czwartek, 26 września 2013

Ćwierć udanego keszowania

     To miała być przejażdżka po trzy kesze. Udało się zdobyć jeden. Oto krótka historia jak do tego doszło.
    Pierwszy błąd popełniłem przez zbyt późny wyjazd. Aha, nie wspomniałem gdzie się wybrałem. Na północ od Białegostoku, do Rybnik i pobliskiego rezerwatu Krzemianka. Około 20km. w jedną stronę. Póki zrobiłem sobie obiad, pozmywałem i już było około piętnastej. Nie zrażony tym, ruszyłem śmiało przed siebie. Do Jurowiec znaną już drogą. Tak sobie myślę, że coś często tam ostatnio jeżdżę. Pewnie przez świetne warunki dla roweru. Jak nie ścieżka rowerowa, to lokalna droga z małym ruchem. Tym razem z Jurowiec odbiłem na Wasilków, ale przed tym ostatnim miasteczkiem skręciłem na Sochonie. Cóż by tu rzec o tej wsi? Rezydencje podmiejskie, zdarzają się szeregówki, nawet nie zauważyłem typowych wiejskich gospodarstw. Jednak przy końcu wsi stoi samotny, stary krzyż. Wydaje mi się że zgodnie z tradycją, jeżeli część w ziemi przegnije, ucina się ją i znów wkopuje. A tak w ogóle coraz mniej już drewnianych krzyży. Owszem, zastępują je nowe, metalowe, ale nie mają już tej magii.



    Zaraz za wsią Sochonie zaczynają się Woroszyły. Powitał mnie smród, chyba z fermy drobiu. Z nią graniczy wspaniała posesja. Nie wiem czy to właściciel, czy po prostu sąsiad, ale zastanawiałem się jak tam w ogóle można mieszkać. Co mnie bardziej zaciekawiło to sama nazwa wsi. Aż sprawdziłem w necie czy nie ma jakichś związków z Klimentem Woroszyłowem, ale nic nie znalazłem. To co jednak najciekawsze we wsi, to nieczynny młyn nad rzeczka Czarną. Podejrzewam że przy budynku nad wodą była jakaś drewniana konstrukcja, podtrzymująca napęd młyna. Niestety nic poza budynkiem się nie zachowało. A do środka nie da się zajrzeć.



    Kończą się Woroszyły i już widać Wólkę Poduchowną. Na rozstaju dróg stoi kapliczka słupowa. Już tu kiedyś byłem, bo przy niej ukryty jest kesz Mieszka, który zresztą już mam w kolekcji. Zajrzałem do opisu skrzynki, a szczególnie fotek i niestety widać upływający czas. Wtedy jeszcze może stara, ale trzymająca się prosto i dumnie. Z figurką w środku. Dziś, górna część coraz bardziej przygięta do ziemi, figurka zniknęła, nawet może nie ukradziona, a zwyczajnie wypadła i została zabrana przez dobrych ludzi. Aż strach, że najbliższej zimy może nie przetrzymać. 



    Kiedy byłem przy kapliczce rozpadał się deszcz. Skorzystałem więc z okazji, zjadłem batona, popiłem izotonikiem i... jeszcze parę minut posiedziałem. W końcu jedna chmura przeszła i mogłem ruszać dalej. Nie ujechałem zbyt daleko, bo zaledwie kilometr za ostatnie zabudowania Wólki, znów się rozpadało. Tym razem deszcz był mocniejszy i jeszcze dłuższy. Nie pozostało mi nic innego niż schronić się pod rozłożystym świerkiem i przeczekać. A czas płynie.
    W końcu doczekałem się końca opadów i mogłem ruszyć ku skrzynce "Tajemnice bobrow (wojtech_2)" OP0018. Już na miejscu okazało się że poza kordami nie mam żadnych innych wskazówek. Ani opisu, ani pomocnych zdjęć. Bądź mądry i szukaj kesza w lesie. Nie wiem na co liczyłem, chyba tylko na szczęście. To tu patykiem grzebnąłem, to tam ręka sprawdziłem czy ziemia nie jest podejrzanie miękka. Ot tak, by ściółki nie niszczyć. Prawdę mówiąc sensu w tym było niewiele, ale jak się okazało, nawet nie wiem kiedy minęło pół godziny. W końcu wykonałem telefon do przyjaciela, który tyle wniósł, że wiedziałem iż nie ma już sensu szukać bez zdjęć.
    Pomknąłem więc do pobliskiej skrzynki "T_E_D_1" OP0410. Skrzynka w lesie pokazująca, co zaskakujące, las. Nie w tym jest jej siła. To pierwsza skrzynka teda, swego czasu najbardziej aktywnego keszera na Podlasiu. A także jednego z pionierów tej zabawy w naszym regionie. Wyciągając skrzynkę, wyciągnąłem też kawałek historii. Gdzie bym nie znalazł takiej wiekowej skrzynki, zawsze dostaje ode mnie ocenę znakomitą.
    W planach była jeszcze skrzynka keszera burza w rezerwacie Krzemianka. Jednak słońce już powoli chyliło się ku zachodowi, a do domu daleko. Zawróciłem do wsi Rybniki. Na podstawie zdjęcia poniżej, można by pomyśleć, że to cicha, spokojna wieś w dolinie. I pewnie by tak było, gdyby nie krajowa "ósemka", którą bez przerwy mkną ciężarówki.


  
   
     Choć nie często tak postępuję, tym razem postanowiłem wrócić po śladach. Zresztą by nie nadkładać dużo drogi, nie miałem wielkiego wyboru. Zaczęło też się robić przenikliwie zimno. Przeszywało do szpiku kości, a jazda z górki zawsze tak przyjemna, jeszcze to uczucie potęgowała. W końcu dotarłem do rozjazdu w Sochoniach. I tu pojawił się dylemat. Jechać dalej po śladzie, czy może ścieżką wzdłuż torów kolejowych, które były niedaleko. Wybrałem ścieżkę, bo to jednak trochę skracało trasę do Białegostoku. Może nie wygląda najlepiej i jest wąska, ale polecam, bo jedzie się po niej znakomicie. I nawet to, że dwa razy trzeba przenosić rower przez tory nie jest problemem. Tym razem mój wybór był nagrodzony małym bonusem w postaci widoku rozlewisk wieczorową porą.


    I to mógłby być koniec opowieści jak zziębnięty dotarłem do domu. Jednak już w mieście pewien kierowca  wymusił na mnie pierwszeństwo. Nie przesadzę, ale od tego bym znalazł się w jego boku brakowało centymetrów. I jedynie to, iż puściłem hamulce i odbiłem kierownicą zawdzięczam że jestem cały. Za to jak się zatrzymałem poczułem wręcz gorąco. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przynajmniej już na resztę drogi do domu  mogłem trochę polar rozpiąć.

1 komentarz:

  1. Ooo, kapliczka słupowa! Ostatnio trafiłam na coś podobnego w mojej okolicy, ale nie umiałam określić jej typu. No i niestety nie będzie kesza, bo w takim miejscu, że wszystko widać, z kryjówką też cienko. I jeszcze szczekacz na przeciwko. :(

    OdpowiedzUsuń