sobota, 25 lipca 2015

Piękna dziura

    Planowaliśmy z MiszkaWu wyskoczyć do Puszczy Białowieskiej na dwa dni. Jednak pewnego dnia dostaję telefon z pytaniem, a może zamiast lasu betony MRU? Nie zastanawiałem się nawet minuty. Tym bardziej, że od pewnego czasu myślałem o wyjeździe tam, ale raczej w kategoriach może za rok, a może za pięć lat. Nie wiem co on obiecał żonie, ale grunt, że dostał dyspensę.
    Z Białegostoku wyruszyliśmy dość późno, bo przed 9 rano. Nie było co się wyrywać, bo czekał nas cały dzień jazdy  i lepiej ruszać wypoczętym. Pierwszy postój w Wyszkowie po virtuala i kesza "Haubica nad Bugiem" OP444A. Mijana nie raz w drodze do Twierdzy Modlin, ale zawsze mijana, bo wiecznie w logach pisano o zaginięciu, aż wreszcie trafiliśmy na reaktywację, więc żal było nie skorzystać. Tylko wody w Bugu jakoś mniej niż zwykle.


    Podróż daleka więc trzeba było niektóre kesze omijać, ale klasztor w Zakroczymiu skusił. Najpierw szybka akcja z keszem  "Klasztor Braci Mniejszych w Zakroczymiu" OP545F i można było iść obejrzeć wnętrze kościoła. Stare świątynie mają swój niepowtarzalny zapach. Dla jednych to zapach starego drzewa, dla innych pogrzebu.
    Są skrzynki które zapadają w pamięci z powodu niemiłosiernego syfu. Tak było z "Stara stacja benzynowa" OP58DE. Kierowcy pobliskiego parkingu TIR zrobili tu sobie toaletę. Ciekawostka niech ją diabli. Po wpisie szybka ewakuacja, a zapowiadało się ciekawie bo budynek zachowany w niezłym stanie, a i resztki dystrybutorów też się znajdą.


    Będąc w Wyszogrodzie nie sposób ominąć kesza "Snuffer- "Żołnierzom znad Bzury" OP0B08. Samo miejsce jest godne odwiedzenia. Prosty pomnik w postaci kamieni z nazwami jednostek. Stoi na wysokiej skarpie, a pod spodem płynie Wisła przecięta ogromnym mostem. Warto było chwilę postać i nacieszyć oczy widokiem. Potem jeszcze rzut oka na tablicę z planem Bitwy nad Bzurą, by dojść do wniosku, że za dużo tu niebieskich i czerwonych linii i strzałek by się połapać bez krótkiego kursu strategii wojskowej.


    W Płocku nie wypadało się nie zatrzymać. Pierwsze kroki skierowaliśmy do katedry obejrzeć drzwi płockie. Co prawda to tylko kopia, bo oryginał jest w Nowogrodzie Wielkim. Mniej słynne niż te gnieźnieńskie, ale zachwycają wykonaniem. W każdym polu inna scena, więc można spędzić tu chwilę. A że na zewnątrz ponad 30 stopni i wielka wilgotność, spędzenie czasu w chłodnych murach dało chwilę ulgi.


    Połaziliśmy jeszcze chwilę po płockiej starówce, nawet jeden kesz wpadł i przez stary most dostaliśmy się na drugi brzeg Wisły. Była okazja by z miejsca ukrycia skrzynki "Nieśmiertelni #50 - Ostatnia walka ORP Nieuchwytny" OP83FJ popatrzyć na Płock z innej perspektywy. Wisła jako dzika rzeka ma swój urok, a i widok na miasto ciekawy.
    Zawsze chciałem zobaczyć tamę we Włocławku i w końcu była okazja. Budowla rozłożyła się bardziej wzdłuż niż w górę. Wyobrażałem sobie że jest wyższa, ale i tak zrobiła wrażenie. Szczególnie śluza, gdzie różnica poziomu wód jest ogromna. Do tej pory znałem śluzy mazurskie i Kanału Augustowskiego, ale przy tej wydają się śmiesznie małe. Szkoda że nie trafiliśmy na śluzowanie, bo to pewnie niezły widok. Przy okazji przypomniał mi się teraz film o Wiśle. Ponoć zapora jest w bardzo złym stanie. Jak to się wszystko zawali...


    W Brześciu Kujawskim po próbie wciśnięcia nam perfum przez uroczą dziewczynę zabraliśmy się za to co najważniejsze czyli kesze. Poszło sprawnie, ale największe wrażenie zrobił na mnie pomnik Łokietka. Z podręczników wyłania się mikry, ale zadziorny książę. Na pomniku stoi jednak krasnolud z trochę za dużymi nogami, a jak Miszka zauważył podobieństwo do Smolenia, cała poważna historia legła w gruzach.


    Za Brześciem postój wart pamięci wypadł w Płowcach. Kolejne miejsce znane mi z kart historii, ale nawet nie potrafiłem go specjalnie umieścić na mapie. Przy drodze stoi niewielki pomnik, którego jednak nie sposób przegapić. Sympatyczna ciekawostka po drodze.


    Jadąc przez tereny gdzie powstawało państwo polskie nie sposób nie zahaczyć o Kruszwicę, Strzelno czy Gniezno. W Kruszwicy pierwsze kroki skierowaliśmy do kolegiaty. Najpierw odszukaliśmy kesza "Kolegiata Św. Piotra i Pawła w Kruszwicy" OP47BA. Potem przyszedł czas na obejrzenie świątyni. Zachwycają przede wszystkim wspaniałe kamienne bloki. Dokładnie obrobione, wpasowane do siebie niczym klocki ukazują kunszt średniowiecznych budowniczych.Potem oczywiście wizyta przy Mysiej Wieży. Biorąc pod uwagę wielkość wieży, która jest jedyną całą pozostałością po zamku można sobie wyobrazić wielkość warowni. 
    Najbardziej zadziwiło mnie brak kesza OC w Strzelnie. Wspaniałe zabytki architektury romańskiej których nie ma znowu tak wiele, a jedyna skrzynka zarchiwizowana. Niestety w kościele trwała msza i wnętrze obejrzeliśmy tylko z przedsionka. Dobrze że widziałem już kiedyś kolumnę, ale nie zaszkodziłoby jeszcze raz.


    W Gnieźnie byliśmy już dosyć późno. Mimo to znalezienie tam miejsca parkingowego do prostych nie należy. Jakoś się udało i poszliśmy do katedry. Niestety z racji godziny była już zamknięta. Z zewnątrz kościół robi wrażenie, ale niedosyt pozostał. Być w Gnieźnie i nie zobaczyć tamtejszych drzwi. Szkoda.
    Do MRU jeszcze sporo kilometrów, a tu już wieczór się zbliżył. Decydujemy że jedziemy już bez przerwy. Wielkopolska jest tak bogata w miejsce warte odwiedzenia, że warto tu kiedyś przyjechać. Tylko te odległości. Na miejscu spotkania meldujemy się kiedy jest już ciemno. Posiedziałem chwilę przy ognisku, ale zmęczony podróżą zaraz odpłynąłem.
    Sobota przywitała nas piękna pogodą. Ale to nie dla niej tu przyjechaliśmy. Zejść pod ziemię i zanurzyć się w mrok chłodnych korytarzy. Oto na co czekam. W końcu po leniwym śniadaniu, powolnym zbieraniu się grupy nadszedł ten moment. Byłem tu pierwszy raz i system tak mnie oszołomił, że skrzynki zeszły na drugi plan. Pierwsza myśl jak tu wilgotno. Schodziliśmy po ogromnej klatce kilkanaście metrów w dół, a beton prawie ociekał. W niektórych miejscach rzeczywiście kapała woda. Pierwsza fotka pod ziemią i małe zdziwienie. Wszystko przysłonięte jakby przez mgłę. Zazwyczaj jest ziarno przez kurz, a tu coś takiego. W dalszej części podziemi zdjęcia wychodziły już normalne ( jak na zwykłą cyfrówkę). Idziemy, zaczyna się woda. Na początku dość płytka i da się iść pod ścianą, albo korzystając z wysepek. Z czasem bez zamoczenia się nie obejdzie, więc ci co są uzbrojeni w wodery naciągają je na siebie. Podziwiam ludzi w trampkach. Pomysł dobry, bo butków za parę złotych nie szkoda, ale woda na dole jest lodowata. Moje ochraniacze na nogi też finalnie nie przechodzą próby. Potrzebne są z porządnej gumy, odpornej na przedarcie, a nie to co zakupiłem. Chyba wymyślono je by wojacy nie zabrudzili sobie butów przy myciu sprzętu i nie mieli w nich nigdzie chodzić. 


    Pierwsze pomieszczenie do którego zeszliśmy było ogromne. Potem długi spacer przez korytarz. Niemcy wzorowali się na naturze i wykonali go w kształcie jajka. Ponoć zapewnia on większą wytrzymałość. W końcu dotarliśmy do pierwszego dworca. Te miejsca robią wrażenie. Ogromna kubatura potrafi wywrzeć wielkie wrażenie, gdy ma się świadomość, że jest się ładnych kilka metrów pod ziemią. 


    Chodziliśmy sobie korytarzami, po drodze zbierając parę keszy. W końcu przyszedł czas by wyjść bliżej powierzchni. Wspinamy się kolejne metry i czuć coraz większe gorąco. W Panzerwerku panuje zaduch i wilgoć jak chyba w tropikalnej dżungli. A że jest wielki, trzeba tam spędzić trochę czasu by pomyszkować we wszystkich pomieszczeniach. Z ogromnym uczuciem ulgi witam powrót w dół. Niby jest dość chłodno, bo panuje stała temperatura 10 stopni. Wystarczą jednak długie spodnie i polar by czuć się komfortowo. 


    Przed zejściem trochę się bałem jakie niebezpieczeństwa na mnie czekają. Wystarczy dobra latarka (dobra, bo mrok potrafi mocno "wchłaniać" światło) by omijać największe niebezpieczeństwo czyli studzienki. Większość jest odkryta. Nie są strasznie głębokie, ale wpadnięcie może skończyć się boleśnie. Skrzynki też nie są ekstremalne. Akurat moja grupa zaliczyła tylko dwie takie. Raz trzeba było przejść po wąskiej desce, drugi raz przecisnąć się wybitą dziurą po prawej mając kilkanaście metrów w dół.  Nie wymaga to specjalnej kondycji fizycznej, a jedynie trochę uwagi. 


    Chodziliśmy sobie korytarzami, art noise opowiadał trochę o systemie. Ot chociażby takie rury w ścianie gwintowane na końcu. Człek by je minął nie zwracając na nie większej uwagi, a okazuje się, że to ważny element obronny. W razie zdobycia Panzerwerku przez wroga, umieszczone w rurze ładunki wybuchały zawalając przejście. A skrzynki? No tak, parę znaleźliśmy, ale tym razem nie były najważniejsze. Pierwsza wizyta na MRU narobiła mi smaku na kolejną. Z racji tego, że wiem już trochę czego się spodziewać, keszowanie może będzie bardziej intensywne. Chociażby taka prosta sprawa gdzie jesteś. Plan podziemi nie wydaje się zbytnio skomplikowany, ale w praktyce zgubić się nie jest trudno, szczególnie dla świeżaka. I znów dobra rada od osób które już tam trochę czasu spędziły, notować gdzie skręca się w korytarz. Warto było tam pojechać, by zobaczyć czym w ogóle jest MRU. Chciałoby się tam wrócić. Tyle jeszcze jest do zobaczenia. Został spory kawałek podziemi, elementy naziemne no i Pętla Boryszyńska, bo jednak warto poznać podziemia tak jak prezentowały się z wyposażeniem. Tylko ta odległość. 600km. w jedną stronę trochę kosztuje, a i czasu trzeba sporo, bo dwa pełne dni to minimum i kolejne dwa na dojazd i powrót.
    A mówiąc o powrocie, czas zbierać się do Białegostoku. Cały dzień drogi przed nami, więc wyjechaliśmy w niedzielę rano. Jeszcze chwilę pokręciliśmy się po okolicy, szczególnie ceniąc sobie postój nad jeziorem gdzie było okazja trochę się wymoczyć. Będąc w okolicy nie mogliśmy sobie odpuścić okazji zajrzenia do Świebodzina. Chyba każdy kojarzy to miasto z gigantyczną figurą Chrystusa. Walory artystyczne pozostawiam do własnej oceny. Każdy ma swoją opinię. Z pewnością pomnik (choć słowo mi to słabo pasuje) jest wielki. I dla mnie to wszystko. Okolica niezbyt interesująca, a centrum handlowe po drugiej stronie drogi już w ogóle psuje otoczenie. Będąc pod sama figurą i opukaniu okazała się z jakiegoś taniego gipsu i wydawała pusty dźwięk. Długo szukałem z czym mi się to kojarzy i pomyślałem , że to taka gigantyczna butelka na wodę święconą w kształcie najczęściej Marii z odkręcaną koroną. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę o keszu "Świebodziński cud" OP35A9.


    Dużo większe wrażenie zrobiła na mnie parowozownia w Wolsztynie. Oglądając relikty kolei parowej znaleźliśmy kesza "Parowozownia Wolsztyn" OP8042. Najlepsze jest to, że do niektórych parowozów można wejść. Kierowanie takim kolosem z pewnością nie było łatwe. Szczególnie zaciekawił mnie widok do przodu. Maszynista miał naprawdę słabą perspektywę i niewiele widział. Najpiękniejszą lokomotywą jest z pewnością "Piękna Helena". Moim zdaniem o jej urodzie decydują koła. Duże, ale jednocześnie o dość cienkich szprychach nadają konstrukcji lekkości. Oprócz parowozów można obejrzeć wagony, specjalne pojazdy torowe, jest nawet niewielkie muzeum, które mieliśmy szczęście obejrzeć. Na terenie parowozowni oprócz obrotnicy i "kaczek" do napełniania parowozów wodą, są wysięgniki do załadunku węgla do tendrów. Warto było je zobaczyć, bo ten element kolejowy chyba już nigdzie się nie zachował.


    Chcieliśmy jeszcze coś po drodze obejrzeć. W Kurniku zastała nas ogromna burza. Lało jakby niebo się urwało, a wokół biły pioruny. Ulewa ustała, ale cały czas padało, więc postanowiliśmy wracać. To co zastaliśmy po drodze przeszło nasze oczekiwania. Powalone drzewa, zerwane linie, w niektórych wsiach zniszczone dachy. W tych warunkach priorytetem stał się bezpieczny powrót do domu. A że miejscami trochę staliśmy, gdzie indziej musieliśmy wybierać objazd do Białegostoku wróciliśmy coś koło północy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz