czwartek, 9 czerwca 2016

Wypad w Bieszczady. Dzień II: Na południe, jak najdalej się da.

    Obudziło mnie wyłaniające się zza gór słońce. Strasznie wcześnie, ale jak już się przebudziłem to z lubością wystawiłem twarz ku ciepełku. Trochę pokrzątałem się przy śniadaniu i porannej toalecie i już całkiem rozruszany mogłem ruszać na szlak. Najpierw trzeba jednak dojechać w miejsce startu. A że po drodze są skrzynki, jak nie skorzystać z okazji. Daleko nie ujechałem, bo już w Pszczelinach zaparkowałem przy kościele i poszedłem po kesza "Zegar ptasiego śpiewu" OP03CD. Za gospodarstwem przeszedłem brzegiem niewielkiej łąki. Soczyście zielona jest niezwykle malownicza na tle ciemnego lasu. I oczywiście te górskie widoki. Dalej już lasem, dobrze że niezbyt daleko i jeszcze nie tak strasznie stromo, ale już można się przekonać czym jest kilometr w górach, a czym na nizinach. Skrzynka to była formalność, bo i na co rzucić okiem nie było i chyżo w dół do auta.
    Po drodze do Tarnawy Niżnej zatrzymałem się jeszcze po dwie skrzynki. Pierwsza "Wilcza Góra" OP077B w momencie zakładania w 2007r. prowadziła na punkt widokowy. Niestety świerki szybko rosną i przez ten czas skutecznie zasłoniły większość widoku. Zmieniła się też droga, w momencie zakładania kesza autor wspomina o fatalnej nawierzchni dobrej dla terenówek. Dziś to równiutki asfalt. Natomiast przy drugim keszu "Leśniczówka Brenzberg" OP2763 musiałem się trochę natrudzić. Kilometr do przejścia w jedną stronę, szukanie kesza i zeszła godzina. Smutne miejsce, pamiątka ludzkiej nienawiści. W 1944r. jedna z sotni UPA zamordowała tu kilkadziesiąt osób, którzy szukali tu schronienia. Po leśniczówce zostały tylko ruiny, no i polana. Schodząc do głównej drogi cały czas się zastanawiałem po co było budować ją tak wysoko. Przecież gdzież bliżej drogi byłoby znacznie wygodniej. Dobrze że droga w dół łatwiejsza, a i nawet schodki się trafiły, co na bieszczadzkich szlakach nie jest jakimś wyjątkiem.


    W Tarnawie zaparkowałem przy dawnej bramie Igloopolu. Po zakładzie coś tam jeszcze zostało, poza wspomnianą bramą z logo firmy, spore budynki gospodarcze. Część służy jako stajnie, ale ani na miejscu, ani nigdzie w okolicy nie uświadczyłem konia. Być może ich tu nie ma, bo w przeszłości zdarzało się, że brak było chętnych na opiekowanie się koniem huculskim.


    Stąd wybrałem się do dawnej wsi Dźwinacz. Początek ścieżki i kesz "Nad Sanem" OP07F2. Trochę jej się naszukałem bo spoiler w międzyczasie trochę się zmienił, a i nieodległa granica trochę deprymowała. W końcu się udało i mogłem iść dalej. Na początku mała przeszkoda. Na strumieniu Roztoka mostek dla pieszych był zniszczony, na nieodległym brodzie po kamieniach skakać się nie dało, więc nie zostało nic innego niż przejść na bosaka. Woda lodowata, aż nieprzyjemna, ale całe szczęście słońce ładnie świeciło i zaraz znów zrobiło się cieplutko w nogi.


      Kawałek ścieżką, a dalej, cóż za niespodzianka, betonowymi płytami. Pewnie pozostałość po Igloopolu, jako dogodny dojazd na łąki. Czasem można spotkać wiekowe krzyże, pamiątka po dawnej wsi. Aż nie chce się wierzyć, że jeszcze jakieś 60 lat temu tętniło tu życie. W końcu doszedłem do większej pamiątki po Dźwinaczu. Jak w wielu wypadkach, po bieszczadzkich wsiach został tylko cmentarz. Miejsce ma w sobie jakąś nostalgię, pewnie przez to, że naocznie można się przekonać jak wszystko przemija i nic po nas nie pozostanie. Z tych niewesołych myśli wyrwał mnie młody zwierz, coś jak tchórz który szedł prosto na mnie i dostrzegł w ostatniej chwili. Jego konsternacja była zabawna.


    Po powrocie do auta ruszyłem do Beniowej. Tu zakupiłem bilet na szlak i ruszyłem ku źródłom Sanu, które jak się okazało nimi nie są. Na dobry początek trochę asfaltu. Zaskakują takie wykwity cywilizacji gdzieś na końcu świata. Ślady po Beniowej nie są zbyt oddalone od parkingu.Gdzieś pod drzewem pozostała prosta, kamienna kapliczka. Trochę dalej kolejna. Na łąkach niewysokie drewniane współczesne konstrukcje. To osłona studni, które wcale płytkie nie są.


    Zaraz dochodzi się do wiejskiego cmentarza. Jeden z symboli niezmiernie mnie zaciekawił. Trochę koślawy garnek zdobi jeden z grobów. Jakoś nie mogłem załapać co symbolizuje, czyżby pochowano tu lokalnego garncarza? Według tablicy to symbol życia, coś czasem z niego się wyjmuje, coś się wkłada. Może i tak, mnie to jednak słabo przekonuje. Kolejnym ciekawym symbolem jest ryba na sporym kamieniu. Ponoć to XIX wieczna podstawa pod chrzcielnicę. Wygląda natomiast jak zabytek z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Najciekawszym punktem w okolicy pozostanie jednak dorodna lipa. Wyróżnia się ten samotny punkt na sporej łące. Podszedłem tam po kesza "olatro05-Lipa w Beniowej" OP2A25. Co za wspaniałe miejsce by przysiąść w cieniu. Aż żal że to nieodległy punkt szlaku, człowiek jeszcze nie zmęczony i nie potrzebuje długiego odpoczynku.


    Idąc dalej można się przekonać jak wyglądałyby Bieszczady gdyby nie wojna. Ze ścieżki widać linię kolejową, udało się nawet dojrzeć ukraiński pociąg. Na jednym z punktów widokowych, ale znacznie dalej, już za cerkwiskiem z grobem Stroińskich, widać naprawdę sporą wieś Sianki. Dworzec, cerkiew i uprawiane pola. Nawet jakieś zapowiedzi z dworca da się dosłyszeć. Po ukraińskiej stronie może i prowincja, ale żyje, a u nas koniec świata.


    Krótki odpoczynek przy keszu "Nieczynne Schronisko nad Negrylowem" OP3C95. Wcale się nie dziwię, że zamknięte. Na całym szlaku mimo wspaniałej pogody ilość spotkanych osób da się policzyć na palcach jednej ręki. 
    Przy keszu "Dwór Państwa Stroińskich" OP8CEJ kusiła piwniczka, jedna z niewielu pozostałości po wsi. Z chęcią bym wszedł, ale wygląda naprawdę słabo, jakby w każdej chwili mogła się zawalić. Oczywiście nie odmówiłem sobie przyjemności fotki słupka granicznego, bo mają w sobie coś co przyciąga uwagę. 
    Kawałek dalej cmentarz wsi Sianki. Od razu widać różnice między grobami chłopskimi a właścicielami ziemskimi. Kamienne nagrobki, czasem żeliwny krzyż pewnie zamożniejszego gospodarza, a obok dwa spore nagrobki państwa Stroińskich. Niestety czas zrobił swoje i wyryte napisy są nieczytelne. Przy cerkwisku ustawiono tablice z historią okolic. Niesamowite, że przed wojną oferowano tu turystom około 2tyś. miejsc noclegowych. 


    Jeszcze trochę i w końcu dotarłem do najdalej wysuniętego na południe punktu w Polsce. Przynajmniej takiego do którego można legalnie dojść. Nikogo nie było więc najpierw zabrałem się za kesza "Żrodlo Sanu" OP1122. Potem obfociłem polski i ukraiński słupek graniczny z niewielkim obeliskiem między nimi na którym wisi tablica z ukraińskim napisem. No i najważniejszy punkt to źródło Sanu. Niestety nie jest to dokładnie to miejsce. Rzeczywiste źródła są kilkaset metrów dalej na płd.-zach. i to po stronie Ukraińskiej. Umowne źródło raczej nie powala, bo to dziura w ziemi z błotkiem na dnie. Zresztą za blisko nie podchodziłem, bo wygląda jakby jego większość była za granicą, a jestem przyzwyczajony do pracy podlaskich pograniczników, których sukcesem opisanym w gazetach lokalnych jest mandat dla amerykańskiego turysty który podszedł do słupka granicznego. 


    Posiedziałem trochę na jednym z pieńków i co było robić, ruszyłem w drogę powrotną. Szkoda, że szlak jest tak wyznaczony, że wraca się po śladach, a nie robi jakieś kółko. Warto dodać, że powrót jest dużo łatwiejszy. Tym razem większość drogi jest z górki. Na naprawdę dłuższy popas zatrzymałem się przy wspomnianym opuszczonym schronisku. Są ławki, stoły, więc miejsce na bardzo późny obiad idealne. W takim miejscu nawet mięso na zimno z puszek smakuje idealnie. W końcu doczłapałem się do parkingu. Do zmierzchu zostały jakieś dwie godziny. Idealny czas by zajechać na miejsce noclegu i trochę się ogarnąć po całodziennej wycieczce. Po drodze w jednym z rozlewisk spotkałem jeszcze bobra. To był wspaniały akord na zakończenie ciekawego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz