poniedziałek, 11 listopada 2013

Keszowanie w Dzień Niepodległości

    Trzeba przyznać, że listopad rozpieszcza pogodą. Gdyby nie to, że trzeba było do pracy wracać, to powiedziałbym, że to najpiękniejszy listopad w moim życiu. Już prawie połowa miesiąca, a można sobie śmigać rowerem. Nawet specjalnie nie trzeba się ubierać. Wystarczy polar, wiatrówka, rękawiczki i coś na głowę, bo jednak wiatr jest trochę zimny. Do tego termos z czymś ciepłym w środku, tabliczka czekolady i można jechać. Plan wycieczki z trzema keszami po drodze obmyślony dzień wcześniej i miałem ruszać gdzieś o ósmej rano. Niestety w nocy jakaś zmora mnie dusiła, spać nie dała i rano zaspałem. Wyjechałem gdzieś o dziesiątej w kierunku Supraśla. Tak się złożyło, że w tym roku tam nie dotarłem, więc była okazja by odwiedzić stare kąty.
     Z Białegostoku do Supraśla biegnie ścieżka rowerowa. Pobliskie drzewa próbują podważyć asfalt korzeniami, co z pewnością w końcu im się uda. Póki co lekkie wyboje nie męczą specjalnie i jedzie się bez problemów. Zaraz za Ogrodniczkami jest podjazd na którym zawsze sprawdzam w jakiej jestem kondycji. Podjechałem i nawet specjalnie się nie zasapałem, czyli jest już nieźle. Na górze jest parking, ławki, stoły, więc skorzystałem i zrobiłem pierwszy postój na herbatę.


    
    Był podjazd musi być i zjazd. A potem już bez większych górek dojeżdżam do Supraśla. Zazwyczaj wszyscy kierują się do klasztoru prawosławnego i na bulwary nad Supraślą. Ja tym razem odbijam w lewo, gdzie są tylko domki jednorodzinne. Aż szkoda, że ta część Supraśla nie jest większa. Wspaniale się jedzie małymi uliczkami. Brak jakiegokolwiek ruchu, nawet żaden pies nie zaszczekał. W końcu dojeżdżam do byłego ośrodka wypoczynkowego "Puszcza". Kiedyś był we władaniu policji, został zamknięty około 2010. Stoi do dziś nieużywany i niszczeje. Póki co jest jeszcze stróż, ale jak przez kilka lat nikt nie będzie miał pomysłu na to miejsce, pewnie stanie się urbexem. Co mnie na teraz interesowało to kesz "Ośrodek "Puszcza" OP59E4. Z racji stróża nawet nie próbowałem przejść przez ośrodek. Na szczęście między stawami rybnymi, a obiektem, była wąska, polna droga, która jak nic powinna mnie doprowadzić na miejsce. Nie pomyliłem się i dotarłem do podnóża skarpy, na szczyt której wiodą schody. Schody to obecnie zbyt szumna nazwa. Pół biedy, że ukruszone w wielu miejscach, pokryte grubą warstwa śliskich i mokrych liści. Mniej więcej w połowie zapadły się całkowicie do głębokiego rowu w którym płynie strumyk. Trzeba mocno uważać by się nie ześlizgnąć po mokrej ziemi. Udało się dotrzeć bez szwanku na górę i podjąć skrzynkę. Najlepsze jest otoczenie kesza. Zalesiona, stroma skarpa. Zaraz u jej stóp meandruje Supraśl, za którą rozciągają się trzcinowiska, jednak niezbyt daleko, bo ogranicza je las. To wszystko w absolutnej ciszy i w trochę nostalgicznym, listopadowym klimacie.




    Opuściłem to piękne miejsce. Droga wypadła mi ulicą Cegielnianą. Po prawej miałem grzbiet niewielkiej górki zza której wyglądały wieże klasztoru w Supraślu Fajnie to wyglądało. Dojechałem w końcu do asfaltu i zaraz znalazłem się w Podsupraślu. Miałem stąd niedaleko do kesza. W teorii, bo w praktyce było ciekawie. Początkowo jechałem przez Podsupraśl ścieżka rowerową, która za ostatnimi budynkami przeszła w drogę gruntową. Zaraz dotarłem do pola biwakowego, przez które przejechałem w stronę łąk. Przerzutki w rowerze przełożyłem na najlżejsze obroty i postanowiłem jechać dość mokrą drogą. Początkowo dobrze mi szło, aż w pewnym momencie koło przednie prawie w jednej trzeciej zagrzebało się w błocie, a ja z przerażeniem zacząłem się przechylać. Opatrzność nade mną czuwała bo noga wylądowała na kępie trawy i nie utopiłem się w błocie. Ostatnie trzysta metrów postanowiłem przejść na piechotę klucząc między co bardziej podmokłymi odcinkami. W końcu dotarłem na trochę wyższy i suchszy teren, gdzie był ukryty kesz "Trzy Dęby" OP5900. To nie pierwsze miejsce będące jak wyspa wśród podmokłych łąk, które odwiedzam. Zawsze mają w sobie coś magicznego. Wyobraźnia nieźle tu pracuje, dopowiadając historie o dawnym dworku, kapliczce, a może nawet pogańskich obrzędach. 
    Został jeszcze problem powrotu. Pomyślałem, że zupełnie niedaleko jest jaz przez Supraśl i nie będę musiał prowadzić roweru, a potem jechać naokoło. Wypatrzyłem ścieżkę przez szuwary, która prowadziła w odpowiednim kierunku. Długo się nie zastanawiając podążyłem jej śladem. Trochę mokro, miejscami bardzo, ale z tym radziłem sobie naginając trawy pod nogi. Przez jakiś strumyk przeszedłem po kłodzie, roweru używając jako poręczy i nie patrząc że łańcuch w wodzie się wykąpał. I w końcu dotarłem do miejsca gdzie było tak mokro, że wszelkie sposobu zawiodły i musiałem wracać. Do Supraśla dotarłem po własnych śladach z lekko przemoczonymi butami.




    W Supraślu usiadłem na jednej z ławek bulwaru. Chwilę odpocząłem. To był dobry czas na odwiedziny w miasteczku. W lecie, w czasie dni wolnych zazwyczaj są tu dzikie tłumy, a dziś było jedynie paru leniwie snujących się turystów. Żadnego nawoływania, wrzasków dzieci. Tak jak powinno być. Nie ma co się jednak rozsiadać, bo do domu jeszcze parę kilometrów, a o 16 już się ciemno robi. Pojechałem w stronę Krasnego Lasu. Może z kilometr za Supraślą odbiłem na chwilę w las do kesza "Bagno" OP597B. Po tytule myślałem, że znów będę musiał skakać od kępki trawy do kępki. Miło się jednak rozczarowałem, bo pod samą skrzynkę da się podjechać świetna ścieżką. A samo bagno zaczyna się dosłownie kilka kroków od miejsca ukrycia. Zaraz też wyjaśniło się dlaczego ścieżka jest w tak dobrym stanie. Co i raz przechodzą nią spacerowicze. Spokojniej bywa przy niektórych keszach miejskich. 





    W Krasnym Lesie można jechać na Majówkę, albo w stronę Zielonej. W pierwszym przypadku jest dalej, ale cały czas asfaltem. W drugim bliżej, ale leśnymi drogami. Zdecydowałem się na opcję numer dwa, bo pamiętam, że chyba w zeszłym roku droga przez las została poprawiona. I to był dobry wybór. Żadnych samochodów. Las spowity delikatną mgłą. I nawet słońce zza chmur wyglądało. Bardzo niespiesznie, bo zaledwie około 15km/h toczyłem się przed siebie. Krótki postój zrobiłem sobie nad leśnym stawem. Gładka powierzchnia wody, wokół las i aż się nie chciało odjeżdżać, ale niestety trzeba było.



   Przejechałem parę kilometrów i już byłem w domu. Po drodze mijałem sporo rowerzystów. Prawie tylu jak w środku sezonu. Cieszy to tym bardziej, że jeszcze parę lat temu, w regionie, człowiek na rowerze był wpisywany w stereotyp, że nie stać go na auto. A teraz można spotkać i dzieciaki i starsze panie. Taką modę to ja rozumiem.

1 komentarz:

  1. Nu, ostatnio trochę chłodniej niż w październiku, ale to prawda, da się jeździć! Piękna wycieczka, a jezioro na ostatnim zdjęciu bajeczne.

    OdpowiedzUsuń