niedziela, 5 czerwca 2016

Wypad w Bieszczady. Dzień I: Cały dzień w drodze

    Daleko z Białegostoku w góry. Takie prawdziwe, których wszystkich szczytów nie porasta las. A że zachciało mi się właśnie takich, to na krótkim urlopie postanowiłem wyskoczyć w Bieszczady. Przede mną kilkaset kilometrów i kilka keszy.
    Pierwszy dłuższy postój trochę za Lublinem. We wsi Pisaki zacząłem od dwóch virtuali i podjechałem w stronę "Ruiny w Piaskach" OP55EA. Niestety natknąłem się na dżentelmenów raczących się piwem kilkadziesiąt metrów od kesza i nie było jak go podjąć. Całe szczęście samo miejsce warte było odwiedzenia. Malownicze ruiny na niewielkim wzgórzu w otoczeniu zieleni. Po dawnym zborze dziś zostały tylko ceglane ściany. Wdzięczny obiekt do kilku zdjęć.


    Kilka kilometrów dalej Kozice Dolne z zespołem dworskim. Bardzo lubię polskie dwory. Wypracowano narodowo styl, który wspaniale prezentuje się w wiejskiej scenerii, dziś czasem trochę nieudolnie kopiowany. Tutaj oprócz dworu, oficyny wznosi się budynek kordegardy. To taka większa i luksusowa stróżówka, nieczęsto spotykana przy małych i średnich dworach. Dodatkowo ma wieżę zegarową, ale samego zegara brak. Kordegarda została odnowiona, do tego co można nazwać stanem surowym i chyba nie ma pomysłu na co ją wykorzystać. Oczywiście obok skrzynka "Wieża zegarowa." OP6BC5.


    Kolejnym naprawdę ciekawym miejscem było miasto Sieniawa. Już kesz "Spichlerz w Sieniawie" OP6FB9 zapowiadał atrakcje. To ogromny budynek z XVIIIw. dziś w ruinie, ale trzymający się całkiem nieźle. Tak duże spichlerze to była domena dużych miast, stąd można się domyślać, że Sieniawa była kiedyś ważnym portem nad Sanem. W centrum miasteczka stoi ratusz, kawałek dalej kościół, ale z obiektów w centrum najciekawsza jest świątynia, który przez większość swego istnienia był cerkwią greckokatolicką. Opuszczona, robi ponure wrażenie.  Nietrudno sobie wyobrazić jak na miasto wieczorami wychodzi stamtąd jakiś stwór. Tylko gołębie upodobały sobie to miejsce. 


    Nie tak daleko od centrum stoi pałac zbudowany przez Adama Mikołaja Sieniawskiego, a  znacznie przebudowany, gdy przeszedł w ręce Czartoryskich. Od czasu I wojny światowej, kiedy to uległ zniszczeniu, aż do lat 80-tych nie mógł odzyskać dawnego blasku. Wybawienie przyniósł mu Igloopol, olbrzymi kombinat rolno - spożywczy. Kiedy ten padł pałac przeszedł w ręce prywatne i dziś pełni rolę hotelu. Całe szczęście nowy właściciel nie odwrócił się plecami od miasteczka i tabliczka na bramie wita zwiedzających. Oczywiście wewnątrz budynków nie ma co zwiedzać, ale pałac jest naprawdę piękny. W otoczeniu zadbanego parku sprawia, że warto tu się choć na chwilę zatrzymać. Aż dziwne, że przy pałacu nie ma kesza.


    Miastem w którym spędziłem najwięcej czasu okazał się Jarosław. Miasto to leżące na dawnym skrzyżowaniu szlaków handlowych, dziś trochę zapomniane, a zupełnie niesłusznie. Ma starówkę z prawdziwego zdarzenia, z brukowanymi, wąskimi uliczkami, kamienicami i oczywiście kilka naprawdę unikatowych zabytków. Pierwszy jaki sobie obejrzałem to ratusz. Naprawdę spory, czterokondygnacyjny i dodatkowo z wieżą zegarową.


     Stąd poszedłem po kesza "Opactwo Benedyktynek" OP22D6. Klasztor wygląda bardziej na zamek obronny, co nie dziwi skoro ulokowano go tu w połowie XVIIw. Gdybym nie przeczytał opisu, byłbym święcie przekonany, że to siedziba któregoś z kolejnych właścicieli Jarosławia. 


    Na sąsiednim wzgórzu wznosi się kolegiata Bożego Ciała z bogatym, renesansowym wyposażeniem. Wewnątrz nie jest tak wielka jak wydaje się z zewnątrz. Attyki, wieżyczki sprawiają wrażenie dużo większej budowli.
    Jako, że jesteśmy na styku dawnych kultur, pamiątką po tutejszych unitach jest cerkiew Przemienienia Pańskiego. Po odnalezieniu kesza "Konkatedra" OP67F0 postanowiłem zajrzeć do środka. Zupełnie jak w cerkwi prawosławnej na Podlasiu pod Białymstokiem w której miałem okazję niedawno być. Mnóstwo ozdób, złota i pastelowych kolorów. Pod względem przepychu wyposażenia z cerkwiami mogą równać się tylko barokowe kościoły.
    Trochę połaziłem małymi uliczkami starając się choć trochę wchłonąć klimat niewielkiego, kresowego miasta. Udało mi się trafić na wspaniałe lody w których czuć mleko, a nie tylko proszek. No, ale góry nie będą czekać, więc co było robić, pojechałem dalej. Przez Przemyśl tylko przemknąłem obwodnicą i wjechałem w drogi które są już bardziej kręte. Przez Pogórze Przemyskie wjechałem w Góry Sanocko - Turczańskie. U ich północnych granic leży spora wieś jak na standardy płd.-wsch. rubieży Polski o nazwie Kalwaria Pacławska. Pierwszy człon jest nieprzypadkowy z powodu sanktuarium Męki Pańskiej i Matki Bożej Kalwaryjskiej. Jak sobie doczytałem to jeden z ważniejszych ośrodków kultu maryjnego w Polsce. Zupełnie jednak tego nie widać. Trochę pielgrzymów, czy też turystów sennie snuło się po terenie klasztoru. Pewnie przez brak połączenia nawet autobusowego. Od najbliższego przystanku jest 3km. do przejścia pod górę. Kościół i klasztor jak na sanktuarium dosyć kameralne. Jeżeli przyjechaliśmy tu tylko w celach turystycznych zobaczenie wszystkiego nie zajmie zbyt wiele czasu. Chyba, że kogoś najdzie ochota na przejście się Drogą Krzyżową, to czeka go kilka kilometrów. Ja z kolei podszedłem do kesza "mushin74 - Kalwaria Pacławska" OP5764 ulokowanego przy ogromnej wieży widokowej, niestety zamkniętej. Mimo to widoki ze wzgórza i tak są piękne.


   W Ustrzykach Dolnych uzupełniłem paliwo, kupiłem świeży chleb, wodę, napoje, czyli to wszystko co mi się pokończyło w czasie całodziennej jazdy. Miałem nadzieję na skrzynkę "Cmentarz Żydowski" OP6E9B, niestety ta zaginęła, a i sam kirkut nie wywarła na mnie zbyt dużego wrażenia. Po prostu niewiele zostało tu do oglądania. O wiele bardziej zainteresowały mnie tory którymi najlepiej dostać się w rejon cmentarza. Nieczynna dziś linia była niezła atrakcją turystyczną. Z Przemyśla do Ustrzyk Dolnych można było dojechać bezpośrednio, a skład wjeżdżał na terytorium ZSRR, a potem Ukrainy. Nie trzeba było mieć paszportu, ale z drugiej strony nie wolno było nawet otwierać okien. Dziś byłaby to z pewnością atrakcja turystyczna, ale czy opłacalna?


    Wjeżdżając w Bieszczady zaliczyłem dwie cerkwie z keszami "Cerkiew w Jałowem" OP823R i "Cerkiew w Smolniku" OP0349. W obu przypadkach niewielkie, drewniane świątynie stoją malowniczo na wzgórzu. Obie odnowione przypominają o dawnych mieszkańcach tych ziem. Przy drugiej czekała mnie mała niespodzianka w postaci jakiegoś bydła. Ale nie zwykłych krów, a wołów z olbrzymim rogami.

 
    Powoli trzeba było się rozglądać za noclegiem. Jeszcze jednak kesze wzywają, a może przy okazji wpadnie w oko jakieś miejsce na odpoczynek.  Całkiem nieźle zapowiadało się przy keszu "Kąpielisko dziura" OP83ZB. Rzeka niedaleko, kawałek łąki, ale jak wyciągałem kesza w krzakach zaszeleścił jakiś większy zwierz i uznałem to za zły znak.
    Ciekawie było przy skrzynce "Pszczeliny" OP83BJ. Już od pewnego czasu słyszałem silnik na wysokich obrotach. W końcu moim oczom ukazał się Star 660 z ładunkiem drzewa dzielnie przedzierający się przez głębokie błoto. Na przednim zderzaku stał ktoś, chyba pomocnik wskazujący optymalną drogę, a potem szybko wskoczył na stertę drewna i rozpoczął ręczny wyładunek. 
    Finalnie nocleg znalazłem na regularnym polu namiotowym w Bereżkach. Byłem późno, nikogo nie było, ani innych gości, ani obsługi, więc wszystko dla mnie. Co prawda niewiele bo tylko wiaty i strumyk opodal, ale dla mnie wystarczyło. Tak mi się spodobało, że wracałem tu na kolejne noclegi.

1 komentarz:

  1. Witam,
    Widzę że odwiedził Pan moje rodzinne "miasteczko" bo na to chciałem zwrócić uwagę nie wieś a miasto, i nie Pisaki tylko PIASKI.

    OdpowiedzUsuń