wtorek, 22 sierpnia 2017

Ku morzu cz.I - Pod niemiecką granicę

    W tym roku postanowiłem przeprosić się z rowerem i wakacje spędzić na siodełku. Jakoś prawie nie bywam w zachodnich rejonach Polski, bo wiadomo z Białegostoku daleko, więc pomyślałem by na raz  zaliczyć prawie całą zachodnią granicę. Najłatwiej było dotrzeć do Jeleniej Góry, teoretycznie, bo jedyny pociąg bezpośredni akurat w dniach wyjazdu nie zabierał roweru. Wobec tego musiałem jechać z przesiadką w Warszawie, w której byłem po 22, a następny skład wyjeżdżał o 5 rano. Mając w perspektywie kilka godzin i upalną noc, dwie, trzy godziny pokręciłem się przy Warszawie Wschodniej, potem po centrum, głównie Starym Mieście, resztę dospałem na peronie i tak zleciało. W Jeleniej Górze zameldowałem się około południa, ale tego dnia już mi się nie chciało ruszać na szlak. Wobec tego rozbiłem się na campingu i ruszyłem zwiedzać miasto. Nie miałem jakiegoś planu, wiedziałem tylko by obejrzeć starówkę i odszukać z dwa kesze. Największe wrażenie zrobił na mnie barokowy kościół Podwyższenia Krzyża Świętego. Niby kościół wybudowany jako protestancki, ale czas w jakim powstał zobowiązuje i jest pięknie zdobiony. Najbardziej zwraca uwagę dekoracja malarska w żywych kolorach i z taką ilością szczegółów, że człek może spędzić tu sporo czasu, wciąż dostrzegając coś nowego.


     Z kolei za skrzynkami pojechałem na cmentarz i to był dobry wybór. Cmentarz jakich wiele, ale jedna rzecz go wyróżnia, a mianowicie spora kaplica cmentarna. Kiedyś pełniła rolę krematorium, a  jako świątynia służy od 1945r. pod wezwaniem Michała Archanioła. I właśnie jego płaskorzeźba góruje nad wejściem. Początkowo postać anioła z mieczem wziąłem za jakiegoś teutońskiego rycerza, spoglądającego co tu najechać, jednak siła stereotypu jest ogromna.


    Noc minęła niezbyt spokojnie bo przyszła burza, a jak się jest od świata się oddzielonym kawałkiem sztucznej tkaniny, to nawałnica przestaje być romantycznym widokiem. Całe szczęście tylko postraszyło, więc rano zwinąłem majdan i ruszyłem na szlak. Szybko opuściłem Jelenią Górę i pierwszy przystanek zrobiłem sobie przy keszu "Krzyż pokutny w Wojcieszycach" OP5739. Szczególnie spodobały mi się zachowane kapliczki grobowe. Wyglądają jak domki pustelników w górach i sprawiają sympatyczne wrażenie.


    Dość szybko przypomniałem sobie że jestem w tej górskiej części Polski. Całe szczęście tutaj jeszcze nie było ostrych podjazdów, ale drogę wznoszącą się przez kilka kilometrów czuć w nogach. Jednak nie było tak najgorzej, w końcu to dolnośląskie z dość dużym nasyceniem zabytków i innych ciekawych obiektów. A to wiadukt kolejowy na wysokich łukach, a to kaskada na strumieniu, który i tak szybko toczy swe wody, ruiny zamku, zapomniany cmentarz, czy w końcu nawet widok, który z górami na horyzoncie nigdy nie pozwala się nudzić. Nawet zwykłe domy niezwykle ciekawe. Poniemieckie budownictwo, ale inne niż na niedalekich od mego domu Mazurach. Tu widać że żyło się dostatniej, przez co domy budowano dużo większe, nieraz sporo uwagi poświęcając na zdobienia.


    Pierwszą, większą miejscowością był Mirsk. Jeszcze kawałeczek przed miasteczkiem warto obejrzeć kamienną zaporę, element systemu przeciwpowodziowego. Oczywiście z keszem, ale jak to nieraz bywało w czasie tego wyjazdu, nie do podjęcia bo trwały jakieś drobne prace konserwatorskie. Mirsk to miasto z prawdziwego zdarzenia bo jest rynek, a na nim ratusz. I wszystko pięknie by wyglądało, gdyby nie zepsuto tego dostawiając w okresie PRL zwykłe bloki. Przy zabytkowych kamienicach i ratuszu widać jakie to jest brzydkie. Z rynku warto podjechać do ruin kościoła ewangelickiego z XVIIIw. Duża bryła z której zachowały si wciąż ściany i wieża. Nieczęsto spotyka się ruiny kościoła w takim stanie i na mnie zawsze robią duże wrażenie i co by tu nie mówić są niezwykle fotogeniczne.


    W Mirsku warto jeszcze chwilę się pokręcić bo jest tu trochę ciekawych kamienic. Ja tak uczyniłem i nie żałuję, ale czas było ruszać dalej. W Giebułtowie obejrzałem kościół i ruiny dworu, w Augustowie wdrapałem się na skałki z rewelacyjnymi widokami i się zaczęło. Na mapie droga zaznaczona ciągłą kreską, w rzeczywistości skończył się asfalt i przyszło mi jechać wyboistym szutrem. Bałem się głównie o rower bo swoje lata ma już za sobą i nie wiedziałem jak wytrzyma wstrząsy, ale poradził sobie dzielnie. Dojechałem znów do asfaltu skąd niedaleko miałem do zapory Złotnickiej. To z pewnością najpiękniejsza zapora jaką dotąd widziałem. Droga na nią wiedzie przez dwa krótkie tunele wykute w skale, a jeden z nich pilnowany jest przez lwa. Trzeba się dobrze przypatrywać by go zobaczyć, bo świetnie maskuje się wśród skał.  O ile dobrze pamiętam stał kiedyś przed jakimś pałacem. Na dole zapory jest budynek, zapewne obsługi zapory jak i elektrowni wodnej. Ot taki trochę większy dom, ale przy wielkiej kamiennej ścianie wydaje się niezwykle kruchy. Warto było tu delikatnie odbić. A jeszcze na deser skrzynka przy schronie wartowniczym i wizyta okazała się nad wyraz udana.


    Niedaleko kolejna spora atrakcja, czyli zamek Czocha. I tutaj pozostał pewien niedosyt. Przed bramą natknąłem się na płaczącego dzieciaka, w kolejce kolejne dwa też z czegoś niezadowolone i postanowiłem odpuścić sobie zwiedzanie wnętrz z przewodnikiem. Już kiedyś to przerabiałem i tylko rośnie poziom irytacji na marudzące dzieciaki. Cóż, takie są uroki wakacji, w takie miejsca warto wybierać się poza sezonem i w tygodniu. Zostałem przy obejrzeniu dziedzińca i zewnętrznych murów. Mimo licznych przebudów i prób nadaniu mu charakteru bardziej pałacu niż warowni, wciąż widać że to stare założenie obronne sięgające XIIIw. Szczególnie można to zauważyć przy ścianach wyrastających z litej skały. Miejsce można skojarzyć chociażby ze starej komedii wojennej "Gdzie jest generał?", ale i z innych filmów. Wcale się nie dziwię, że stał się plenerem dla kilku filmów, bo jest naprawdę malowniczy, jeden z piękniejszych jakie widziałem.


    W Leśnej żelazny repertuar do obejrzenia: ratusz, kamienice i kościół, a w tym miasteczku nawet dwa. Na dłużej zapamiętam dawny ewangelicki, ale nie z powodu imponującego wyposażenia czy niezwykłej sylwetki, lesz płyty nagrobnej w ścianie zewnętrznej. Już wcześniej zauważyłem, że w kościołach tutejszych dość często w ścianach można znaleźć płyty nagrobne i epitafia. Imponujących rozmiarów i w liczbie niespotykanej przeze mnie w innych częściach Polski. Tutaj jednak jedna z płyt bardziej zwróciła moja uwagę. Naturalnej wielkości płaskorzeźba szlachcica, zapewne z XVIIIw. widać że fundator był bogaty, bo raz że tablica duża, a dwa wyrzeźbienie takiego dzieła nie można było powierzyć byle komu.


    Za Leśną zaczęło mi się jechać coraz ciężej. Wszystko przez to, że na pierwszy dzień zaplanowałem za dużo kilometrów. Przez cały dzień wyszło około stu, co jest za dużo jak na mnie, z mocno obciążonym pełnymi sakwami rowerem. Te ostatnie 20-30km. marzyłem głównie o dojechaniu do celu. Jak jednak minąć tak ciekawą miejscowość jak Radomierzyce? Już sama granica na Nysie jest jakąś tam atrakcją. A warto tu jeszcze zajrzeć do kościoła obok którego stoi kaplica cmentarna w ciekawej formie. Niestety ten zabytek niszczeje, dobrze chociaż że zabezpieczono wejścia, bo dotarłem do zdjęć z wnętrza na których widać wywleczone trumny. Z Radomierzycami, a szczególnie pałacem wiąże się  jedna z zagadek PRL. Pod koniec wojny dotarł tu Piotr Jaroszewicz, późniejszy premier, wtedy wysoki oficer 1 Armii WP. Wiadomo, że z dwiema innymi osobami wszedł w posiadanie ważnych niemieckich dokumentów. Nie wiadomo co w nich było i gdzie się teraz znajdują, ale on jak i dwaj pozostali zostali w końcu zamordowani w niewyjaśnionych okolicznościach. Stąd jedna z teorii, że były to dane niemieckiego wywiadu, które mogły skompromitować niektórych polityków. Co prawda dotyczyło ludzi którzy na początku lat 90-tych byli już na emeryturze, ale nawet wtedy mogło to wywołać polityczne trzęsienie ziemi. Sam pałac jakby do dzisiaj strzegł jakieś tajemnice, bo bardzo wysoki mur zasłania widok na niego, Zresztą podejście pod bramę też nie jest do końca legalne, bo mija się tabliczkę teren prywatny.


    Jeszcze tylko parę kilometrów i był mój cel, czyli Zgorzelec. Przyjechałem dość późno i jedyne o czym marzyłem to rozbić namiot, zjeść kolację i iść spać, co też uczyniłem. I tak zakończył się pierwszy dzień wycieczki, a przede mną jeszcze tyle dni jazdy. Przynajmniej jest o czym pisać, a z moim tempem do wiosny może uda mi się opisać całość, bo na każdy dzień postanowiłem zrobić oddzielny wpis. O keszach tym razem będzie mniej, bo owszem przez te dni sporo ich wpadło, ale bardziej skupiłem się na jeździe i zwiedzaniu, skrzyneczki zostawiając na "przy okazji".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz