sobota, 3 października 2015

Na pograniczu Polski i Prus

    Tytuł taki bo trzeciego dnia wakacyjnego wyjazdu połowa trasy wypadła po części na terenach II RP, a reszta po Prusach Wsch. No może nie po równo, bo trochę więcej w Prusach, ale różnica raczej niewielka. A wszystko zaczęło się od pochmurnego poranka. Czyżby koniec upałów i nie będę już musiał wypijać hektolitrów wody? Próżne nadzieje, bo słońce szybko przebiło się przez chmury, ale muszę przyznać, że jakąś różnicę w powietrzu czułem.
    Daleko nie ujechałem bo już w Trakiszkach zatrzymałem się po skrzynkę "Stara stacja kolejowa Trakiszki" OP5680. Zachowany jest tu drewniany budynek dworca z XIXw. Istne cudo i unikat, bo jakoś nie mogę sobie przypomnieć innego zbudowanego z drewna. Z pewnością są, ale nie za wiele. Zdziwiło mnie tylko, że nie dojeżdża tu żaden pociąg osobowy. Czasowo zawieszony, zlikwidowany na stałe? Internet milczy, a kolejne połączenie kolejowe cichutko sobie odeszło.


    Puńsk przywitał mnie wielkim, jaskrawym napisem z kwiatów "PUNSKAS". Jak to w niewielkich miasteczkach bywa głównym obiektem jest kościół. Neogotycki, ale wśród innych wyróżnia się użyciem kamienia nie tylko w podmurówce. Kiedy zabierałem się do kesza "Punskas" OP5778 z pobliskiego domu wyszedł starszy pan, który miał straszna ochotę z kimś pogadać. Padło na mnie, ale nie żałuję, bo okazał się wielkim gawędziarzem, który potrafi ciekawie opowiadać. Czego to ja się nie dowiedziałem, trochę o Puńsku, trochę o konserwacji zabytków, trochę o dialektach litewskich. 


    Pod koniec Puńska jest kirkut i kesz "Kirkut w Puńsku" OP8309. Mocno zarośnięty, ogrodzony chylącym się ku ziemi betonowym płotem. Są gminy które dbają o cmentarze dawnych mieszkańców czy to żydowskie, czy to ewangelickie. Nie wymaga to chyba jakiś wielkich nakładów i raczej nikt nie oczekuje profesjonalnej renowacji, ale wystarczy chociaż wyciąć co pewien czas krzaki i już miejsce zmienia się na lepsze.
    Dopiero od Puńska zaczęła się mazurska jazda, czyli spore podjazdy i strome zjazdy, ale bez przesady, góry to nie są.  Najbardziej we znaki dała mi się Rowelska Góra, czyli najwyższe wzniesienie na Podlasiu (prawie 300m.n.p.m.). W połowie stanąłem, odsapnąłem i mogłem jechać dalej. Trudy wynagrodziły piękne widoki, których stałym elementem stały się elektrownie wiatrowe. Już o tym pisałem, ale moim zdaniem ciekawie się prezentują i wcale nie psuja krajobrazu.


    Za Wiżajnami po raz kolejny odwiedziłem trójstyk Polski, Litwy i Rosji. Zrobiono nową ścieżkę i parking. Jak widać można. Nie zabawiłem tu długo, bo ile razy można oglądać to samo.
    Jechałem sobie wojewódzką 651 co polecam. Równy asfalt i ruch niewielki, do tego szpaler drzew więc upał też nie doskwierał. Istny raj. Aż nie chciało się zatrzymywać, ale co zrobisz jak kesze po drodze. W Żytkiejmach zasadziłem się najpierw na "Pomnik poległych" OP8B62. Niestety miejscówka cały czas okupowana przez miejscowych co nie dziwi, bo miejsce wymarzone do odpoczynku. Dużo łatwiej nie było przy keszu   "Cmentarz wojenny 1914-1918 w Żytkiejmach" OP3DA5. Natknąłem się na pana który jakiejś swej koleżance żalił się jaka jego była żona była niedobra, a dzieci niewiele od niej lepsze. Może takie użalanie się to jest sposób na podryw? Ale nim skończył miałem okazję przeczytać wszystkie napisy na nagrobkach, coś przekąsić i trochę odpocząć. Zresztą miałem już zrezygnować, gdy w końcu osobnik oddalił się, a ja miałem szanse podjąć kesza.Niestety nie mogę powiedzieć tego o pobliskiej skrzynce przy samej granicy. Miałem nieaktualne informacje sprzed reaktywacji, przez co się nie udało. Ale za to miałem okazję przyjrzeć się granicy z bliska. Droga zagrodzona bramą. Na jednej z drzew wisiała czujka ruchu z którą miałem zabawę, bo jak przechodziłem obok to mrugała swym oczkiem. Ale najlepsza była budka dla ptaków, to znaczy maskowanie pod kamerę. Oko keszera szybko wychwyciło, że nie zamieszka tam żaden ptaszek. Jakby w środku był kesz to dałbym zielone.


    W Żytkiejmach zatrzymałem się jeszcze przy keszu  "Budynek stacyjny kolei Gołdap-Żytkiejmy  OP5606. To jeden ze śladów dawnej linii na której są słynne mosty w Stańczykach. Nie zabawiłem tu długo i zaraz za rogatkami miasteczka wjechałem do Puszczy Rominckiej.Chciałem dostać się do jednego z kamieni upamiętniających polowanie Wilhelma II. Niestety bagno mnie powstrzymało, a nie miałem zbyt wiele ochoty na szukanie jakiejś drogi naokoło. O ile ta w ogóle istnieje.
    Lepiej poszło z keszem "Graty Grety" OP1E50. Co prawda to środek puszczy, ale przy samej drodze więc ze znalezieniem nie było problemu. To znaczy samego miejsca, bo skrzynka wyparowała. Kto ją wyciągnął z takiego miejsca? Obstawiam leśników, bo zwierz raczej nie wyjmie z dołka kilkunastu kamieni i wrzuci je tam powtórnie. 
    Opuszczam puszczę, trochę szkoda, bo jechało się świetnie. Utwardzony szuter, głosy ptaków leśnych i tylko trochę żal że nie spotkałem jakiegoś większego zwierzaka. Za to zaraz czekała mnie atrakcja w postaci dwóch wiaduktów, a może raczej jednego mostu i wiaduktu? Wiadukt numer jeden rozpięty na trzech łukach nad drogą. Spory, daje świadectwo wysiłku jaki włożono w budowę linii kolejowej przez te tereny. Dzięki keszowi "Stary podwójny most kolejowy w Kiepojciach II" OP1E1E wiem że kawałek dalej jest drugi, większy most. Nie wiem czemu nie docierają tu turyści, bo jest tylko ciut mniejszy od tego w Stańczykach. Może przeraża ich półkilometrowy spacer? W zasadzie są to dwa mosty. Jeden na który wchodzi się normalnie z nasypu i drugi na który trzeba się wspiąć. Nie trzeba specjalnej sprawności fizycznej, ale zawsze to jakieś wyzwanie. Łuki pięknie się prezentują nad małą rzeczka płynącą w dole. Stojąc na krawędzi i patrząc kilkanaście metrów w dół może zakręcić się w głowie. 


    Zaraz znów wyjechałem na asfaltówkę 651, by nią dojechać do Gołdapi. Na brak atrakcji nie można narzekać. Stare cmentarze ewangelickie, pałac w Rogajnach czy jezioro Czarne, każdy znajdzie coś dla siebie. I w ten sposób znalazłem się w Gołdapi. Najpierw rozbiłem się na campingu i pojechałem "w miasto". Kiedyś kilkakrotnie byłem tu gościem, więc miasteczko pobieżnie znałem. Nie wiem jak to się stało, że wcześniej nie dotarłem do pobliskiej kwatery Goeringa. Teren rozległy i na dokładną eksploracje można by poświęcić cały dzień. Mnie oczywiście najbardziej interesowała skrzynka "Kwatera wojenna wojsk lotniczych marsz. Goeringa" OP1128. Schowana na jednym z lekkich schronów, pewnie magazynów. Podjechałem też do tajemniczej konstrukcji. Wysadzony schron, a od niego odchodzą betonowe słupy ciągnące się w las. Jedna z teorii głosi, że badano tu silniki odrzutowe. W ogóle na temat tego miejsca nie ma zbyt wielu informacji. Są ogólne wiadomości o kwaterze, ale nawet na stronach pasjonatów ciężko znaleźć coś konkretnego.


    Będąc w Gołdapi nie sposób nie odwiedzić tamtejszego jelenia. Pstryknąłem fotę do virtuala "Szlaki Wanogi XI - Jelenie Kaisera i Wielkiego Łowczego" OP117F i zadumałem się nad pięknie kiczowatym obrazkiem. Jeleń na rykowisku jak się patrzy. Szkoda że nie widziałem na żywo kiedy dla żartu pomalowano go w biało-czarne pasy. A z innych ważnych miejsc wartych odwiedzenia to nie zmienił się kościół, z rynku zniknął pomnik wdzięczności czerwonoarmistom, stacja kolejowa popada w coraz większą ruinę. Największą niespodzianką okazała się wieża ciśnień. Pięknie odnowiona z małą restauracją i miejscem widokowym. Szkoda że tak niewiele wież doczekuje się w Polsce rewitalizacji.


    Czas było wracać na kemping. Dzień powoli się kończył, zachodzące słońce pięknie oświetlało jezioro, a ja kolejny raz zasypiam ledwo przyłożywszy głowę do poduszki.
cdn.

1 komentarz:

  1. O, takie mosty na odludziu to ja lubię. Szkoda, że nie ma równie okazałych w mojej okolicy, tylko małe kładki o nośności wielu ton po wąskotorówkach. :)

    OdpowiedzUsuń