piątek, 9 lutego 2018

Ku morzu cz.VII Pierwszy raz w Szczecinie

    Wstał kolejny ładny dzień, wieczorem planuję być w Szczecinie. I znów cały dzień jazdy, byłem już trochę zmęczony codziennym kręceniem, ale to tylko fizycznie, bo psychicznie jest nieźle jak rzadko kiedy. A początek nie był zbyt łatwy. Po znalezieniu kesza "Kościół w Raduni" OP3971 w ruinach świątyni ruszyłem dalej leśną drogą. Niestety dość szybko skończył się ubity trakt, a zaczęły kocie łby, z poboczem bardzo piaszczystym. I jeszcze żeby tego było mało, to dość ostro pod górkę. Przez to spory kawałek prowadziłem rower, bo jechać w ogóle się nie dało. No może jakbym miał lepszy rower. Niestety mój jest już stary, z czasów kiedy królował rozmiar kół 26, a 28 to była jakaś fanaberia.


     Całe szczęście me męki szybko się skończyły, a ostry zjazd do wsi Zatoń Dolna wynagrodził trudy. Miejscowość ta ładnie jest schowana między wzgórzami a Odrą. Zacząłem od wizyty w kościele, który uraczył mnie keszem, ale też niezłym widokiem na Odrę. Byłby jeszcze lepszy gdyby nie drzewa. W dole czekało na mnie wejście do Doliny Miłości. I prawdę mówiąc niewiele mogę powiedzieć o tym parku naturalistycznym, pozostałości po zespole parkowo - pałacowym. Jak zobaczyłem że znów trzeba wjeżdżać pod ostre górki to sobie odpuściłem. Skorzystałem tylko z ładnego miejsca biwakowego, gdzie zjadłem drugie śniadanie.


   Dalsza droga samym brzegiem Odry. Niezwykle przyjemna bo słońce dobrze grzało, ale od rzeki wiał lekki wietrzyk. W Krajniku Dolnym chwilę powalczyłem z keszem "A358- Ruiny kościoła w Krajniku" OP3FEE. Z samą skrzynką nie było tak źle, ale dojście to koszmar. Trzeba przebijać się przez pokrzywy i kolczaste krzaki. Zupełnie nie wiem po co ustawiono tablicę informacyjną o obiekcie, skoro nawet go spod niej nie widać, a gospodarz nie zadbał nawet o jakąkolwiek ścieżkę.
    Do Ognicy wojewódzką nr 122. Głownie przez młody las, a ciekawszym przerywnikiem był tylko most nad Rurzycą. Jakoś ta nazwa nie przypadła mi do gustu. W samej Ognicy też nie zabawiłem długo. Tyle co po dwa kesze, ale pewnie gdyby nie one to nawet bym nie zbaczał z głównej drogi.
    Zaraz za Ognicą 122 odbija ostro na wschód i łączy się z krajową nr 31. Nie chciałem na nią wyjeżdżać w perspektywie mając kilka ładnych kilometrów z rozpędzonymi tirami. Wobec tego wybrałem szlak rowerowy przez polne i leśne drogi. Na polnych przywitał mnie sypki piach, ale to częste i się specjalnie nie martwiłem bo niedaleko już las, a tam prawie zawsze ziemia dobrze ubita. Niestety okazała się rozjeżdżona przez ciężki sprzęt leśny. Głębokie koleiny, błoto i walające się gałęzie. Do tego na pochyłościach woda odsłoniła kamienie, czasem w takiej ilości że nie szło omijać. Nie wiem kto wymyślił ten szlak, ale zafundował mi niezły cross. I tylko z żalem wspominałem niemiecką drogę rowerową, która przez pola i lasy wiodła mnie asfaltem.
    W końcu jest Widuchowa, niewielkie, acz urocze miasteczko. Nawet jest tu przystań przy którym cumował większy statek. Trudno mi orzec jego przeznaczenie, z pewnością nie barka i nie wycieczkowy. Od czego jednak internet w domu. Okazuje się że był to jeden z lodołamaczy pracujących na Odrze. Jak na tak nieduże miasteczko sporo tu ładnych zakątków. Jest kilka interesujących kamienic, tylko jak potem przeglądałem zdjęcia w domu to okazało się że zapomniałem zrobić zdjęcia. Jak to często bywa, najwartościowszym zabytkiem jest kościół. Wybudowany w XIIIw. mimo przebudowy zachował sporo oryginalnych elementów. Szczególnie spodobały mi się mury, wzniesione z dokładnie obrobionego kamienia. Jestem pod wrażeniem, jak dawni ludzie przy pomocy prostych narzędzi tworzyli precyzyjne elementy.


    Żeby nie jechać drogą krajową wybrałem biegnąca wzdłuż Odry. Znowu trafiłem na niezbyt dobrą drogę, ale nie tak złą jak niedawno w lesie. Mocno wyboista, a że rok był mokry to i co raz trafiałem na kałuże na całą szerokość. W końcu w Marwicach znów wróciła normalna droga. Tego dnia coś mi się zaczęło zmieniać w krajobrazie. Do tej pory nie wiedziałem co, ale tutaj w końcu załapałem. W wsiach wciąż mijam murowane domy, ale te są coraz biedniejsze i mniejsze. Wciąż sporo jeszcze piętrowych, z dużą liczbą izb, ale powoli przewagę biorą chaty niezamożnych gospodarzy. Ciekawe czym to jest spowodowane. Jedyne co mi przyszło do głowy to gorsze gleby.
    W czasie tej wycieczki nie mogłem narzekać na brak przyrody, dlatego z tym większą ochotą podjechałem podziwiać industrialne klimaty. Już z daleka moje oko cieszyły kominy elektrowni Dolna Odra. Niby nic specjalnego, a do tego trują powietrze, ale ja lubię oglądać elektrownie z bliska. Zawsze urzeka mnie ich monumentalność i prostota. Kilka podstawowych brył z geometrii powiększonych do ogromnych rozmiarów ustawione w idealnym porządku. Ani grama ozdoby, nic co nie jest użyteczne, trochę ta bezduszność niepokoi i chyba to jest w tym wszystkim najlepsze.


    Od elektrowni nie pozostało mi nic innego niż jechać krajową nr 32. I prawdę mówiąc trzeba tak było zrobić wcześniej, bo ruch tu wcale nie taki ogromny. Owszem pojawiają się TIR-y, ale nie jest to jakiś nieprzerwany sznur, który tylko czyha by wessać nieuważnego cyklistę między osie. Zresztą daleko nie ujechałem, bo tylko do kesza "Zajazd Saga" OP81YQ. Tutaj zjadłem obiad, a i przekonałem się że to wciąż Polska. Na pobliskiej stacji kręcił się pan, który w końcu przyszedł do restauracji i zamówił dwie pięćdziesiątki. A że byłem jedynym klientem, a nie chciał pić do lustra to dotrzymałem towarzystwa. Jak poczęstowano mnie, to w dobrym tonie też jest się odwdzięczyć. I choć za wódką nie przepadam, to nie mając alkoholu w ustach od początku wycieczki, podejrzanie łatwo te dwa kieliszki przeszły przez me gardło. Całe szczęście pan czekał na transport, który zaraz się pojawił i nie musiałem spełniać dobrego uczynku spragnionego napoić.
    Już w Gryfinie najbardziej warte uwagi, przynajmniej z mojego punktu widzenia, są Brama Bańska i kościół NMP z okresy przechodzenia stylu romańskiego w gotycki, czyli jak na ziemie Polskie dość wiekowa budowla. Niestety brama niespecjalnie przypadła mi do gustu. Jakoś nie czuć tu powiewu historii jaki czasem czuje się stojąc pod wiekowymi murami. Pewnie wszystko przez bloki z okresu PRL, które pasują tu jak kwiatek do kożucha. Co prawda nie pierwszy raz spotkałem takie zestawienie, ale akurat w Gryfinie jakoś szczególnie to się gryzie. Za to już pobliski, wiekowy kościół prezentował się jak trzeba. Jego bryła górowała nad pobliskimi nijakimi budynkami i patrzyłem tylko na niego. Trzeba przyznać, że naprawdę ciekawa rzecz. Z jednej strony jest już strzelistość gotyku, ale jeszcze taka niepewna, jakby ściany szykowały się dopiero do skoku ku niebu.
    Z innych ciekawostek Gryfina trzeba wspomnieć o moście na stronę niemiecką. Ładna, nitowana konstrukcja. Z jego poziomu ciekawy widok na zrewitalizowane nabrzeże Odry. Największa niespodzianka czekała na mnie jednak przy miejscowym szpitalu. Wpisywałem się w kesza "Gryfińskie mury obronne" OP88SU, a tu nagle podjechało autko z "blachami" Białystok I Akalica. Nie powiem, jakoś tak cieplej mi się na serduszku zrobiło, że i tutaj są nasi.


    Za Gryfinem trafiłem na tablice z podanymi kilometrami i trochę się przestraszyłem. Do mego dzisiejszego celu podróży, czyli Szczecina jeszcze 30km. Jak na rower to trochę jest pedałowania, a byłem pewien że z Gryfina to już rzut beretem. I całe szczęście znaki przekłamują, podając odległość chyba do jakiegoś węzła autostrady A6. Ja zaś starymi drogami gdzie w pełni legalnie można jechać rowerem, po pokonaniu połowy tego dystansu minąłem tablicę Szczecin. Muszę przyznać że w obcym mieście na rowerze czuję się niepewnie, a tym bardziej że wjechałem w wąską ulicę, za to z wielkim korkiem. Nie chcą dodatkowo tamować ruchu powolnym tempem, co nieczęsto mi się zdarza zjechałem na chodnik. Na usprawiedliwienie dodam że to były przedmieścia więc ruch pieszych praktycznie zerowy. Z czasem auta gdzieś się rozjechały więc wróciłem na jezdnię, by w końcu dotrzeć do ścieżki rowerowej, którą już jak król pokręciłem do campingu nad j. Małe Dąbie, które jest częścią j. Dąbie. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po dopełnieniu formalności meldunkowych był prysznic. Ciepła woda potrafi zdziałać cuda. Mimo zmęczenia widząc że do zachodu jeszcze zostało sporo czasu postanowiłem ruszyć na kesze. Myślę jednakże to zostawię na następny wpis, o tym jak odebrałem Szczecin, bo kolejny dzień zrobiłem sobie małą przerwę i zostałem w tym mieście.

1 komentarz:

  1. Bardzo przyjemnie się czyta te Twoje posty. Nie jestem z branży, a o geocachingu dowiedziałem się tak naprawdę dzięki Twojemu blogowi. Zastanawiałem się co znaczą te cyfrowo-literowe kody i tak wygooglowałem sobie informacje, teraz już wiem. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń