niedziela, 25 maja 2014

Droga do lamusa

    W ostatnim wpisie stwierdziłem smutny fakt, że brak mi już skupisk keszy w najbliższej okolicy. Teraz zostały mi jeszcze pojedyncze sztuki, które z różnych powodów nie były mi po drodze. Powoli przychodzi czas i na nie. W czwartkowy poranek, tak około 9-tej ruszyłem na północ. Z Białegostoku wyjątkowo szybko udało mi się dotrzeć do Ponikły. Niewielka wieś na skraju Puszczy Knyszyńskiej. I właśnie w niej skręciłem w las. Czas już był na pierwszy krótki postój. Akurat po parudziesięciu metrach natknąłem się szkółkę leśną. Lubię takie miejsca. Otoczone starszym lasem rosną sobie drzewne oseski. Nie takie jak można czasem kupić w sklepie ogrodniczym, ale prawdziwe maluchy, nie większe od krzaczka jagodowego.  Szczególnie piękne wrażenie robią jesienią, jak listki zmieniają kolor, ale i teraz jest na co popatrzeć.
    Droga leśna na którą wjechałem niedawno przeszła remont. Szeroko usypana żwirówka. Dobrze ubita, więc jechało się prawie jak po asfalcie. Efekt psuły tylko krótkie fragmenty z ogromna ilością drobnych kamyków. Co i raz wystrzeliwały spod kół, a ja miałem wtedy wrażenie, że właśnie czeka mnie zmiana opony. W jednym miejscu natknąłem się na przekopaną górkę. Nie wiem czy było tak już kiedyś, czy niwelacja nastąpiła przy remoncie, ale przynajmniej nie zmarnowałem sił na podjazd.


    Las się skończył i wyjechałem na wielką polanę, gdzie leży wieś Kopisk. Wygląda jak położona w dolinie rzeki, chociaż żadnej nie stwierdziłem, mimo iż na mapie widać niebieską kreskę. Z drogi idącej wzdłuż lasu na miejscowość roztacza się piękny widok. Między kolonią, a wsią właściwą można zatrzymać się przy kapliczce słupowej z wizerunkiem św. Jana Chrzciciela jak chrzci Jezusa. Naprawdę nietypowy motyw w takiej kapliczce. Jak na puszczańską wieś położoną z dala od szlaków komunikacyjnych, Kopisk jest dość spory. Obok typowych, drewnianych domów jest też kilka murowanych. Nad wszystkim góruje kościół. Zbudowany z drewna wygląda na starszy, ale w rzeczywistości poświęcono go w 1960r. Do kościoła nie mogłem zajrzeć, ale i na zewnątrz jest ciekawie. Otoczenie świątyni przypomina park z iglakami, ale i stare drzewa owocowe się znajdą. Wśród zieleni stoją drewniane rzeźby. Kapliczka Chrystusa Frasobliwego, św. J. M. Vianney, jak czytam w Wiki, patrona proboszczów i rzeźba przedstawiająca orła który pod szponami ma datę 966. Moim zdanie ów orzeł ma dość dziwną minę. Jeżeli ptak dziobem potrafi uśmiechać się cynicznie, to ten orzeł jest w tym najlepszy.


    Zaraz za Kopiskiem z głównej drogi leśnej skręciłem w podrzędną. Wciąż jednak taką uczęszczana czasami przez pojazdy. W pewnym momencie miałem zjechać w drogę w lewo. Okazało się, że to dojazd p-poż nr10. Bywają w różnym stanie, ale ten to było spore wyzwanie. Na mapie nie wyglądał najgorzej, ale teraz został całkowicie zarzucony. Przejechałem nawet kilkaset metrów, by stwierdzić, że innej drogi w lewo nie ma.  Cóż, wjechałem. Czekały tam na mnie pokrzywy, którymi się poparzyłem i nisko wiszące gałęzie, którymi na szczęście się nie walnąłem. Tą zapomnianą drogą dotarłem do kesza "Gajowy Henryk Jabłoński" OP13B1. Skrzynkę znalazłem bez problemu. Miejsce upamiętnia śmierć gajowego, który przed wojną został zamordowany przez złodziei drewna. Musiał naprawdę nieźle zaleźć im za skórę, skoro odważyli się dokonać takiej zbrodni. W necie udało mi się znaleźć trochę więcej informacji. Okazuje się, że ciało zostało znalezione dopiero dwa lata później, a mordercy wpadli przy okazji wyjaśniania innej sprawy. Dzięki opisowi kesza wiem co jest wyryte na obelisku. W tej chwili napisy są tak zatarte, że da się przeczytać jedynie pojedyncze litery. Płotek wokół stoi już na słowo honoru. Jedynie mała kapliczka umieszczona na szczycie niewielkiego obelisku wygląda na zdrową. Całość stoi pod ładnymi drzewami. 


    Las skończył się jak nożem cięty. W jednej chwili jechałem ocienioną dróżką, a zaraz polną drogą przez wieś. Mijając gospodarstwa naszła mnie refleksja jak różnie wiedzie się ludziom. Niektóre gospodarstwa wypasione, nowoczesny sprzęt, a na podwórku parkuje najnowszy model terenówki. Gdzie indziej połatane maszyny, murowany klocek z czasów Gierka i bałagan w obejściu. Obok jeszcze trzeci rodzaj obejść. Drewniany domek zamieszkany przez emerytów. Czasem całkowicie opuszczony i chylący się ku ruinie, a czasem tylko doglądany przez dzieci, a może już przez wnuków żyjących w miastach. Naprawdę dobrze mi się jechało przez wsie i pola. Trafił się stary, zdziczały sad, gdzie indziej drewniany most. I mnogość krzyży. Drewniane i mające swoje lata, ale wciąż starające się stać prosto. Co ciekawe, prawie nie zauważyłem metalowych, które są tak chętnie stawiane na miejsce tych pierwszych. Po prostu z wygody. Drewniany trzeba co parę lat wymieniać, a przy metalowym z dwa razy do roku wystarczy odświeżyć wystrój.


    W końcu dotarłem do Kalinówki Kościelnej. Spora wieś jak na podlaskie warunki.  Była nawet gminą do 1954r. Warto tu się zatrzymać by obejrzeć kościół i lamus. Piękny, drewniany kościół z 1776r. zbudowany z modrzewia. Otoczony jest kamiennym murem, w którego ciągu wzniesiono bramę - dzwonnicę. Kościół otaczają drzewa, dzięki czemu mogłem chwilę odpocząć od upału jaki panował tego dnia. Szkoda tylko, że kościół był zamknięty i nie mogłem zajrzeć do środka. 
    Obok kościoła stoi lamus. Mi to słowo kojarzy się z serią "Perły z lamusa". Lubiłem słuchać dyskusji Kałużyńskiego z Raczkiem, chociaż filmy o których mówili zawsze mnie potem nudziły. W Kalinówce jest lamus w wersji pierwotnej, czyli budynek gospodarczy do trzymania narzędzi czy ziaren zbóż. Ten tutaj jest dwupiętrowy z podcieniami. Oczywiście jak to dawniej bywało, belki i przypory nie są prosto ciosane, ale konstruktor pokusił się o delikatne zdobienia. Dziś to mała izba regionalna, niestety tak jak kościół zamknięta na cztery spusty. Co ciekawe, od kolegi pochodzącego z tamtych rejonów wiem, że tam straszy. Ponoć od czasu pożaru, który wybuchł tutaj po wojnie, gdy lamus próbowano zmienić w dom mieszkalny. Niestety bliższych informacji o duchu nie posiadał.Na deser wydobyłem kesza "dMR*16 Kompleks historyczny w Kalinówce Kościelnej" OP3585.


    Z Kalinówki pojechałem w stronę Knyszyna. Na końcu tej pierwszej wsi minąłem wiatrak. Trochę nietypowy, bo bez skrzydeł. Myślałem, że może się urwały ze starości. Nie widziałem jednak dziury po nich. Jak potem poczytałem w necie, siła wiatru została kiedyś zastąpiona siłą prądu i zbędny element po prostu zdemontowano.
    Knyszyn powitał mnie kapliczką słupową z jakimś świątkiem w środku. Zaraz potem wjechałem między domy. Warto tu rozglądać się na boki, bo można się natknąć na prawdziwe perełki. Jak chociażby budynek przyszpitalny, będący jedynym ocalałym z okresy powstania tej placówki na początku XXw. Trochę dalej jest drewniana kamienica, lekko zaniedbana, ale wciąż piękna. Swoją drogą czy pojęcie "drewniana kamienica" jest prawidłowe? Ale jak inaczej nazwać piętrowe budynki z kilkoma mieszkaniami, typowe dla dawnych kresów? W ogóle nie brakuje tu pięknych i starych domów.
    W Knyszynie chwilę odsapnąłem w parku. Chciałem skorzystać z ławeczek, ale ich stan odstraszał. Władze miasta, jak na dawne miejsce wypoczynku ostatnich Jagiellonów mogły by trochę zadbać o otoczenie ratusza. Pomyślałem, że odwiedzę pobliski kościół, jeden z najstarszych zabytków Knyszyna. Być może w jego podziemiach jest puszka z sercem króla Zygmunta Augusta. Niestety w czasie jednego z remontów wejście do krypt zamknięto, a część z nich zasypano. Zagadka wciąż czeka na rozwiązanie. Oczywiście nie miałem ochoty na zmierzenie się z tajemnicami, a jedynie chęć na obejrzenie świątyni. Jak do większości można wejść do przedsionka, by stamtąd podziwiać wnętrze. Zza małych szybek widać było gustownie urządzone wnętrze. W przedsionku można obejrzeć barokowe rzeźby. Już na żywo wyglądały dość dziwnie, a patrząc na zdjęcia zastanawiam się kto posłużył jako modele dla artysty.


    Z Knyszyna czas było już wracać do domu. Dość szybko przypomniało mi się czemu nie bardzo lubię jeździć do tego miasteczka. Do wyboru mam wąska drogę krajową i samochody wyprzedzające na grubość gazety, albo piaszczystą dróżkę, niegdyś szumnie zwaną drogą królewską. Wybrałem piaszczystą bo mimo wszystko lubię siebie i swój rower w całości. Zawsze pod górę można bicykl podprowadzić po sypkim piasku. Zresztą z czasem podłoże zmieniło się na ubite i jazda nie sprawiała problemów. Do tego siły dodawały sielskie widoki. Naprawdę lżej się jedzie gdy jest na czym "oko zawiesić" i człowiek nie koncentruje się na kolejnych metrach.


    Przede mną wciąż była ogromna wieża TV. Kiedy w końcu do niej dojechałem wiedziałem, że jeszcze parę kilometrów i będę w domu. O razu wstąpiły we mnie nowe siły. Już przed blokiem rzuciłem okiem na licznik. Wyszło ponad 80km, tak jak planowałem. Sporo jak na tylko dwa kesze. Najbardziej jednak cieszę się z tego, że taki dystans nie dał mi się zbytnio we znaki, mimo przymusowej przerwy od roweru z ubiegłego roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz