szemranych, czułem się bezpiecznie, ludzie nie robili mi kłopotu gdy pstrykałem fotki. W ogóle zamojska starówka mi się spodobała i z pewnością tam wrócę.


    Jeszcze było przed południem, ale ja już postanowiłem ruszać w stronę Białegostoku. Oczywiście po drodze nie mogło zabraknąć kilku keszy. Pierwszy dłuższy postój wypadł w Klemensowie. Tam zjadłem obiad i złapałem parę skrzynek z której najciekawsza to "NA - Pod Torami" OP2ADD. Niby nic, opuszczona baza transportowa, gdzie jedynym zachowanym obiektem jest wysoka na dwa metry rampa kolejowa. Przy samym jej końcu, tam gdzie jest skrzynka można odczytać że szyny w 1930r. wyprodukował Roechling. Mnie internet odsyłał do huty w Saksonii, być może chodzi tu jednak o innego producenta, na to pytanie nie umiem odpowiedzieć.


    W czasie tej wycieczki zaliczyłem też stolicę języka polskiego. Być może niektórzy się domyślają, że chodzi o Szczebrzeszyn, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie. Oczywiście pomnik owada zdobi rynek, choć na moje oko to pasikonik, który nijak chrząszczem nie jest, ale nie ma co się zagłębiać w zawiłości przyrodnicze. Szczebrzeszyn z tego słynie, ale ja nie spodziewałem się że to miasteczko ma jeszcze tyle do zaoferowania. Dwa zabytkowe kościoły, synagoga, cerkiew, ratusz, grodzisko i to wszystko na małej powierzchni, tak że się człowiek nawet dużo nie nachodzi.


    Lokalne drogi doprowadziły mnie, przez grodzisko w Sąsiadce, które też należy do Grodów Czerwieńskich i jest uważane za jedno ze znaczniejszych, do Radecznicy. Dzięki temu poznałem kolejne sanktuarium w Polsce, ale nie poświęcone jak to zwykle bywa NMP, a św. Antoniemu. Tak sobie pomyślałem że jako patron rzeczy zagubionych, może opiekować się i keszami. Co do sanktuarium to położone jest na górce, a żeby się do niego dostać trzeba pokonać liczne schody prowadzące przez długa klatkę. Mi to przypomina bardziej wejście do jakiejś fortecy, niż do kościoła. Po wejściu do świątyni mała niespodzianka, bo z zewnątrz to ogromny budynek, a w środku zaskakująco mało miejsca. Nieodłącznym elementem tego sanktuarium jest cudowne źródełko kilkaset metrów dalej. Nie byłem jedynym odwiedzającym, kręciło się parę osób, które tez przyjechały autem, ale jak zauważyłem na miejscowych rejestracjach. Nikt z nich jednak nie nabierał wody, przez co i jak nabrałem do niej podejrzeń, bo wygląda jakby pompa zasysała wodę z powierzchniowych stawów. Może wcale tak nie jest, ale tym razem dałem sobie na wstrzymanie z próbowaniem.


    Jeszcze coś tam w drodze do domu wpadło, ale nie ma co zanudzać zbyt długimi opowieściami. Najważniejsze że wycieczka bardzo się udała. Zresztą na Lubelszczyznę zawsze się udaje i nie mogę się doczekać kiedy znów tam zajrzę.

poniedziałek, 10 września 2018

Przejażdżka przed południem

    Dawno nic nie pisałem, ale w wakacje miałem tyle na głowie, że naprawdę nie miałem czasu na nowe wpisy. A keszersko nie próżnowałem, jeszcze dwa razy rowerowo zwiedzałem opłotki Wrocławia, piechotą pokonałem kawałek szlaku Orlich Gniazd, była jedniodniowa wycieczka na płn-wsch Mazowsze i duży wyjazd w czasie urlopu gdzie połaziłem trochę po górach i odwiedziłem parę zamków. Mam wrażenie że im jestem starszy tym mniej mam czasu. Zaczynają się jednak krótsze dni, trochę więcej czasu przesiaduję w domu więc i czas na kolejne wpisy się znajdzie.
    Tym razem krótka relacja o małej przejażdżce na południe od Białegostoku. Po nocnej zmianie jakoś dziwnie nie byłem zmęczony, więc jak tylko słońce lekko podniosło temperaturę ruszyłem rowerem. W Białymstoku ostatnio sporo remontów dróg. Na Nowym Mieście robią tunel drogowy. Nad nim przerzucono tymczasowy, stalowy wiadukt. Może mam jakiś spaczony gust, ale bardzo mi się spodobał. Nie miałbym nic przeciwko gdyby został na zawsze. Na miejscu placu budowy już oczami wyobraźni widziałem drzewa i krzewy, a wśród nich właśnie ta konstrukcja.


    Za Białymstokiem wjechałem w lokalne drogi, gdzie dominującym elementem krajobrazu były podmiejskie domy z katalogów. Choć im dalej od granic miasta tym więcej przybywało starego budownictwa. Na podstawie samych zdjęć mógłbym nawet skłamać, że wkroczyłem do królestwa dzikiej przyrody. Oto rzeczka przegrodzona bobrzą tamą w początkowej fazie budowy, na niej jeszcze niedawno widziałem siedzącą czaplę. A wystarczy odwrócić się o 180st. i mamy drogę po której jeżdżą ciężarówki do pobliskich firm.


    Kawałek dalej Mazury z pięknymi jeziorami. Czysta woda i las podchodzący do samego brzegu. A tymczasem to glinianki po dawnej cegielni. Dziś też jest jakiś zakład związany z budowlanką, a krajobraz wzbogaca widok suwnic. Jednak wystarczy stanąć na wschodnim brzegu, pstryk fotka i nikt się nie pozna.


    Dalej w drogę rozglądając się za lokalnymi ciekawostkami. W Pomigaczach jest dość znana agroturystyka, obecnie już chyba bardziej ośrodek wczasowy, tam tym razem nie zaglądałem. Za to wypatrzyłem dwa stare drewniane krzyże, których dni są chyba policzone. Dziś już nikt takich nie stawia, choć tradycja nie zanikła i zastępują je metalowe. Są też kute w żelazie osadzone w fundamencie z ciosanego kamienia. Te dzielnie opierają się upływowi czasu. Pewną ciekawostką jest syrena straży pożarnej, stojąca luzem na betonowym cokole. Już we wsi nie ma OSP, a to jedyny ślad po niej.


    Niespodziewanie zajechałem do Turośni Kościelnej. Co prawda zahaczyłem tylko o jej północne granice, ale w ogóle nie miałem odwiedzin miejscowości w planie. Przez chwilę zastanawiałem się czy zajechać do centrum gdzie zawsze warto zatrzymać się przy pięknym kościele, ale jednak zrezygnowałem. Za to mały postój zrobiłem sobie przy uroczej kapliczce domkowej z Matką Boską w środku.


    Iwanówka, Niecki, wsie niewiele się zmieniły, może powstało parę nowych domów. Ostatnio nie zaglądam  w te rejony służbowo więc pewną niespodzianką był widok budowanej DW682 w nowym miejscu. Oczywiście słyszałem o tym, ale słyszeć a widzieć to dwie różne rzeczy. Beton, ciężarówki, duży dźwig, ale przecież jesteśmy na Podlasiu i nawet wtedy musi być jakiś swojski widok.


    Tak w ogóle to jednym z celów przejażdżki  były dwa kesze z serii o dworach i ogrodach Podlasia. W Markowszyźnie przetrwał dwór, choć dziś jest w słabej kondyncji. Coś tam słyszałem że Markowszyzna to siedziba dawnego majątku, nawet sądziłem że budynek mieszkalny przy samej drodze to ów dwór, choć mocno przebudowany. Tymczasem to oficyna. Człowiek uczy się całe życie.
    Tutaj krótki namysł którędy wracać. Najbliżej przez Księzyno, ale jak zobaczyłem jaki ruch na drodze to wolałem wybrać dłuższy wariant przez Niewodnicę Kościelną. Zresztą widokowo to też ciekawsza trasa. W wsi o ciekawej nazwie Trypucie przeciąłem linie kolejową. Niestety brak jakiegokolwiek pociągu i pojechałem dalej niepocieszony. W Niewodnicy obowiązkowy postój przy kościele św. Antoniego. Uważam że warto podejść bliżej, a nawet wejść do często otwartej kruchty. Zawsze jest szansa na odkrycie czegoś nowego. Do tej pory umykał mi niewielki krzyż wpisany w koło z licznymi inskrypcjami. Nawet nie wiem co to jest dokładnie, może z czasem uda mi się ustalić.


    Jeszcze kawałek i znów Białystok. Mógłbym zrobić jeszcze większe kółko, ale zakupy same się nie zrobią, obiad nie ugotuje. Co przyjemne szybko się kończy.