poniedziałek, 23 października 2017

Ku morzu cz.II - W lasy

    Po spokojnej nocy w Zgorzelcu postanowiłem, że przed ruszeniem w dalszą drogę obejrzę miasto. Pewnie minie parę lat kiedy znów tu zajrzę, o ile w ogóle. Przed wojną było to Gorlitz i po niemieckiej stronie Nysy wciąż jest takie miasto, a polski Zgorzelec to po prostu przedwojenna jego prawobrzeżna część. Nie da się ukryć że najciekawiej jest nad rzeką przy moście staromiejskim. Z niemieckiej strony jest fajny widok na młyn, ale nie do mielenia mąki, ale wykorzystywany przy obróbce sukna (czyli foluszniczy). Na jego ścianie jest płaskorzeźba przedstawiająca symbolicznie zjednoczoną Europę. Z polskiej strony wzrok przyciąga kościół, gotycka świątynia p.w. Piotra i Pawła, największy w Saksonii. I jak to zwykle bywa w uliczkach starego miasta z bliska ogólnych zdjęć się nie da zrobić, ale właśnie dzięki otwartej przestrzeni rzeki możemy podziwiać bryłę monumentalnego kościoła. W tym miejscu był kościół romański z którego zachował się portal i bardzo sobie cenię możliwość zobaczenia go, bo zabytków z tego okresu w Europie nie ma zbyt wiele. Niestety z powodu zbyt wczesnej pory nie mogłem zobaczyć wnętrza, a z pewnością jest imponujące. Z innych ciekawych miejsc zahaczyłem o dworzec, pewnie bym nie zajrzał, ale lubię kolejowe klimaty i miała być skrzynka, więc nie mogłem sobie odpuścić. Byłem też na cmentarzu żołnierzy 2 Armii WP. Nad pochowanymi czuwa wielki orzeł, a równe rzędy białych krzyży zawsze robią przejmujące wrażenie. Żal mi chłopaków że trafili pod tak fatalne dowództwo, czyli Karola Świerczewskiego. W ramach operacji łużyckiej w kwietniu 1945r. doszło do bitwy pod Budziszynem. Było to ostatnie niemieckie zwycięstwo w czasie wojny. I tylko nie wiem czemu w swoich notatkach "koniecznie zajrzeć" nie miałem tutejszego domu kultury. Przed wyjazdem wirtualnie odwiedziłem tą imponującą budowlę, ale w czasie pobytu w Zgorzelcu całkowicie zapomniałem o tej perle architektury. Nie mogę sobie tego darować.


    Tuż pod Zgorzelcem odwiedziłem pałac w Łagowie. Obecnie przerobiony na hotel i dzięki temu do dziś cieszy oko. Z kolei kolejny pałac w Jędrzychowicach to już tylko ruiny, ale równie ciekawe. Początkowo myślałem że nawet nie podejdę pod pozostałości pałacu, bo kolczaste krzewy skutecznie broniły dostępu. Wystarczyło jednak znaleźć ścieżkę, którą na miejsce zmierzają miłośnicy spożywania trunków na świeżym powietrzu. Ruiny są naprawdę imponujące bo pałac był duży, chyba trzypiętrowy, a do tego dobudowana była wieża. Oczywiście najlepiej byłoby obejrzeć to późną jesienią, gdy opadną liście i odsłonią widok na całość. Tylko kesza "Jędrzychowice" OP8130 nie udało się znaleźć.


    Po opuszczeniu okolic Zgorzelca pojechałem drogą nr 351. Polecam, bo ruch tu nieduży, droga kręta i jazda dzięki temu się nie nuży, bo zawsze jest ciekawość co zobaczy się za kolejnym zakrętem. Czasami zbliżamy się też do Nysy Łużyckiej, która zaskoczyła mnie swoja wielkością. Spodziewałem się że ma kilka, kilkanaście metrów szerokości, a tu tymczasem porządna, szeroka rzeka. I tak podziwiając widoki dotarłem do Pieńska. Cały czas skądś kojarzyłem tę nazwę, ale jakoś nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. I musiałem odwiedzić to miasto, by odkryć tutejsze huty szkła, które znałem z ich wyrobów. Do dziś ich słoiki typu wek służą w rodzinie do przechowywania kapusty kiszonej, czy kiszonych ogórków. Na pokrywce wygrawerowana jest nazwa huty i cena detaliczna za słoik. Z wiadomych względów niestety coraz ich mniej.


    Dotychczasowa droga z Pieńska odchodzi na płn.-wsch. ale moim celem było trzymanie się w miarę możliwości granicy, więc zaraz za miastem wjechałem w las, który towarzyszył mi przez większość dzisiejszej, dalszej podróży. Na leśnym przejeździe udało mi się spotkać pociąg towarowy ciągnięty przez SU46 PKP Cargo i Bombardiera, ale jakoś nie zauważyłem nazwy operatora. I na jakiś czas to był ostatni kontakt z zaawansowaną cywilizacją. Z pierwszej, niewielkiej wsi Bielawy Dolnej nie pamiętam nawet domów. Ale akurat tam wzrok przykuwają różne stwory rodem z "Akademii pana Kleksa" i przeróżne konstrukcje w rodzaju domki na drzewie, ale nie trzymające pionów, a rozlewające się niczym we śnie. To część parku rozrywki, który znajduje się głównie po niemieckiej stronie, na którą można przejść po moście pontonowym. Kiedyś był tu taki z prawdziwego zdarzenia, ale po wojnie pozostał po nim tylko przyczółek na brzegu z keszem "Most na Nysie Łużyckiej" OP808G.


    Niestety już przy keszu zaczęło popadywać, a im dalej w las tym mocniej. Jeszcze mi to nie przeszkadzało, z sakwy wyciągnąłem kurtkę z kapturem i jakoś szło. Ale utwardzona szutrówka zaczęła się zmieniać w coraz bardziej lotne piaski i w końcu musiałem kręcić na najlżejszych przełożeniach. Tego było za dużo i w końcu zatrzymałem się pod drzewem klnąc na pogodę, jakby to miało coś zmienić. W końcu przestało padać a ja ruszyłem dalej. Humor poprawiał mi się z każdym metrem bo zbliżałem się do kesza "Toporów" OP808Q, który od założenia w 2014r. miał jedno znalezienie, a ja uwielbiam znajdować takie pudełka. I na miejscu tylko wszystko co mogło, to mi opadło, bo akurat młodzi archeolodzy mieli tu chyba jakieś letnie praktyki. Z szukania nici. Takiego rozczarowania nie przeżyłem od kiedy dowiedziałem się że prezenty podrzucają rodzice, a nie św. Mikołaj.
    Cóż, trzeba jechać dalej. Droga gruntowa znów zrobiła się twarda, las może nie oszałamiający bo typowa plantacja na płyty wiórowe czy papier, ale i po takich lubię jeździć. W końcu dotarłem do cywilizacji w postaci małej wsi Sobolice. Muszę przyznać, że mimo że budownictwo całkiem inne, to poczułem się jak w bliskich memu sercu, ale i rodzinnego Białegostoku przygranicznych wioskach. Ten sam senny klimat i poczucie zagubienia gdzieś na końcu świata. W centrum wsi ciekawostka w postaci małej rekonstrukcji wojskowych stanowisk polowych, i niewielkie miejsce pamięci w nawiązaniu do jednostek II Armii WP, które tu stacjonowały.


    I znów lasy, prawdę mówiąc zrobiło się trochę monotonnie. Nie ma się czemu dziwić, jak doczytałem po powrocie, lubuskie to województwo z największą powierzchnią lasów. Szkoda że to nie stare bory, ale jak wspomniałem plantacje. Tyle dobrego że asfalt powrócił, jednak to najlżejsza nawierzchnia do jeżdżenia rowerem. Ciekawszym przerywnikiem był zrujnowany folwark w Lipnej z pałacem na czele. Niestety strasznie zarośnięty, a nie miałem ochoty na łażenie po mokrych krzakach. Budynki gospodarcze co prawda przy głównej drodze, więc do obejrzenia bez problemu, ale jednak to pałac najbardziej mnie interesował.
     W miasteczku Przewóz leżącym na samej granicy pierwsze co zwraca uwagę to budki a na każdej wielki napis "Zigaretten". Zresztą nie tylko w tym, ale każdym mijanym, który ma bezpośrednie połączenie z Niemcami. Jest to pewna egzotyka, u mnie przy granicy na tablicach sporo napisów cyrylicą, które ciężko odczytać jak się nie zna alfabetu. No, ale nie przyjechałem podziwiać przygranicznego handlu. W Przewozie jest ciekawy obiekt w postaci wieży głodowej. To pozostałość zamku z XIIIw. Nazwa wzięła się z okresu rządów Jana II Żagańskiego kiedy to książę uwięził swego brata, rywala do tronu i zagłodził na śmierć. To był tylko jeden z epizodów w historii Piastów śląskich. Przy piastowskich intrygach, zdradach, sojuszach, wojenkach słynna "Gra o tron" to prosta historia dla dzieci.


    Do obejrzenia był jeszcze kościół z XVw. Jednak mimo swojego starego rodowodu i dobrze zachowanych cech gotyckich, jakoś nie wzbudził mojego zachwytu. Pewnie przez to że został otynkowany, surowa cegła wygląda moim zadaniem znacznie korzystniej. Do tego był zamknięty, więc tylko zrobiłem fotkę na pamiątkę i mostem wjechałem do Niemiec. W ogóle to miałem szukać noclegu już gdzieś w okolicy Przewozu, ale było jeszcze dość wcześnie więc postanowiłem przejechać jeszcze kilka kilometrów. Prowadziła mnie droga rowerowa, tzw. żabi szlak, ładny, równy asfalt, a od czasu do czasu niewielkie wiaty drewniane. I przy tych wiatach wpadły mi pierwsze kesze na terenie Niemiec. Czas jednak było rozglądać się za miejscem do spania. Wspomniane wiaty wydały mi się idealne. Wystarczyło znaleźć taką pod drzewami z odpowiednio szerokim stołem. I w końcu się znalazła, więc nawet nie musiałem rozbijać namiotu, tylko rozwinąłem karimatę i śpiwór i spanie miałem jak w luksusowym hotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz