niedziela, 11 maja 2014

Dwa oblicza Narwi

    Jeszcze pod koniec kwietnia, któregoś dnia po południu pomyślałem, że może warto wyskoczyć nad Narew. Całkowicie nieplanowana wycieczka, tylko po jednego kesza "Narwiański Labirynt" OP3C17. Szybko obejrzałem mapę i wiedziałem, że gdzieś we wsi Topilec będę musiał odbić w lewo by przez podmokłe łąki dostać się do celu. Jechało się świetnie. Słońce przygrzewało, a delikatny wiatr, ani nie pomagał, ani nie przeszkadzał w jeździe. Ani się obejrzałem, a już byłem w Topilcu. Ostatni raz byłem tu kilka lat temu i zupełnie zapomniałem co można obejrzeć we wsi. Niewielka, ale ma swoją świątynię, a dokładnie cerkiew murowaną z XIXw. Drugi obiekt przy którym warto przystanąć to niewielki cmentarz niemiecki z I wojny światowej. W Polsce ich nie brakuje, ale na Podlasiu to naprawdę rzadki widok.Wrażenie psuje tylko zapaszek z fermy drobiu. Ale to zależy skąd wiatr wieje.
   

    Cały czas jednak wypatrywałem, gdzie tu by można dostać się nad Narew i stojącej nad nią wieży widokowej. W końcu jest. Drogowskaz czarnego szlaku. Początek nie wyglądał zachęcająco. Ścieżka w pokrzywach, między dwiema posesjami, a z jednej z nich obszczekujący mnie pies. Po parudziesięciu metrach już wiedziałem, że jestem na dobrej dróżce, a upewnił mnie w tym znak szlaku. Nawet robota bobrzych chuliganów nie zniszczyła do końca oznakowania.


    W trawie widać coś jakby ścieżkę. Pewnie od czasu do czasu chodzą tędy wędkarze, bo innego celu nie widzę. Na szczęście było sucho i przejście nie stanowiło problemu. Widać, że pod świeżą trawą zaległa zgniła, taka co długo była pod wodą. I szło by się całkiem miło, gdyby coś w rodzaju bagienka. Ani tego obejść, ani przeskoczyć. Jest za to kładka. Słowo trochę na wyrost bo to kilka kołków w poprzek i parę desek wzdłuż. Konstrukcja trochę zdradliwa, bo jak się okazuje niektóre kołki zanurzają się w wodzie, jak się na nie stanie. Na szczęście dwa grubsze, są solidną podstawą konstrukcji i głównie dzięki nim przeszedłem tamtędy z rowerem.


    Dalsza część łąki to bajka, a zaraz zaczyna się podwyższenie terenu, na którym rośnie las. Skrajem tego lasku dotarłem do wieży widokowej. I jak to nad Narwią. Piękno przyrody, a jedyne źródło dźwięku to ptaki. Tym razem oprócz zwyczajowych treli mogłem słuchać "biegających" po wodzie łabędzi. Natknąłem się na parkę, która prawie cały czas urządzała sobie przechadzki. Wygląda to tak, że łabędź przez około 50m. jakby szykował się do lotu, ale w ostatniej chwili rezygnuje i znów osiada na wodzie. Po kilku minutach to samo. A trzeba przyznać, że parę decybeli wtedy powstaje. Na wieży miał być kesz, ale zajrzałem we wszystkie dziury i nawet wykonałem telefon do przyjaciela. Niestety zaginął. Postanowiłem wrócić tu za kilka dni, już w maju.


    To chyba jedno z praw Murphy'ego. Jeżeli planujesz z wyprzedzeniem wycieczkę, to masz pewność, że pogoda będzie fatalna. W pierwszy dzień który miałem wolny i chciałem jechać, wiał taki wiatr, że głowy zrywał. Kolejny dzień wolny to prawie całodzienny deszcz. W końcu wypadła wolna sobota. Wstaję wyglądam za okno i co widzę. Silny wiatr, a na niebie kręcą się ciemne chmury i nawet ciężko określić ich kierunek. Piję kawę i co raz wyglądam za okno, a tu nic się nie poprawia. W końcu jakaś złość mnie chwyciła, do GPS-a załadowałem jeszcze dwie skrzynki nad Narwią, przygotowałem reaktywację na wieżę, do sakw wrzuciłem butelkę wody, czekoladę i pojechałem. Nie powiem, wiatr był dosyć silny i jak się jechało wprost pod niego to ciężko się pedałowało, ale to jeszcze nie były podmuch z rodzaju tych co próbują człowieka zawrócić. Tak jak parę dni temu początek wycieczki, ale już za Białymstokiem wypadł jedną za ścieżek rowerowych gminy Choroszcz. Zbudowanej niestety z kostki. Z zazdrością patrzyłem na równiutki asfalt 10m. po prawej, którym mknęły auta. Na szczęście me cierpienia rekompensowały łąki w pięknych kolorach, rozciągające się po prawej. Teraz są najbardziej kolorowe i najpiękniejsze, bo niedługo przypali je letnie słońce.


    W Topilcu przywitał mnie znajomy zapach ferm drobiowych. To chyba najpoważniejszy minus tej uroczej wsi. Na szczęście wiało z odpowiedniej strony i nie byłem narażony na zbyt długie wrażenia zapachowe. Tym razem nigdzie się nie zatrzymywałem i jechałem jak po swoje. Tylko trochę się bałem czy da się przejść przez łąkę przez te ostatnie deszcze. I gdybym szedł ścieżyną byłby kłopot z powodu błota. Na szczęście trawa porosła dość wysoka i idąc tuż obok wydeptanego śladu nie pozwalała zapadać się w miękkie podłoże. Trochę większy problem był przy prowizorycznej kładce bo bagienko trochę się rozrosło, ale na szczęście jest tam kilka kępek trawy i dzięki nim też się da przejść sucha nogą. Tym razem gdy zbliżałem się do wieży zaczął padać deszcz. Na szczęście niewielki i w sumie niedługi. Znów wszedłem na wieżę. Tym razem łabędzi nie było. W ogóle okolica przez inną pogodę wydawała się zupełnie inna. Bardziej surowa i niedostępna, ale wciąż piękna.



    Przy wieży jest tablica z niezłą mapą okolicy, dzięki czemu do następnych keszy nie musiałem używać GPS-a. Wystarczyło trzymać się częściowo żółtego szlaku, a potem głównych dróg. Od Topilca, aż do Kolonii Topilec wciąć prowadził mnie asfalt. Droga była mocno kręta, więc czasami nawet miałem wiatr w plecy. W międzyczasie minęły mnie tylko dwa auta. Cała droga dla mnie i mogłem podziwiać piękno okolic. A to las brzozowy, a to rozlewisko bobrowe, żółte pole rzepaku, a przed nim mała kapliczka. Za Kolonią Topilec skończył się asfalt i zaczęła szutrówka. Trochę wyboista, ale fajnie się jechało. Tylko krajobraz zrobił się bardziej monotonny, bo tylko łąki i pola. Do tego przede mną niebo na horyzoncie zaczęło porządnie ciemnieć, ale pomyślałem, że może przejdzie bokiem.


    We wsi Izbiszcze zjechałem z żółtego szlaku. Przejazd przez wieś nie jest zbyt komfortowy. Główna droga to kocie łby, a pobocze to sypki piasek. Sama wieś też mi jakoś nie zapadła jakimkolwiek szczegółem w pamięci. Stamtąd dość szybko asfaltem dojechałem do Śliwna. Wsi znanej głównie z kładki łączącej oba brzegi Narwi. Ostatnio byłem tu kilka lat temu, gdy jeszcze nie bawiłem się w OC, a i kładka nie docierała jeszcze do położonego po drugiej stronie Waniewa. Pierwszym celem był kesz "Spalony kościół" OP4F1C. Resztki murów toną w takich krzakach, że by je zauważyć trzeba podejść na kilka kroków. Trochę ręce mi opadły jak w nie wejść mimo, że byłem w długich spodniach i rękawie. W końcu odkryłem mały prześwit, którym da się wkroczyć w obręb starych murów. Podejrzewam, że w tej gęstwinie wszelkie elektroniczne urządzenia są psu na budę, ale dobry opis i spoiler nie pozostawiają wątpliwości. 
    Kilkaset metrów dalej zaczyna się kładka Na tablicy jest ogłoszenie, że od 1 maja wstęp płatny, ale pewnie z racji pogody nie było nikogo kto by pobierał opłaty. Turystów było jak na lekarstwo. Ale akurat chyba wszyscy skoncentrowali się koło ukrycia kesza "Opowieści z Narwi" OP4F1B. Pojechałem więc dale do tablicy "Ptaki" gdzie jest jeszcze hasło potrzebne do zalogowania. Kładka to nie lada atrakcja. Pewnie nie robiłaby takiego wrażenia gdyby szło się nią cały czas. Jak wiadomo Narew to nie jest jeden, główny nurt, a kilka. I przez te nurty kładkę zastępują barki. Jeżeli barka nie jest z twojej stronie brzegu, trzeba ją sobie przyciągnąć łańcuchem. Kiedy jesteś na niej, płyniesz ciągnąc za linę. Nie wymaga to wielkiego wysiłku, ale zabawa jest przednia. Gdzieś tak przy przedostatniej kładce nagle z nieba zaczęło lać. Wiadomo człowiek nie lubi moknąć, więc chyba pobiłem rekordy szybkości w przeciąganiu barek i jeździe rowerem po kładce. Na niewiele to się zdało bo kiedy w końcu zatrzymałem się pod wiatą w Waniewie i ze mnie i z roweru mocno kapała woda. Deszcz padał ładnych kilkanaście minut i nawet dwa razy zagrzmiało. W końcu ulewa sobie poszła, a jak korzystając z mojej pierwszej wizyty w Waniewie pojechałem obejrzeć tamtejszy kościół. Zawsze mi się wydawało, że to starsza budowa, a tutaj budynek z XIXw. w stylu neoromańskim. Z daleka robił zawsze lepsze wrażenie. Trzeba jednak przyznać, że wnętrze naprawdę piękne. 
    Po krótkiej wizycie w świątyni wróciłem na kładkę. Na jej początku jest wieża widokowa o dość nietypowej konstrukcji. Bardzo strome schody na szczyt lekko już zbutwiały i trzeba uważać gdzie się staje. Dach w odróżnieniu do innych wież jest z trzciny, co nadaje jej trochę swojskości. Najładniejszy widok rozciąga się z niej w stronę kładki. Warto na nią wejść i chwilę podziwiać okolice.


    Wracając w stronę Śliwna mocno zwolniłem tempo. Tym razem pokonywałem kładkę na piechotę, dzięki czemu mogłem zobaczyć więcej. Chociażby stadko czerwonych krów, które są tu pewnie hodowane by łąki całkowicie nie zarosły trzcinowiskiem. Szło mi się naprawdę wspaniale. Niedawny deszcz wygnał nawet tych nielicznych turystów i cała kładka była dla mnie. I nawet powracjący co pewien czas niewielki deszcz nie był w stanie popsuć mi humoru. Przeciągając barkę za pomocą liny zacząłem sobie nawet nucić coś a'la szantę  "wszyscy do lin o ho". Jak człek przemoknie, to po pewnym czasie dochodzi do wniosku, że mogło być gorzej ( zawsze mógł mnie trafić piorun). 


    Skrzynkę znalazłem w całkowitym spokoju. A tak się bałem, że sobota, że tłumy turystów. Gdyby wszystkie kesze można było znajdować w takich okolicznościach byłbym przeszczęśliwy. Co najlepsze, gdy opuszczałem kładkę na niebie zaczęły się pojawiać białe chmury.


    Wracając do Białegostoku zza chmur zaczęło wyglądać słońce. Przestało nawet nieznośnie wiać. Do tego dość szybko się osuszyłem. Czyli same plusy. Po drodze przejechałem przez wieś o intrygującej nazwie Konowały. W okolicach Choroszczy wróciłem na ścieżkę rowerową z kostki. Przeklinam tego kto wymyślił by wykładać nią drogi rowerowe. Po kilkudziesięciu kilometrach dość mocno odczułem akurat ten kawałek w rękach. Mimo tego byłem na tyle pozytywnie nakręcony, że jeszcze w Białymstoku zamiast najkrótszą trasą do domu, zrobiłem jeszcze krótkie kółko, nim zameldowałem się na zasłużony obiad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz